Читать книгу Zakon Krańca Świata. Tom 1 - Maja Lidia Kossakowska - Страница 7

Rozdział 1

Оглавление

Rozpostarł ręce, wciągnął do płuc haust zimnego, czystego jak kryształ powietrza i zaczął biec. Ubita ziemia pod stopami była twarda, pozwalała na pewne, sprężyste odbicie. Przed sobą widział ciemną, połyskliwą wstęgę rzeki. Wydłużył kroki. Biegł szczytem wysokiego wału przeciwpowodziowego. Zbocza nasypu porastał gąszcz trawy i ziół rozedrgany cykaniem świerszczy, gładzony szerokimi dłońmi letniej nocy. Powietrze przesycał zapach roślin i świeżej, wilgotnej ziemi. Trzciny na brzegu rzeki kołysały się z szelestem, który brzmiał jak szept. Woda połyskiwała oleiście. W górze, na czarnej płachcie nocy, lśniły maleńkie, zimne gwiazdy.

Oddychał głęboko, kroki stawały się coraz dłuższe, miarowe, pewne. Gdzieś w sercu narastało dobrze znane, niemal ekstatyczne uczucie wyzwolenia i szalonej radości, zapowiadające łatwe, owocne przejście. Czuł, że tym razem dotrze do celu. Serce waliło jak szalone, jakby euforia miała rozerwać je na strzępy. Ale umysł musiał pozostać chłodny. Skupienie było jedyną gwarancją sukcesu. Pozwolił sobie tylko na przelotną myśl, że idzie nieźle. Biegł.

Już nie dotykał ziemi, unosił się ponad szeroką ścieżką wydeptaną w trawie porastającej szczyt nasypu. Szybował z rozłożonymi ramionami, powoli nabierając prędkości. Nagle wystrzelił w górę. Gwiazdy rozmazały się w jasne smugi, niebo skręciło wokół niego jak spirala, pęd powietrza wcisnął oddech z powrotem do płuc, ciśnienie zdawało się rozsadzać mu klatkę piersiową, w głowie szumiało. Świst wiatru ogłuszał. Pęd szarpał włosami i ubraniem. Ciemność przecinały wstęgi świetlistych barw. Słyszał dźwięk podobny do chichotu czy szlochu, choć w uszach brzmiał tylko miarowy wizg. Skóra płonęła, chociaż przejściu towarzyszył przenikliwy chłód. Krztusząc się zimnym jak lód powietrzem, wirował między iskrzącymi się, zamazanymi galaktykami przepełniony radością i triumfem obcym istotom śmiertelnym.

Opadł równie raptownie, jak poszybował w górę. Zobaczył przed sobą zadbany, dyskretnie oświetlony park. Widocznie po drugiej stronie wciąż panowała noc. Całe szczęście. Ułatwi to lądowanie, najtrudniejszą część operacji. Na razie przejście jeszcze się nie dokonało. Obraz parku wydawał się dziwnie przerysowany i lekko nieostry, jak widziany przez grubą, mleczną szybę. Teraz trzeba wybrać możliwie ciemne i ustronne miejsce, żeby opaść. Jest. Zaułek z ławką, obrośnięty gęstymi krzakami podobnymi do głogu. Park wydawał się wyludniony. Tylko ostrożnie. Powoli i ostrożnie. Niczego nie wolno zaniedbać.

Nabrał głęboko powietrza, starając się uspokoić walące jak młot serce. Teraz. Skulił się, przybrał odpowiednią pozycję i spadł na perłową taflę dzielącą go od szczytów dorodnych kasztanowców. Otworzyła się lekko jak woda. Przejście się dokonało. Przez chwilę przed oczami widział oślepiające bryzgi światła, skóra paliła, wzdłuż kręgosłupa przebiegały fale dreszczy, ale dolegliwości szybko ustąpiły. Klęczał na żwirowej ścieżce obok ławki. Sekundę trwał jeszcze z brodą przyciśniętą do piersi, osłaniając ramionami głowę. Stary dobry nawyk pozwalający uspokoić oddech, uniknąć mdłości i przekonać się, że przejście przebiegło normalnie.

Wstał szybko, otrzepał spodnie. Skrzywił się, bo żwir boleśnie powbijał się w kolana. Rozejrzał się. Jego twarz błyskawicznie przybrała wyraz spokojnej obojętności. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie wstał z parkowej ławki, by po krótkim odpoczynku kontynuować przechadzkę. Tylko oczy patrzyły bystro i czujnie.

Odetchnął z ulgą. Był sam. Wolnym krokiem ruszył w stronę głównej alei. Latarnie jeszcze nie zgasły, choć niebo już różowiało, zapowiadając poranek. Spojrzał na maleńki złoty żarnik zamknięty w kloszu mijanej właśnie lampy. Wyglądał jak złota rybka w słoju, ale nie spełniłby nawet jednego drobnego życzenia. Po prawdziwej stronie byłby bezużyteczny. Wyrwany ze szklanej kuli świeciłby dwa, może trzy dni słabym blaskiem, a potem umarłby bezpowrotnie.

Park, cichy o brzasku, cały w różach i fioletach budzącego się dnia, wydawał się najspokojniejszym miejscem we wszechświecie. Świeża zieleń drzew i krzewów koiła wzrok.

Na razie wszystko wygląda pięknie, pomyślał ostrożnie, bo nauczył się nie ufać szczęśliwym trafom i pięknym widokom. Starał się nie rozglądać, nie rzucać w oczy. Odruchowo wsadził ręce w kieszenie kurtki, ale szybko skorygował błąd. Zbytnia nonszalancja nie była tu na miejscu. Nie przypuszczał, żeby ktokolwiek w tej części miasta spacerował rankiem po parku z dłońmi w kieszeniach. Minął zakręt ścieżki, zobaczył wysoką pergolę porośniętą nieznanym mu pnączem o kolorowych kwiatach. Za szpalerem równo przyciętych krzewów alejka, którą szedł, łączyła się z szeroką, wysypaną żwirem drogą. Klomby, fontanna, drzewa i górka porośnięta pięknymi płożącymi się jałowcami. Żadnego budynku, tylko gąszcz zieleni. Drobne kamyki pod stopami nie chrzęściły. Panowała cisza. Zupełna cisza, pomyślał i poczuł chłodny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Żadnych ptaków, szelestu liści, nawet krople wody tryskające z fontanny wpadały bezgłośnie do marmurowej misy.

– Ogród Ciszy – szepnął do siebie.

Gdzieś głęboko w środku obudziły się nagle dwa znajome uczucia. Niepokój i podekscytowanie. Jeszcze nie był pewien, czy rzeczywiście dostał się w miejsce tak obiecujące i niebezpieczne zarazem. Oblizał suche nagle wargi. Sytuacja wymagała ostrożności i perfekcji. O niebo większych niż zazwyczaj. Dobra, pomyślał, jeśli naprawdę wylądowałem w Ogrodzie Ciszy, to gdzie właściwie jestem? Odpowiedź nasuwała się sama. Na pewno gdzieś w Górnym Mieście.

– W porządku – szepnął. – Na razie idzie nieźle.

Minął fontannę. Woda kapiąca bezgłośnie wydawała się dziwnie nierzeczywista. Nieduży cylinder wygłuszacza ukryto prawdopodobnie wewnątrz marmurowego cokołu podtrzymującego misę. Na dole, gdyby go odpowiednio podrasować, mógłby służyć jako doskonałe urządzenie rejestrujące dźwięk. Dwa cylindry zapewniały komunikację na odległość. Czasem zasięg był tak duży, że pozwalał kontaktować się nie tylko z oddalonymi od siebie dzielnicami, ale nawet z sąsiednimi miastami. Cenny pryz, ale żeby go dostać, musiałby rozwalić fontannę. Pierwotniak na pewno by tak zrobił. A potem zwiał. I zmarnował szansę na znalezienie czegoś bardziej wartościowego. Górne Miasto oferowało lepsze łupy niż wygłuszacz dźwięków gwizdnięty z fontanny. Choć, trzeba przyznać, ręce trochę świerzbią. Z westchnieniem zostawił fontannę za sobą.

Wysokie drzewa i krzewy przesłaniały widok. Wciąż nie potrafił się zorientować, co się znajduje za ścianą zieleni. A mogło tam być wszystko. Cenna nagroda. Przykre rozczarowanie. Albo śmierć. Bezwiednie wydłużył krok. Twarz miał ściągniętą, pobladł lekko. W czujnych, bystrych oczach obudził się niepokój. Już nie przypominał spacerowicza. Wściekły, złapał się na tym, że galopuje główną aleją niczym koń, który dostrzegł stajnię. Zwolnił. Starał się możliwie rozluźnić napięte mięśnie karku i ramion.

– Skąd te nerwy, Berg? – mruknął, słuchając tłukącego serca.

Spokojnie, przecież nie ma lepszego od ciebie. Jesteś Grabieżcą, elitą elit i królem królów. Nigdy cię nie dostali. Wracasz do domu z łupami, o których inni nawet nie mogą marzyć, a skaldowie układają o tym pieśni. Bo masz nerwy ze stali, umysł jak kryształ i talent jak jasna cholera. A teraz spacerujesz sobie po parku i jesteś jednym z nich. Mędrcem poszukującym natchnienia. Czystym duchem ponad wodami. Wdychasz balsamiczne powietrze. Medytujesz z gwiazdami, chmurami i niebem. Składasz hołd nowemu dniowi, patrząc, jak pierwsze promienie słońca rozpraszają ciemność nocy. Jesteś światły niczym wybuch bomby atomowej i przepojony najwyższymi wibracjami. Wczuwaj się, Berg, bo inaczej nigdy nie wrócisz do domu.

Górne Miasto było szczególnie niebezpieczne. Dobrze o tym wiedział. Mnóstwo skarbów i jeszcze więcej niebezpieczeństw. Jasne, że doskonale go strzegli. Mieli powody. A to znaczy, że nie można sobie pozwolić na żaden błąd. Tacy, którzy stracili tutaj nerwy, najczęściej tracili też życie.

Jeszcze parę kroków. Zaraz powinna ukazać się brama. Nie, cholera. Między drzewami zamajaczył biały fronton budynku. Berg mimowolnie zacisnął dłonie. Oddychał szybko przez uchylone usta. Słyszał łomot pulsującej w skroniach krwi. Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Nie, nie może się mylić.

– Jezu – szepnął bezgłośnie. – To Biblioteka.

Przełknął ślinę. Usta miał suche jak wiór. Bał się, że widać po nim zdenerwowanie. Przyszedł czas, żeby zastosować formułę Paxa. Zmienić postawę ciała, a napięcie opadnie samo jak zbyt obszerna koszula.

Odetchnąć głęboko. Nie zaciskać pięści. Nie gapić się na Bibliotekę. Popatrzeć na coś ładnego, na przykład kwiaty. Zwolnić i wydłużyć krok. Nie kulić się, nie napinać mięśni jak zwierzę przed walką. Odprężyć się. To proste. Zmieniasz postawę, a napięcie pryska. No i super. O to chodziło.

Wyćwiczone, świetnie przygotowane ciało zareagowało odruchowo. Nikt nie posądziłby o zdenerwowanie jasnowłosego mężczyzny, spacerującego alejami otaczającego gmach parku. Z umysłem było więcej kłopotów. W głowie wciąż piszczał cienki, zachrypnięty z ekscytacji głosik: „O Jezu, Berg! To Biblioteka! Człowieku, to naprawdę ona!”. A w tle pobrzmiewał ponury refren: „Jeden fałszywy ruch i gryziesz piach, facet”. Berg dobrze znał ten histeryczny duet. Pewnie miał z nim do czynienia niejeden Grabieżca. Abordaż czasem sprzyjał lekkiemu rozchwianiu emocjonalnemu. Ale istniał prosty sposób, który natychmiast przynosił uspokojenie. Wystarczyło dopuścić do głosu profesjonalistę. Uświadomić sobie, że każdy skok jest w sumie taki sam. Trzeba trzymać się reguł i nigdy nie poddawać panice. Nowy dzień, nowy abordaż. Taki zawód.

Biały budynek przybliżał się. Biblioteka. Jedno z najlepiej strzeżonych, obwarowanych jak twierdza miejsc w mieście. Centrum edukacji i myśli technicznej. Skarbnica wiedzy. I wspaniały, szalony, nieprzytomny pryz.

Oblizał usta i stwierdził, że wyszczerza się w radosnym, złym uśmiechu. Cztery lata musiał czekać, żeby trafić tutaj ponownie. Oczywiście, nie mógł poznać budynku od razu. Nigdy jeszcze nie wchodził od frontu, od strony parku. Zawsze wyrzucało go przy bocznych drzwiach. A przecież gmach był olbrzymi. Wszedł do Biblioteki trzy razy w życiu. Raz za to, co wyniósł, żył potem przez pół roku.

Wiedział, że budynek jest zawsze otwarty. I zawsze pełno w nim chętnych dupków zgłębiających drogę duchowego oświecenia. Adeptów, alumnów, akolitów, poszukujących, początkujących i uczniów, szalonych półświętych starających się gorliwością zasypać przepaść dzielącą ich od mistrzów. Bo ukochani idole – sami Oświeceni czy jak lubili się zwać – także zaglądali czasem do Biblioteki.

Berg uśmiechnął się krzywo. Jasne, że zaglądali, ale nigdy o poranku. Ta pora była odpowiednia do ćwiczeń duchowych tylko dla poszukiwaczy wiedzy stojących znacznie niżej w hierarchii.

Cóż, widać osiągnięcie najwyższego poziomu samouświadomienia pozwala się przynajmniej wysypiać.

W miarę jak zbliżał się do budynku, narastało w nim radosne podniecenie. Czuł się niczym lis podkradający się do kurnika pełnego tłustych, sennych kur. Pryz! Pryz! Pryz! – waliło wesoło serce, bo Berg uświadomił sobie właśnie, że abordaż może pójść łatwiej, niż się spodziewał. O cudownym, bladym jak lica chorowitej ascetki poranku nikt z Oświeconych nie pofatyguje się do Biblioteki, więc niebezpieczeństwo wpadki malało proporcjonalnie do wartości spodziewanego łupu.

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. W każdym razie jakiś osobisty bóg Grabieżców. Dzielnych Robin Hoodów swojego świata. Do przodu, Berg. Na wiking. Na zajazd. Na chąsę. Do abordażu. Biblioteka jest twoja.

Wyszedł na obszerny plac wysypany żwirem. Kroki stawiał niespiesznie, spokojny, rozluźniony, bez uśmiechu. W Górnym Mieście uśmiechy były rzadkie jak egzotyczne ptaki. Mądrość nie tolerowała radości.

Olbrzymi, biały budynek rozparł się pośrodku placu niczym paskudny, wielooki smok. Złowrogie błyski lśniły w ślepiach niezliczonych okien, dwa pasma szerokich, płaskich schodów wystawały z paszczy drzwi jak rozdwojony język. Kamienny Argus nie spał. Czuwał przyczajony, gotów pożreć śmiałka, który wtargnął tu bezprawnie.

Berg uniósł głowę, zmierzył wzrokiem fasadę. Budowla miała zdecydowanie zbyt dużo ozdób. Wszędzie tłoczyły się alegorie, symbole i emblematy o skomplikowanych kształtach. Dziewice w powłóczystych szatach. Nagie grubaski potrząsające rogami obfitości lub wieńcami ludzkich czaszek. Mandale. Dziwaczne przedmioty przypominające tłuczki. Podwójne topory. Ornamenty z liter i znaków graficznych nieznanego pochodzenia. Wyobrażenia zwierząt. Rogaci mężczyźni przycupnięci u stóp bogiń. Wszystko to stłoczone na ścianie frontowej. Postacie zamarłe w nienaturalnych pozach zdawały się spychać nawzajem z niezliczonych wąskich gzymsów. Całość sprawiała wrażenie jakiejś oszalałej impresji na temat Orientu. Pysk Argusa był dosłownie pokryty parchami rzeźb. W złotym blasku wstającego słońca, które bezlitośnie wydobyło ostre kontrasty światła i cienia, budynek wyglądał wyjątkowo szkaradnie.

Berg powoli wstępował na schody, a jego stopy wybijały radosny rytm. Pryz. Pryz. Pryz.

W parku i na dziedzińcu było zupełnie pusto. Nieśledzony, nienagabywany przez nikogo wkraczał do Biblioteki o cichym, złotym poranku, porze wymarzonej dla drapieżnika.

Mijając wielkich kamiennych strażników, przycupniętych u stóp schodów, poczuł charakterystyczne, dobrze znane ukłucie chłodu w lewym ramieniu. Ukryty pod tuniką i kurtką tatuaż ożył. Chłód zmienił się w promieniujące zimno. Poziom mocy był bardzo wysoki. Jednak Berg się nie zawahał. Wchodził po stopniach pod obojętnym spojrzeniem kryształowych ślepi, ogromnych jak dwie męskie pięści. Wewnątrz każdego klejnotu kryła się śmiercionośna broń. Maleńka kropla trucizny, ślad pozostawiony przez Mistrzów Blasku. Przekleństwo rzucone na głowę każdego, kto nie jest namaszczonym przez nich wybrańcem. Czujniki potrafiły natychmiast wykryć i obezwładnić obcego, a nieszczęśnikowi, uwięzionemu niczym owad w pajęczej sieci, pozostawało tylko czekać na przybycie mścicieli. Chyba że był Grabieżcą. Właścicielem unikalnej, jedynej w swoim rodzaju przepustki, pozwalającej złamać zabezpieczenia Mistrzów Blasku. Żyjącego tatuażu, uzyskanego jako zwieńczenie procesu inicjacji. Swoistego dyplomu ukończenia szkoły przy gildii Grabieżców. Kiedy gildia i szkoła jeszcze istniały.

Berg niespiesznie pokonywał stopnie. Ręka drętwiała z zimna, ale wyrysowana głęboko pod skórą końska czaszka, obrońca i przyjaciel, nie zawodziła nigdy. Bestia z laurową gałęzią i bestia z obnażonym mieczem nawet nie drgnęły. Nie porwały się z miejsc, żeby jednym uderzeniem łapy zmieść z powierzchni ziemi złodzieja, który włamywał się na uświęcony teren Biblioteki. Były tylko kiczowatymi posągami, co z tego, że wielkimi na cztery metry.

Berg miał przelotną ochotę położyć palec na ustach i szepnąć do nich „ciiiii”, ale lata praktyki dały o sobie znać. Naczelna zasada pozyskiwaczy brzmiała: nie rób niczego, co może zwrócić uwagę. Utrata czujności oznaczała rychłą katastrofę. Berg doskonale wiedział, że zbytnia pewność siebie kończy się klęską. Nie zdoła zapomnieć, jak skończyli tacy, którzy poczynali sobie zbyt śmiało. Przed oczami stanął mu niespodziewanie obraz z dalekiej przeszłości. Scena, która czasem powracała w ciężkich, niespokojnych snach po nieudanych przejściach. Widok zmasakrowanego ciała Luki, pociętego na kawałki siecią Stockla. Krew była wszędzie, jakby szkarłat wyparł czy pochłonął pozostałe barwy. Pokrywała lepką, śliską warstwą ściany, podłogę, maszyny i koję Luki. Pamiętał białą jak papier, kamienną twarz Paxa, kiedy wepchnął do azylu Berga i jeszcze dwóch innych szczeniaków, żeby popatrzyli.

– Jak pieprzony Porfirogeneta – powiedział wtedy Pax. – Tylko odwrotnie. Zapamiętajcie sobie na zawsze. Tego cesarza zgubiła pycha. I całe jego wielkie Bizancjum. Na abordażu nigdy nie jesteście bezpieczni. Nawet jeśli stoicie na środku pustyni, nie wolno wam nabrać pewności, że nikt was nie obserwuje.

Berg nie miał wtedy pojęcia, o co Paxowi chodzi. Mógł tylko patrzeć, jak ciało Luki rozpada się na krwawe, czerwone klocki niczym zabawka jakiegoś szalonego olbrzyma, i walczyć z atakiem mdłości. Nie potrafił uwierzyć, że te poszatkowane kawały mięsa to naprawdę Luka, bezczelny, roześmiany, arogancki mężczyzna, któremu tak bardzo pragnął dorównać.

Tamten drugi chłopak, który odpadł tak szybko, że Berg nie zdołał zapamiętać jego imienia, rzygał na podłogę, a trzeci, Sebastian, stał sztywno z zaciśniętymi powiekami. Śmierdziało wymiocinami i ostrą, zwierzęcą wonią krwi. W azylu kręcili się gorączkowo jacyś pozyskiwacze, ale Berg ich nie dostrzegał. Pamiętał tylko Paxa. Twardą, kościstą dłoń na swoim ramieniu. Spokojny, rzeczowy głos.

– Ty to sobie szczególnie zapamiętaj, synu. Bo będziesz kiedyś dobry. Lepszy od niego. – Ruchem głowy wskazał ześlizgujące się z koi elementy szalonej, anatomicznej układanki. – Nie pozwól, by zabiła cię brawura. To nie gra, Berg. To walka o przetrwanie naszego świata. Rozumiesz?

Berg z trudem skinął głową. Miał wtedy szesnaście lat. Teraz przekroczył trzydziesty piąty rok życia, a walka toczyła się nadal.

Wzdrygnął się. Po latach wspomnienie pozostawało wciąż paskudnie realne.

Spojrzał na swoje palce, zaciśnięte na wielkiej klamce rzeźbionej w kształt splecionych węży. One też były bardzo realne.

– Odbiło ci? – szepnął bezgłośnie. Właśnie złamał kolejną żelazną zasadę pozyskiwaczy. W czasie abordażu nie myśl o niczym prócz samej akcji. I nigdy, pod żadnym pozorem, nie wspominaj kumpli, którzy zginęli.

Nacisnął klamkę.

Wielkie, czarne drzwi, jedyna gładka rzecz na fasadzie budynku, otworzyły się bezszelestnie. Berg zmrużył oczy. Po jasnym świetle poranka wnętrze wydawało się czarne. W półmroku wyraźnie rysowały się tylko dwie szerokie, białe klatki schodowe. Pewnie przestąpił próg. Nigdy się nie wahaj – jeszcze jedna naczelna zasada pozyskiwaczy. Drzwi zamknęły się cicho. Berg spokojnie, bez pośpiechu przemierzał ogromny hol. Pod stopami przesuwały się czarne i białe romby mozaikowej podłogi. Serce waliło jak wściekłe, w głowie kłębiły się sprzeczne myśli, przed oczami migały krótkie jak mgnienie obrazy.

Wszędzie, dosłownie wszędzie stały, wisiały lub leżały przedmioty po prawdziwej stronie warte fortunę. Płaskie, srebrzyste czytniki. Sześciany mocy. Płytki prawdy. Sensor. Prawdziwy sensor. Białawy i obły jak zażywny, tłusty Budda. Lustra poszukiwawcze. Wykrywacze. Wahadła Mingha. Kule remedialne. Skarby.

Czerń, biel. Czerń, biel. Marmurowe płytki posadzki skakały przed oczami. Berg uporczywie starał się nie odrywać wzroku od podłogi.

Nie kradnij przedmiotów, choćby były nie wiem jak cenne, jeśli możesz zdobyć informację o ich budowie, grzmiał mu w uszach chłodny głos Paxa. Moc przedmiotu wyczerpie się i stanie się bezużyteczny. Schemat pozwoli odtworzyć daną rzecz, tak aby znów mogła służyć ludziom. Myśl perspektywicznie, Berg. Nieważne, że nie zrozumiemy zasady działania. Najważniejsze, że będziemy mieć cuda Oświeconych na własny użytek. Uprawiamy finezyjne rzemiosło, chłopcze. Schematy to większe korzyści i większy zysk.

Romby na podłodze tańczyły. Wywijały szalone łamańce, tak że nie mógł skupić na nich wzroku. Podniósł głowę. Na postumencie pod szklaną kopułą stał gorejący szkarłatem mentometr Arvaniego. Pulsował jak wielkie, ulepione ze światła serce. Dłonie pozyskiwacza zacisnęły się w pięści. Kostki pobielały.

Jezu, mentometr. Legenda. Niezwykłe urządzenie, o którym mówiono, że potrafi czynić cuda. Uzdrawiać, ratować życie, naprawiać świat, tworzyć geniuszy ze zwykłych ludzi, zło przemieniać w dobro. Kropla boskiej krwi zamknięta w kryształowym kloszu.

Jak go stąd zgarnąć?

Rozejrzał się rozpaczliwie. Urządzenie zdawało się wrastać w kamienny postument. Miało przeszło dwa metry wysokości i metr średnicy. Czerwone, świetliste jądro wewnątrz cylindra rozbłyskiwało i przygasało łagodnie. Fascynowało.

Berg nie mógł oderwać wzroku od kuli szkarłatnego blasku. Wirowała, pulsowała, sypała iskrami. Rosła. Stawała się galaktyką, wszechświatem, biła niczym serce Boga. Jak Arvani zdołał przenieść na dół coś takiego?

Szkarłat rozlał się wokół. I nic już więcej nie było. Krwista, gorąca światłość budziła straszliwą tęsknotę. Berg wyciągnął ręce. Dłonie uderzyły o kryształowy chłód cylindra. Czerwień wzywała. Pragnął roztopić się w niej, zginąć i narodzić na nowo. Znaleźć się wewnątrz tej słodkiej, szaleńczej, smutnej galaktyki i wirować wraz z nią. Nagle blask przygasł. Mentometr drgnął, kula światła skurczyła się, stała się mała jak pięść. Już nie była wszechświatem. Pulsowała szybko.

– Nie zadowalaj się przedmiotami, Berg – szepnęła głosem cichym jak tchnienie. – Rozejrzyj się, spójrz w górę, w górę. Znajdź marzenie, podążaj za marzeniem, Berg... Odejdź. Teraz nie czas. Znajdź swoją ścieżkę. To dzieje się już, już. Słyszę, jak wzywa cię Drzewo. Odejdź, Berg. Odejdź. Odejdź.

Oszołomiony cofnął się. Mentometr płonął łagodnym, przytłumionym blaskiem. Berg przymknął oczy. Trochę kręciło mu się w głowie. Mgliście pamiętał jakieś słowa, światło, dziwną tęsknotę. Uniósł do oczu obie dłonie. Drżały.

– Jezu Chryste – szepnął. – Mam szczęście, że nikogo tu nie ma.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zakon Krańca Świata. Tom 1

Подняться наверх