Читать книгу Bramy Światłości. Tom 1 - Maja Lidia Kossakowska - Страница 13

Оглавление

W sali panował półmrok, ale dwa duże, pięcioramienne świeczniki równomiernie oświetlały cały stół. Jeszcze przed kilkoma laty nie przeszkadzało mi, gdzie i w jakich warunkach czytam, jednak ostatnimi czasy podczas lektury przy słabym świetle pieką mnie oczy i boli głowa. Książka nosiła tytuł „O pochodzeniu gatunków”. Kupiłem ją od nobliwego handlarza starzyzną, który prawdopodobnie nie rozumiał z niej ani jednego słowa. Zapłaciłem trzydzieści złotych, a gdyby handlarz umiał się trochę lepiej targować, dałbym i pięćdziesiąt. Z drugiej strony możliwe, że on myślał coś podobnego o mnie. Tak czy siak, dla nas obu był to dobry interes. Przewróciłem stronę i dotarłem do początku kolejnego rozdziału. Książka traktowała o pochodzeniu świata. Napisało ją wspólnie dwóch uczonych, a każdy z nich forsował inną teorię. Jeden twierdził, że przyroda rozwijała się stopniowo i płynnie, od prostszych form do bardziej skomplikowanych, drugi był przekonany, że historia świata jest przerywana niezliczoną ilością kataklizmów, które za każdym razem przestawiają bieg życia na inny tor. Godne podziwu było, ile argumentów za i przeciw ci dwaj pedanci zdołali wrzucić do jednego worka, nie wytknąwszy nawet nosów ze swoich pracowni. I jak zręcznie potrafili się nimi posługiwać! Dopiłem wino i machnąłem na oberżystę, aby doniósł mi cały dzban. Miejscowe czerwone było naprawdę dobre.

Skrzypnęły drzwi, do gospody wszedł kolejny gość. Z przyzwyczajenia obrzuciłem go spojrzeniem. Niski, ostre rysy, spiczasty nos, długie siwe włosy starannie uczesane i napomadowane. Wyglądał mi na księgowego albo adwokata, ale nie była to żadna przemyślana ocena, ponieważ w Fenidong z machinacji pieniędzmi albo prawem utrzymuje się co drugi. Fenidong to miasto z największą koncentracją banków na wschód od Cesarstwa Crambijskiego. Jesteście szlachcicem, posiadacie rozległe grunty, ale macie właśnie pustki w kieszeni i nie zdołacie spełnić swojego obowiązku lennego? Tutaj z pewnością zdobędziecie pieniądze, oczywiście po udzieleniu należytych gwarancji. A może nie macie na sfinansowanie prywatnej lokalnej wojny? Fenidońscy bankierzy z ochotą pójdą wam na rękę. Co się zaś tyczy świata wewnątrz granic państw stowarzyszonych w Lidze Handlowej, fenidończycy pożyczą wam pieniądze właściwie na wszystko, od sfinansowania zakazanego przez Konwent nekroczarownictwa aż po morskie ekspedycje odkrywcze. Na terenach należących do Ligi musicie jednak przestrzegać rygorystycznego prawa, ponieważ miejscowi najemnicy są najlepiej opłacani na świecie i zasługują na swoje wynagrodzenie. Albo musicie brać udział w tak dużym i brudnym przedsięwzięciu, żeby udało wam się przekupić sędziów, poborców podatkowych i oficerów sił porządkowych. W praktyce podobny ustrój oznacza, że bez wielkiego niebezpieczeństwa możecie po ciemku przechadzać się nieuzbrojeni po większości fenidońskich dzielnic, ale jeśli przez przypadek wejdziecie w drogę któremuś z miejscowych rekinów biznesu, rano będziecie pokarmem dla rybek. Albo dla psów.

Oberżysta przyniósł mi nowy dzban wina, poczekał, aż spróbuję, i odszedł, dopiero kiedy skinąłem głową. Inną zaletą tutejszego ustroju jest to, że w lepszych lokalach nie musicie płacić natychmiast, rachunek wystarczy uregulować dopiero przed wyjściem.

Rozczytałem się w kolejnym rozdziale. Ewolucjonista starał się rozprawić ze szczątkami szkieletów prehistorycznych potworów, które mu do niczego nie pasowały. Gdyby ci dwaj panowie chcieli, zaprowadziłbym ich na miejsce, gdzie z rzekomo wymarłymi smokami spotkaliby się in natura.

– Pan Koniasz?

Podniosłem spojrzenie znad książki. W odpowiedniej odległości niepewnie dreptał adwokat-księgowy. Miał trochę niewyraźną minę. Nie dziwiłem się. Nie należę do jego świata – dwumetrowy chłop, chudy i żylasty, z nosem złamanym tyle razy, że prawie stracił pierwotny kształt, do tego wychudła podłużna twarz, oszpecona starymi i nowszymi bliznami.

– Tak, to ja. A pan?

Wzdrygnął się. Niedawno jeden spryciarz rozharatał mi nożem krtań. Przeżyłem, ale przypłaciłem to głosem i od tego czasu raczej unikam śpiewu. Głośnych rozmów również.

– Tobiasz Masner, przedstawiciel firmy adwokackiej Masner i Spółka.

– Proszę usiąść. – Wskazałem krzesło po przeciwnej stronie stołu, zamknąłem książkę i napełniłem drugi kielich, który oberżysta przyniósł, żeby nie wyglądało, że piję sam.

– Czy może pan w jakiś sposób potwierdzić swoją tożsamość? – kontynuował Masner.

Kiedy wkroczył na pewniejszy grunt, jego głos brzmiał bardziej profesjonalnie i zdecydowanie.

– Nie – odpowiedziałem.

Jego profesjonalizm się rozpłynął.

– Ehm, więc... ja... muszę się przekonać, że to rzeczywiście pan.

– Jak zatem mnie pan poznał, skoro nie jest pan pewien mojej tożsamości? – zapytałem.

– Wnioskując z opisu, nie można pana... ehm, ehm, nie zauważyć – z zakłopotania prawie zaczął seplenić, ale w końcu wybrnął z tego całkiem dobrze.

– Coś w stylu: na pierwszy rzut oka wstrętny i niebezpieczny?

– Ta-ak – zgodził się po krótkim wahaniu.

– Zatem to ja.

Bramy Światłości. Tom 1

Подняться наверх