Читать книгу Zbieracz Burz, tom 2 - Maja Lidia Kossakowska - Страница 6

Оглавление

elefon milczał.

Cisza w antykwariacie z każdą uciekającą minutą gęstniała niczym dym. Smog znad pogorzeliska. Paskudny, ciężki swąd zawiedzionych nadziei. Asmodeusz siedział przy biurku, starając się nie wyłamywać palców, nie bębnić po blacie, nie bawić się egipskim skarabeuszem, służącym za przycisk do papierów, a szczególnie nie gapić wyczekująco to na komórkę, to na wielki, czarny przedwojenny aparat ze słuchawką przypominającą osobliwego morskiego ślimaka.

A telefony milczały zawzięcie.

Nie-za-dzwo-ni, stukał w rytm przyspieszonego pulsu złośliwy, uporczywy telegraf przeczucia.

Paskudnego jak pogoda w przeddzień Potopu.

Nie-za-dzwo-ni.

Nie-za-dzwo-ni.

Nie-dzwo-ni.

Nie.

Skarabeusz wyślizgnął się z palców, z łomotem spadł na szklany blat biurka, sztywne płatki papierów posypały się na podłogę, strącona nieopatrznym ruchem komórka rzuciła się w ciemną przepaść między nogami mebla, wciąż milcząca niby bohaterski straceniec.

Nic. Bodaj esemesa. Cholera. Niech to Głębia popieści! Na Seta, Nergala, Hedorę i resztę mrocznego tałatajstwa! La dracu! Ftaghn!

No, toś se, chłopie, poromansował. Nie ma co. Roztoczyłeś wokół oszałamiający opar uroku osobistego. Szczerzyłeś zęby, stawałeś na łbie, fikając nogami, robiłeś z siebie żałosnego balona, to teraz masz. Zeżryj, coś wysmażył.

Zrobiłeś tak piorunujące wrażenie, że laska od trzech dni nie może sięgnąć po telefon i wystukać twego numeru. To z braku tchu pewnie. Normalnie ją zatkało.

Srita, tita, Pan Wielka Tajemnica zaciągnie cię w krzaki, żeby ci pokazać Mitrę. Dobre. Naprawdę dobre. Istny numer na premierę. Tyle że publice chyba się nie spodobało.

Schylił się, podniósł komórkę i ze złością cisnął na biurko.

Hałas obudził widmokota, który spał zwinięty w kłębek na stercie koptyjskich gobelinów. Nefer przeciągnął się, wygiął grzbiet, a potem ziewnął potężnie, prezentując zęby godne tygrysa.

– Nie przejmuj się. To zła kobieta była. Skocz do Głębi na demonice, a zaraz poczujesz się lepiej. I w dodatku nie musisz płacić, nie? Wszystko twoje.

Zgniły Chłopiec obrócił się gwałtownie. Nie włożył soczewek kontaktowych, więc jego nieludzkie, fiołkowe oczy świeciły niczym dwa złowrogie reflektory. Bliźniacze, nabuzowane furią strumienie zabójczych laserów.

– Zamknij się! – warknął wściekle.

Nefer obojętnie polizał łapkę.

– Czego się wkurzasz? Pocieszyć chciałem. Zamiast zapadać się w sobie jak czarna dziura, lepiej byś się ze mną pobawił. Podobno to bardzo odpręża. Trzydzieści minut codziennego igrania z domowym zwierzątkiem zmniejsza o jedną czwartą ryzyko zawału serca albo wystąpienia objawów angina pectoris. A może puchliny kolan? Zapomniałem. Nieważne. Grunt, że to dobrze i zdrowo. No, nie bądź żyła, ciśnij mi suszony łepek polinezyjskiego kanibala. Przecież też ci się chce śmiać, kiedy wepchnięty pod szafę zaczyna kląć i wywracać oczami.

W jednej chwili z Asmodeusza zeszło całe powietrze. Pozostało tylko gorzkie, przytłaczające przygnębienie.

Czego się tak rzucam, pomyślał z niechęcią. Potrzebne mi to? Zadzwoni, nie zadzwoni. Wszystko jedno. Jakoś przeżyję. Za stary jestem na romantyczne porywy otellowskiego gniewu. Za stary i za bardzo przeżarty zdrowym cynizmem Głębianina.

– Idź w cholerę, Nefer. Sprawdź, czy cię nie ma w sarkofagu. Albo lepiej za drzwiami. Od zewnątrz, gdybyś nie zrozumiał.

Kot prychnął.

– Niewdzięcznik! Taka odpłata za moje szczerozłote egipskie serce. W dzisiejszych czasach nikt już nie umie docenić porządnego kota. Wiesz, co pisał Herodot o moim rodzinnym, nieodżałowanym Czarnym Kraju? Lud znad Nilu tak ukochał swoje nieocenione kicie, że w razie pożaru domu najpierw ratował dzieci i koty, a dopiero potem resztę dobytku. Rany, gdzie te piękne czasy? Wokół sama, czarna jak przeklęty Anubis, niewdzięczność...

Zgniły Chłopiec spojrzał podejrzliwie na swoje martwe od wieków domowe zwierzątko.

– Nefer, czyś ty przypadkiem nie dobrał się do flakonika najczystszej ambrozji, co? Tego, który przyjechał wczoraj razem z lekytem białogruntowanym zawierającym resztki duszy Orfeusza i dokerką wydzierganą ze złotego runa przez znudzonego Jazona? Przyznaj się! Obrobiłeś moją najnowszą dostawę greckich artefaktów?!

Widmokot oblizał pyszczek różowym jak plaster szynki językiem.

– Jasne! – oznajmił radośnie. – To dziwne blade mleko wychłeptałem co do kropelki! Było nawet niezłe, tylko trochę ciągnęło piwnicą. A czapeczka jest tutaj. Spałem na niej.

Podniósł na jednym pazurku utytłany w kurzu i pajęczoszarawej sierści smutny, bezkształtny woreczek.

Asmodeusz jęknął w duchu.

Super. Mam teraz w firmie pijaną zjawę starożytnego kota i zmarnowany helleński chłam za kupę forsy. A ten cholerny telefon nie dzwoni.

– Drrryń! – powiedział nagle morski ślimak słuchawki.

Mod rzucił się do aparatu.

– Halo? – szepnął bez tchu.

– Pan Markolf? Saturnin Markolf? – spytał mocno schrypnięty męski głos.

Nie, palancie! Pieprzony demon Asmodeusz w wyjątkowo podłym humorze! – miał ochotę wrzasnąć Zgniły Chłopiec, ale zdołał się powstrzymać.

– Antykwariusz. Słucham? – rzucił oschle.

– Bardzo się cieszę – ciągnął ochrypły. – Pańskie usługi polecił mi przyjaciel, który nie mógł się nachwalić...

Asmodeusz przestał słuchać.


Kiedy jesteś samotnym demonem na pustej, zimnej, niegościnnej Ziemi, kiedy za towarzystwo masz milczący telefon i nawalonego, widmowego kota, możesz nabrać ochoty, żeby się po prostu upić. I to nie żadnym tam ziemskim sikaczem, tylko porządną głębiańską gorzałą. Taką, którą potrafi pędzić w chwilach melancholii stary, poczciwy Mefisto. Złotą jak płomień lata, zjadliwą niczym ironia, złą niby twoje własne, demoniczne serce.

Tyle że właśnie postanowiłeś bawić się w człowieka. Porzucić dom, kumpli, dobrze prosperujący interes i przeprowadzić się z trzaskiem na zapyziałą, biedną trzecią planetę od Słońca, żeby leczyć swoje urojone neurozy. No bo właściwie, po diabła to zrobiłeś? Dla tej biednej, małej ifrytki, którą twoja szanowna mamusia miała fantazję zamordować jakieś trzy czy cztery wieki temu? Daj spokój, stary. Miej tyle uczciwości, żeby przyznać przed sobą, że nie bardzo już pamiętasz, co właściwie widziałeś w tej niby miłości twego życia. No słodka była i śliczna, i całkiem taka sama jak setki podobnych. Dżinnii, ifrytek, Głębianek, nawet skrzydlatych, niech Otchłań przetrąci te zimne, napuszone, świętoszkowate gidie.

Ziemianki. No, one przynajmniej są inne. Ostre. Wyraziste. Z charakterem. Różnorodne jak ryby w Jeziorze Płomieni. Nigdy nie wiesz, co złowisz. I czy zdobycz nie odgryzie ci aby palca, śmignąwszy z powrotem w bystre fale życia.

Taa. Cholerne Ziemianki.

Powiedziałeś: „bystre fale życia”? Ty, który pomagałeś Boccacciowi pisać „Dekameron”? Demon z ambicjami literackimi? Rany, chłopie, odstaw tę wódę, bo robi ci z mózgu wodę z zęzy Arki Noego.

Co z tobą właściwie? Dotknął cię kryzys wieku średniego? Przecież masz dopiero kilkaset tysięcy lat. Za wcześnie na takie numery.

Rzuć to w czorty i wracaj do Głębi. Lucek cię potrzebuje. Wygląda na to, że znów wpakuje się w coś cuchnącego. Coś, co przyklei się do niego na dobre parę wieków. Albo na infernalne zawsze.

Wystawiasz jedynego prawdziwego przyjaciela. I to dla kogo? Dla ludzkiej lafiryndy. Tej małej Blanki Krammer, z fryzurą tyfusowego dziecka i oczami jak niebo nad Królestwem.

Dlaczego ona nie dzwoni? Przecież obiecała. Powiedziała na odchodnym: „Odezwę się”. Szlag, a może: „Odezwij się”? Do diabła, do cholery, Mod! Ty idioto! Ty zapijaczony synu pary najgorszych kanalii we wszechświecie! Przypomnij sobie. Co ona, do całego kosmicznego chłamu, powiedziała? No?

Nie pamiętał. Siedział przy biurku, gapił się na własne palce zaciśnięte na szklance i nie pamiętał.

A przepojona melancholią gorzałka Mefistofelesa buzowała mu w głowie jak flara. Dwie pochodnie Kautesa i Kautopatesa. Raz w górę, raz w dół. Życie i śmierć. Śmierć i życie.

Trzeba wybrać.

Warto wybrać.

Naprawdę.

Więc sięgnął po komórkę, teraz, nagle, szybko, zanim odurzające złoto wyparuje, zostawiając tylko smutek i gigantycznego kaca, wybrał numer i czekał. A jego demoniczne, złe serce czekało wraz z nim, zamarłe, nie ośmieliwszy się uderzyć.

– Halo? – powiedział odległy, stłumiony głos.

– Blanka? To ja, Saturnin – nic więcej nie potrafił wykrztusić.

– Saturnin? – powtórzył głos.

I była w nim ulga, i niepokój, i wyczekiwanie, i jeszcze coś, czego Zgniły Chłopiec nie potrafił określić, coś słodkiego, ulotnego i cenniejszego nad wszystkie skarby Ofiru.

A wtedy trzecia planeta od Słońca drgnęła, zawirowała jak karuzela, rozjarzyła się tysiącem świateł, barw i zapachów. Wypiękniała. Naprawdę, otworzyła się jak pąk piwonii. A krew w żyłach demona, który liczył sobie przecież zaledwie kilkaset tysięcy lat, znów mogła popłynąć wartko i żwawo. W stronę nadziei. W kierunku życia.


To był stary dom. O wysokich oknach i spadzistym dachu. W mansardowe lukarny na strychu wprawiono kolorowe szybki. Kominy wyciągały się ku światłu jak osobliwe pędy. Białe gzymsy wieńczyły framugi, parapety zrobiono z solidnego kamienia, pośrodku litych, drewnianych drzwi tkwiła wykrzywiona gęba kołatki. Ganek rozwierał szeroko ramiona balustrady. Werandę oplatał gąszcz dzikich róż.

Tak, to z pewnością był stary dom, opatulony niczym pledem zielonym, kosmatym ogrodem.

Dobry dom, żeby w nim żyć i snuć marzenia.

A także, być może, umrzeć. Kiedyś.

Leokadia Welman nie czuła się jeszcze tak wiekowa, żeby o tym myśleć. W każdym razie nie za często.

Lubiła swoje kwiaty, kominki i bibeloty. Porcelanę, skórzane fotele, sofę z poduchami. Lubiła stylową, ulotną aurę spokoju otaczającą posesję.

Ucieszyła się, gdy w starej szopie, zwanej niegdyś szumnie „domkiem dla gości”, zamieszkały koty. Cały klan popielatych jak babie lato zwierzaków o turkusowych i szmaragdowych oczach. Postawiła im zaraz miseczki z mlekiem, karmą i resztkami z kuchni. W końcu ogród był bardzo duży. Nie znalazła powodu, by nie dzielić go z nowymi lokatorami. Przynajmniej szczury się wyprowadzą.

Suczka Funia i kotka Pusia, rezydujące w domu, tak przyrosły do kanapy, że rzadko wychylały nos poza werandę, a w okolice domku dla gości nie zapuszczały się nigdy, więc odpadał problem terytorialnego konfliktu.

No i jeszcze ten sen.

Ten ciepły jak wrześniowe popołudnie, ożywczy sen, po którym Leokadia obudziła się spokojniejsza i weselsza niż zwykle. Przepojona nagłym poczuciem, że nie jest już sama, że w domu pojawił się gość. Łagodny, serdeczny, przyjazny opiekun. Anioł. No pewnie, że anioł. Co z tego, że niski, chuderlawy, biały jak mgła, z włosami przypominającymi rozczapierzonego mopa?

Anioł to anioł. Liczy się sztuka, nie wygląd.

Poza tym miał naprawdę dobre oczy.

– Możemy tu zamieszkać? – spytał, gdy śniła. – Tylko na jakiś czas. Na krótko. Postaramy się nie sprawiać za dużo kłopotów.

Usiadła na łóżku, wcale nieskrępowana nocnym negliżem.

– Och, oczywiście. Bardzo się cieszę. Zostań, jak długo chcesz.

Uśmiechnął się i to był także piękny, prawdziwy uśmiech. Taki, jakim tylko anioły potrafią wyrażać radość.

– Dziękuję – powiedział. – To wspaniale. Jestem bardzo wdzięczny. Urządzimy się w szopie na tyłach ogrodu, dobrze?

– Nie, nie! – zaprotestowała. – Ty, posłaniec z Nieba, i twoi przyjaciele, kimkolwiek są, powinniście przecież mieszkać w domu. Zaraz przygotuję pokoje.

Potrząsnął głową, nie przestając się uśmiechać.

– Od wieków nie byłem w Niebie, Leokadio. A moim przyjaciołom będzie znacznie wygodniej w szopie. Naprawdę. Dziękuję za gościnę. Pewnie nie zabawimy długo. Do zobaczenia.

Poczuła ukłucie żalu pod mostkiem.

– Nie odchodź! – zawołała.

– Wcale nie odchodzę. Przecież pozwoliłaś mi tu mieszkać – oznajmił poważnie.

A potem rozwiał się jak opar.

Rankiem szare koty już buszowały po ogrodzie.


Unosił się głęboko w wodzie, ciemnej jak butelkowe szkło. Gładkiej, gęstej, ciepłej toni snów i majaków. Gorączki.

Światło znajdowało się gdzieś nieskończenie wysoko, widoczne tylko czasami przez lepki mrok mętnej toni. Były chwile, gdy bardzo chciał wyrwać się ku niemu, popłynąć w górę, zaczerpnąć tchu, wciągnąć w płuca prawdziwe, ożywcze powietrze, a nie tę dławiącą, rozpaloną maź. Były chwile, gdy naprawdę wierzył, że potrafi to zrobić. Ale nie miał siły. Dryfował pod powierzchnią świadomości, niezdolny się ocknąć, poruszyć, otworzyć oczu.

Ciężka woda zalewała go, ciągnęła ku dnu, pełnemu rozgrzanego błota, kleistego mułu i odwiecznych potworów. Gdyby się tam znalazł, już nigdy nie ujrzałby słońca. Stałby się cieniem wśród cieni. Topielcem w bagnie gorączki.

Nie walczył jednak. Był zbyt słaby, żeby stawiać opór. Trwał, a wokół niego przelewały się mętne fale choroby.

Czasem, w brudnozłotej poświacie nad sobą, widział wykrzywioną, szpetną twarz, otoczoną mdłym nimbem żółtego blasku niczym szyderczą aureolą. Malował się na niej wyraz troski i współczucia. Przypominała odbicie oglądane w wypukłej, metalowej powierzchni. Może misce lub puszce z wypolerowanego metalu. Jedno oko, małe i kaprawe, było tylko wygiętą w łuk szramą, drugie, wyłupiaste, blade, spoglądało cierpliwym, pustym wzrokiem ryby. Pod płaskim nosem otwierały się zdeformowane, bezkształtne usta, przywodzące na myśl otwór wyszarpany w sparciałej, brudnej gąbce. Zajęcza warga odsłaniała pożółkłe, długie jak u nutrii zęby.

Mimo uderzającej brzydoty istota nie była zła. Nie, z pewnością nie należała do świata koszmarów. Starała się pomóc.

Czuwała nad nim, ta śmietnikowa święta. Nieustannie, spokojnie, łagodnie była obok, żeby odganiać stwory z dna mętnej wody, żeby nie pozwolić mu pogrążyć się w odwiecznej głębinie.

Nie miał pojęcia, w jaki sposób tego dokonuje, ale wiedział, że po to właśnie została powołana. Aby nie pozwolić mu osunąć się w mrok.

I nie pozwoliła. Bo chociaż brudna, lepka toń wciąż zalewała go do nowa, światła było coraz więcej. Mżyło niewyraźne niczym widoczna przez brudną szybę zapyziała, pokryta strupami martwych much żarówka. Ale wciąż go przybywało. Z każdym dniem przybywało, na kształt zimowego słońca po dniu przesilenia.

Aż wreszcie martwa woda wzburzyła się, zakipiała i wyniosła go na powierzchnię, gdzie była jasność, powietrze i ból, który natychmiast znów pozbawił go przytomności.


Rany, jaka ta Ziemia piękna! – myślał Zgniły Chłopiec. Co za fantastyczne miejsce do życia!

Chodniki lśniły po porannym deszczu, kamienice wystawiały na słoneczne promienie świeżo umyte, jasne fasady. Drzewa mrugały srebrem i zielenią liści. Nigdy przedtem nie zauważył, ile w mieście jest drzew.

Witryny sklepowe tryskały barwami, szyldy i reklamy wydawały się takie jasne, wesołe. Kup sobie coś fajnego! – zdawały się zachęcać. Jasne, że zamierzał ich posłuchać. Bo to był właśnie taki dzień. Dzień, w którym warto zrobić sobie przyjemność. I komuś. Komuś bliskiemu. Zafundować mały drobiazg, niespodziankę. Sprawić radość.

Popołudnie otwierało się przed nim niczym lunapark. Wszędzie kręciły się karuzele, fruwały baloniki, a powietrze miało smak cukrowej waty.

Asmodeusz szedł szybkim krokiem, wcale nie kulejąc, i uśmiechał się do ludzi. Wyglądali tak rześko, krzepko, serdecznie, gdy mijali go na ulicy. Tacy różnorodni, pełni życia, ciekawi.

Ludzie. Fantastyczne stworzenia. Naprawdę niezły pomysł Jasności.

A kobiety. Dziewczyny! Cholera, ależ ładne są te Ziemianki. Krążą po mieście takie ciepłe, rasowe, ponętne. Prawdziwe. Z mnóstwem wad i słodkich, małych zalet.

Miał ochotę podarować każdej z nich kwiatek. Klejnot. Uśmiech. Błogosławieństwo wcale nie starego, wcale nie złośliwego diabła.

Trzymajcie się ciepło, ludzie, mówił w duchu do mijanych przechodniów. Niech was Mrok ukoi. Bez was jesteśmy tylko bandą zgorzkniałych, stetryczałych, przedwiecznych cieni. Nikim. Duchami z zakisłych zaświatów. Wisimy na was. Żerujemy na blasku bijącym z waszych dusz. A wy wcale tego nie dostrzegacie. Więcej, nie doznajecie żadnego uszczerbku. Jesteście jak mikroskopijne słońca. Prywatne, buzujące mocą solarium Jasności. Piękni w jakiś niedoskonały, pociągający sposób.

Bawiło go, że w tym śpieszącym dokądś lub snującym się bez celu tłumie nikt nie widzi mnóstwa niematerialnych istot żyjących od wieków na Ziemi.

Zielony dżinn podpierał ścianę, w smagłej dłoni trzymał brzuchaty bukłaczek. Jego złote oczy patrzyły jednak chytrze i czujnie. Kilka śmietnikowych skrzatów starało się dzikimi minami i wrzaskami odpędzić od ciastka upuszczonego przez jakieś dziecko syczącą i prychającą chimerę. Skrzydlata w stroju stróża holowała przez jezdnię staruszkę pełznącą przed siebie z uporem żuka toczącego kulkę. Dwa geniusze kłóciły się zaciekle w cieniu zaułka.

Życie. Wszędzie wokół kipiało, kłębiło się, buzowało życie. Ziemskie. Nieskomplikowane. Po prostu fajne.

A demon Asmodeusz, książę Otchłani, Wielki Zwierzchnik wszystkich kasyn i burdeli w Głębi, doradca i osobisty przyjaciel Lucyfera miał teraz tylko jeden problem. Jaki prezent sprawić Blance Krammer? Coś tak trywialnego jak kwiaty i czekoladki odpadało od razu. Biżuterię? Ryzykowne. I także dość pretensjonalne. Lot balonem? A jeśli ma lęk wysokości? Weekend na karaibskiej wyspie? Nie, cholera, na to jednak za wcześnie. To musi być rzecz osobliwa i niezwykła. Fascynująca. W jej stylu. Więc co, do diabła?

Nie miał na razie pojęcia.

Ale to wcale nie psuło mu humoru. Ani trochę.

Przecież do wieczora zostało jeszcze kilka godzin tego cudownego, furkoczącego wokół balonikami i karuzelami szczęścia popołudnia.


Daleko, gdzieś na północnym skraju miasta, wysoki, smukły, czarnoskóry anioł w skupieniu wdychał powietrze przesycone słabym aromatem dymu z komina. Piękne, szmaragdowo-granatowe skrzydła trzymał ciasno złożone na plecach. Głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy zamknięte, twarz nieruchomą jak rzeźba z obsydianu. Tylko usta poruszały się bezgłośnie w monotonnej inwokacji.

W długich, szczupłych palcach prawej dłoni obracał sznur zielonkawych paciorków. Lewa ręka wprawiała w ruch obrotową kołatkę. Głuchy, niegłośny klekot brzmiał groźnie, niczym przekleństwa, które mogłyby wydobywać się z ust kościotrupa.


Gdyby ktoś zrozumiał, o czym mówi kołatka, zadrżałby. Bowiem Mambea, czarny mag, szpieg i uczeń Razjela, istotnie pytał o radę umarłych. A gdy już ją uzyskał, zaprzestał śpiewnej, niesłyszalnej recytacji, strzepnął dłonie, jakby pozbywał się niewidzialnych kropel, i otworzył złociste, lwie oczy. Oczy polującego drapieżcy.

A potem uśmiechnął się.

W tym samym momencie nagrobna płyta, na której stał, pękła z trzaskiem. Lecz Mambea już zeskakiwał na trawę, zwinnie jak żbik.

Opuścił stary cmentarz, nawet się nie odwróciwszy, obojętny jak wiatr, który niesie w sobie odległy swąd spalenizny.


Sabatel przechadzał się leniwie ulicą, szeroką niby przejście przez Morze Czerwone. Wokół połyskiwały wyniosłe, lśniące niczym zakrzepła woda, lustrzane ściany wieżowców. Tłum ludzi mieszał się, przenikał, splatał z tłumem istot z zaświatów. Głębian, Niebian, gnomów, sylfów, geniuszy, ifrytów, koboldów, skrzatów, a nawet salamander. Tu zawsze tak było. Rojno i gwarno. Wielkie miasto przyciągało wszystkich. Uczciwych skrzydlatych i szumowiny. Stróżów i demonicznych kusicieli. Ciężko pracujące ptactwo niebieskie oraz barwną, przeżartą dekadencją artystyczną bohemę. Dilerów trawki z Fatimy i mafiosów zajmujących się sprzedażą cięższego towaru. Gangsta bossów z Limbo i Otchłani, kroczących obok anielskich meneli, proroków wieszczących koniec dziejów i dżinnów stręczących przechodzone Głębianki.

Sabatel, agent cywilnego wywiadu Królestwa, jeden z asów Razjela, przez wieki przebywania na Ziemi zdążył się przyzwyczaić do tego kolorowego bezprawia, radosnego szaleństwa życia bez nakazów i reguł Królestwa. Co więcej, bardzo mu tego brakowało, nawet gdy opuszczał posterunek na ledwie kilka dni, by osobiście zdać raport z ważnych wydarzeń samemu Księciu Magów.

Na szczęście jednak od dłuższego czasu na jego odcinku nic specjalnego się nie działo.

Byle tak dalej, bracie, pomyślał, zatrzymując się przed straganem ulicznego sprzedawcy, starawego gnoma o czerwonym nosie pijaka. Nabył lukrowanego pączka i kubek cienkiej, głębiańskiej kawy.

Skrzywił się, upiwszy łyk ciemnej, kwaśnawej brei. Straszna lura, stwierdził, uśmiechając się do siebie. Kupował tu drugie śniadanie od kilkunastu lat i nieustannie narzekał na jakość napoju, choć nigdy nie przyszło mu do głowy zmienić nawyków. Niektóre rzeczy powinny na zawsze pozostać na swoim miejscu.

Przynajmniej pączki były rewelacyjne. Odgryzł kawałek i żując, ruszył przed siebie.

Kiedy zobaczył przed sobą wysoką, zwalistą postać Lemuela, pomachał na powitanie. Stary żołnierz, weteran wielu bitew z Głębianami, po zakończeniu służby przeniósł się na Ziemię, żeby odpocząć od blichtru Królestwa. Często rozgrywał sobie z Sabatelem partyjkę szachów lub popijał piwo w pobliskim barze, zacisznej knajpce zwanej „Wielbłąd w Uchu”.

Oczywiście agent doskonale wiedział, że Lemuel pracuje dla wywiadu Michaela, ale nie wyrywał się z tymi rewelacjami. Oficjalnie przecież także przedstawiał się jako emerytowany stróż, który z sentymentu zdecydował się spędzić parę lat na ukochanej planecie Jasności. I obu było z tym znacznie wygodniej.

Stary żołnierz zbliżył się, a Sabatel natychmiast zauważył poszarzałą cerę i cienie pod oczami kolegi.

Chory biedak czy co? – zastanowił się.

Już otwierał usta do powitania, gdy Lemuel odrzucił połę płaszcza. Seraf 3 ciężki, nieco pokraczny niebiański pistolet z tłumikiem wlepił w niego nieruchome, złe ślepie lufy.

– Wybacz, bracie – wymamrotał pobladły weteran.

Zaskoczony agent Razjela nie zdążył nawet krzyknąć. Seraf kaszlnął znacząco, Sabatel poczuł w głowie dziwne ciepło i głuchy, dudniący dźwięk, a potem chodnik poderwał się do pionu i uderzył go z impetem w twarz.


Maruchowi trzęsły się ręce. Źle, sprawy wyglądały źle. Fatalnie. Odebrany sygnał był jednoznaczny. Wszystkie kontakty spalone.

Zakręciło mu się w głowie. Wszystkie? Jak to, na Jasność? Niemożliwe. W całym swoim długim życiu agenta i szpiega nie zetknął się z taką sytuacją. W starannie tkanej, przez wieki cyzelowanej sieci wywiadowczej Razjela zdarzały się niekiedy dziury, ale nigdy tak wielkie. Wpadki to rzecz normalna. Ale tutaj doszło chyba do jakiejś cholernej katastrofy. Jakby wielka fala tsunami powstała nagle z niczego na środku oceanu stabilizacji i zmiotła strukturę budowaną przez pokolenia. Owszem, praca w wywiadzie była trudna, obfitowała w niebezpieczeństwa, lecz teraz nie chodziło już o utratę kilku agentów czy nawet wybuch wielkiej afery, ale o przetrwanie.

Wojna? – pomyślał z trwogą Maruch. Niech nas Światłość broni, czy to oznacza wybuch kolejnej wojny?

Nawet przez chwilę nie chciał dopuścić tak strasznej możliwości. Kiedyś, podczas buntu Lucyfera, okrutna, bratobójcza walka wyniszczyła Królestwo i Głębię na całe tysiąclecia. Agent był wtedy młodym skrzydlatym, prostym szeregowym niebieskim, ale dobrze pamiętał grozę tamtej wojny. A przecież wtedy mieli do dyspozycji jedynie miecze, rydwany merkawot i starą, konwencjonalną broń jeszcze z epoki przedludzkiej. Teraz, gdy na pole bitwy wkraczała najnowocześniejsza, często zakazana, czarnomagiczna technika, w obliczu wszystkich współczesnych, coraz doskonalszych dział, karabinów automatycznych i wymyślnego sprzętu nowa wojna jawiła się jako koszmar, który może na zawsze zrównać z ziemią zarówno Królestwo, jak i Głębię.

Maruch zadrżał.

Nie umiał sobie nawet wyobrazić, do czego to wszystko by doprowadziło. Dlatego tak ważne jest, żeby zostawił wiadomość. To już ostatni punkt kontaktowy. Potem będzie mógł się ukryć i zaczekać na dalsze instrukcje.

Byle przekazać ostrzeżenie i zapaść w bezpiecznej kryjówce. Już niedługo. Za chwilę. Po wykonaniu ostatniego zadania.

Na twarzy miał wystudiowany wyraz sennej obojętności. Mogło się wydawać, że drzemie. Oczy pod ciężkimi, półprzymkniętymi powiekami nie spoglądały czujnie ani bystro, gapiły się bezmyślnie w szarość zmierzchu, zmęczone, puste jak dwa szkiełka. Ot, zwykły, niepozorny skrzydlaty w burej, znoszonej tunice stróża miejskiej zieleni wracający z szychty na kwaterę. Niebieski ptak. Każdy. Nikt.

Tylko w klatce żeber tłukło się niespokojne, strwożone serce wytrawnego agenta.

Spokojnie. Na razie było spokojnie. Żaden cień za nim nie pełzł. Żaden wróg nie śledził. Czysto.

Tramwaj z mozołem gramolił się pod górę, sapiąc i dzwoniąc, pełzł wąskimi uliczkami niczym znużona gąsienica. Fasady starych, ogromnych kamienic, uginające się pod ciężarem kamiennych puttów i girland oszpeconych gołębim guanem marmurowych owoców, stawały się coraz bardziej odrapane, obskurne i brudne. Wysokie okna liniały płatami obłażącej farby. W wielkich, paradnych bramach zwisały na urwanych zawiasach wykrzywione od wilgoci i upływu lat drewniane drzwi. Z gzymsów i balkonów, smętnie jak łupież, sypał się odpadający tynk. Barwne bazgroły graffiti na ścianach wyglądały jak symptomy wstydliwej choroby.

Nienawidzę tego syfu, pomyślał z nagłym obrzydzeniem Maruch. Kiedy tylko to wszystko się skończy, wrócę do Królestwa. Poproszę o urlop, a może nawet przeniesienie. Należy mi się jak psu zupa. Na Jasność, przecież nie byłem w domu od dobrych pięćdziesięciu lat.

Tramwaj był prawie pusty. W wagonie kołysało się sennie ledwie pięciu synów Adama i trzech nieludzi. Mały gnom, skulony w kącie z samego tyłu, rozmamłana sylfida, wyglądająca na przechodzoną lafiryndę, i chudy, pokasłujący gruźliczo geniusz.

Maruch z ulgą wysiadł na znajomym przystanku. W zaułku było pusto jak na pustyni Moab. Po obu stronach ciągnęły się wysokie, ceglane mury, upstrzone napisami i bardziej lub mniej sprośnymi muralami.

Anioł rozejrzał się, szybkim ruchem wyciągnął zza pazuchy magiczny, niewidzialny dla postronnych spray i zaczął kreślić tajemne znaki ostrzeżenia.

„Wszystkie kontakty spalone. Kryć się na własną rękę”.

Skończył, schował pojemnik głęboko w wewnętrznej kieszeni. Resztki czarodziejskiej farby nieprzyjemnie kleiły mu palce.

To już, zrozumiał. Zadanie wykonane. Teraz mogę zająć się ratowaniem własnego tyłka.

Odwrócił się, żeby odejść, i wtedy zrozumiał, jak bardzo się pomylił.

Nie będzie zasłużonego urlopu, przeniesienia, awansu. W ogóle nic nie będzie.

No to po mnie, stwierdził.

Bo u wylotu uliczki stało czterech rosłych skrzydlatych. Czarne, motocyklowe kurtki z oderżniętymi rękawami lśniły oleiście w mdłym świetle latarni. Trzech intruzów nosiło charakterystyczne długie, czarne i czerwone włosy, na głowie największego sterczał pomarańczowy irokez. Pokryte wybroczynami tatuaży, grube jak męskie udo ramiona trzymali skrzyżowane na piersi. Spod rozchełstanych kamizelek wyłaniały się muskularne, nagie torsy. Skórzane spodnie i ciężkie, nabijane blachami buciory dopełniały całości. Gdyby złożyli farbowane na kolor smoły skrzydła, pokrywające je nieregularne białawe plamy i linie, które przywodziły na myśl ubarwienie ćmy, utworzyłyby charakterystyczny emblemat trupiej główki.

Maruch doskonale wiedział, z kim ma do czynienia.

Demony Niebios. Nielegalna formacja, a właściwie cała subkultura zrzeszająca byłych żołnierzy, weteranów najcięższych kampanii Królestwa.

Piekielna czwórka w milczeniu rozplotła ramiona, ukazując zaciśnięte w dłoniach potężne, magicznie tuningowane anielskie pistolety Pax Vobiscum. Tłumiki nałożone na krótkie, tępe lufy przypominały kagańce.

Potem rozległa się seria dyskretnych kaszlnięć odbita echem przez ceglane mury, brzmiąca niczym stłumione oklaski. Ten akt dramatu dobiegł już końca. Definitywnie.

Ciekawe, gdzie zostawili motory, zastanowił się agent w ostatnim przebłysku świadomości. Nie słyszałem silników.

A potem cisza ogarnęła go na zawsze.


Anai z rozkoszą wyciągnęła na leżaku swoje gibkie, piękne ciało. Dobrze, że wreszcie mogła odpocząć. Naprawdę wspaniale było przyjechać do tego księżycowego kurortu na wakacje i nie musieć wdzięczyć się do nadętych, narcystycznych głębiańskich dupków z rządu czy mafii, żeby wydobyć z nich użyteczne dla Razjela informacje.

Pociągnęła przez słomkę różowego niczym jej humor drinka.

Ale w końcu, dla Królestwa wszystko.

W sumie przecież kochała tę niebezpieczną, ekscytującą robotę. Drogie ciuchy, klejnoty, wytworne rezydencje i ekstrawaganckie powozy też miały tu coś na rzeczy, musiała uczciwie przyznać. Anai pławiła się w luksusie, codziennie narażając życie, a chwała Jasności rosła.

Czasem dobrze być patriotką. Zwłaszcza na rzetelnie zasłużonych wakacjach.

Roześmiała się cicho sama do siebie.

Mare Nectaris szumiało kojąco, piasek był biały jak tron samej Światłości i rozgrzany niczym piekło.

Anai poczuła, że ogarnia ją błogi spokój. I uczucie senności. Tak, tutaj mogła sobie pozwolić na całkowity brak czujności. Kurorty księżycowe leżały w samym sercu dominiów Gabriela. Bezpiecznie jak w uchu.

Ziewnęła i zamrugała. Szkoda spać w taki śliczny dzień. Lepiej pójdzie się wykąpać. Ale przedtem jeszcze jeden drink. W końcu to urlop, nie? „Uśmiech losu”. Słodki, różowiutki i pełen bąbelków. Całkiem jak wakacje.

Między leżakami pojawił się kelner z tacą w ręku. Oszronione szklaneczki wyglądały niczym egzotyczne, kolorowe kielichy kwiatów. Wszystko tu było tak cholernie ładne. I drogie.

Piękna agentka zakręciła znacząco pustym kieliszkiem.

Kelner zbliżył się szybko, usłużnie pochylił tacę. Był młodym, przystojnym dżinnem o oczach jak szmaragdy. Całkiem niczego sobie ciacho. Może i nabierała powoli ochoty na słodycze? Czemu nie. W końcu miała teraz wolne.

– Co podać?

– „Uśmiech”. – Odsłoniła równe, bielutkie zęby.

Złota twarz chłopaka rozpromieniła się.

– Dla pięknej damy zawsze.

Zwinnym ruchem uchwycił srebrzysty od lodu kieliszek, palce o zielonych paznokciach ześlizgnęły się po mokrym szkle i kilka kropel trunku kapnęło na odsłonięty dekolt Anai. Skrzydlata wydała stłumiony okrzyk.

– Przepraszam, najmocniej przepraszam – bąkał spłoszony chłopak. – Na Jasność, tak okropnie mi przykro!

Nachylił się niezdarnie, próbując wycierać jej skórę serwetką. Wyglądał, jakby chciał się rozpłakać.

– Daj spokój! – fuknęła. – Sama sobie poradzę. Nic się nie stało.

I wtedy poczuła ukłucie. Jakby użądlił ją komar. Ale nad Mare Nectaris nie ma przecież insektów.

Anai szeroko rozwarła oczy. Chciała krzyknąć, zaczerpnąć tchu, ale nie mogła. Całe jej ciało momentalnie ogarnął chłód. Zimna, arktyczna groza. Światło przygasło, niebo nabierało szarego, nienaturalnego odcienia.

Młody dżinn nadal się nad nią pochylał. Szmaragdy jego oczu były chłodne i przenikliwe. Dopiero teraz spostrzegła, że uniform kelnera nie dopina się na jego szerokim, pięknie umięśnionym torsie. A spod kołnierzyka wychyla się maleńki, sinawy tatuaż. Wąż przebity mieczem. Znak triumfu Michała nad Lucyferem. Symbol elitarnej gwardii pretoriańskiej Archistratega Nieba.

Głupia, głupia, głupia! – wymyślała sobie, zapadając w lodową ciemność. Idiotka! Jak mogłaś nie zauważyć, co się święci. Na Jasność! Przecież nie umiera się na wakacjach! Królowa do tego nie dopuści!

Ale tym razem Anai się myliła. Pocałunek Królowej Śniegu, niewykrywalna, działająca natychmiast trucizna, wyprodukowana w laboratorium Razjela przez mistrza i znawcę zabójczych substancji, geniusza Sislau, jak zwykle zadziałała niezawodnie. Agentka zapadła w objęcia wiecznej zimy. Nie zdążyła nawet z goryczą pomyśleć, że uśmierca ją środek, którym z lubością i znawstwem wyprawiła w zaświaty przynajmniej kilkunastu swoich byłych informatorów.

Przystojny złoty dżinn sprawdził, czy dziewczyna na pewno przestała oddychać, i odszedł, zabierając pusty kieliszek, oblepiony resztkami złudnie różowego „Uśmiechu losu”.

Rozciągnięta na leżaku Anai wyglądała, jakby drzemała w słońcu.


Itot się denerwował. Co chwila zerkał na starszego, bardziej opanowanego towarzysza. Twarz Jaeo wydawała się niewzruszona, ale w nieco ściągniętych, ostrych rysach dawało się dostrzec tłumione napięcie. Siedzieli przy stoliku, pijąc kawę. Młodszy anioł z trudem przełykał gorący płyn i co chwila łapał się na tym, że ma ochotę bębnić nerwowo palcami po blacie. Błąd. Odruch zwracający uwagę i zdradzający podenerwowanie. Żeby uspokoić ręce, zacisnął palce na filiżance.

To była ludzka kawiarnia. Przeszklona i pusta niby akwarium, w którym wyzdychały wszystkie ryby.

Całkiem jak my, pomyślał Itot. Wyzdychamy, nie wiedząc nawet, kto nas załatwił. Tak jak inni przed nami. Większość działających w rejonie agentów. Powystrzelani niczym cholerne kaczki w sezonie łowieckim.

Odstawił naczynie z kawą na spodek. Szczęknęło nieprzyjemnie, bo dłonie skrzydlatego trzęsły się wyraźnie. Jaeo posłał mu piorunujące spojrzenie. Młody agent spuścił oczy.

Od razu widać, że się boję, stwierdził z niechęcią. Wstyd. Ale, do diabła, nic dziwnego, w tych okolicznościach.

Przecież przyszli tu na zaproszenie wroga. Safatozaela, demona, agenta głębiańskiego wywiadu, którego rozpracowywali od lat. Co za szalona sytuacja. W ogóle nie powinno do niej dojść. Piekielny sukinsyn po prostu ich rozwali. Siedzą tu, widoczni jak arka na szczycie Araratu. Przełykają ślinę, udając, że piją gorącą lurę zaserwowaną przez gnoma o twarzy małpy, a za chwilę usłyszą brzęk tłuczonych szyb i ekspresowo przeniosą się na Błękitne Łany, do krainy martwych i naiwnych.

Gdy zaskrzypiały drzwi, Itot podskoczył na krześle.

To on. Jasne, że on. Safatozael.

W ostrym blasku jarzeniówek demon wydawał się niepozorny i zmęczony. Jego skórzaste skrzydła oklapły, płaszcz był wymięty, cera nieświeża, szarawa. Ale w ciemnych oczach kryło się napięcie.

Odwieczny wróg obu anielskich agentów bez słowa odsunął krzesło i usiadł ciężko.

– Więc przyszliście – odezwał się ostrym jak zgrzyt zamka głosem.

Gdzieś w fałdach tego piaskowego trencza ma broń, myślał gorączkowo Itot. Nic nie widać. Dobrze skrojone ubranie. Tak jak nasze.

Za pazuchą czuł ciężar i chłód własnej, opatrzonej grawerowanymi błogosławieństwami i formułami zaklęć broni. Nigdy jeszcze nie znalazł się tak blisko śmierci. Dosłownie parowała wokół jak przesłodzona, cienka kawa w filiżankach.

– Przyszliśmy – potwierdził spokojnie Jaeo.

Oczy demona wydawały się głębokie i ciemne niczym lufy dwururki. Równie obojętne i zabójcze. Przyprawiały o dreszcze. Itot odetchnął z ulgą, że ciężar konwersacji ma spoczywać na starszym agencie.

Ale wytrawny, dobrze wyszkolony Jaeo z miejsca zauważył to, czego nie dostrzegł Itot.

Drgnięcia warg, lekkie zmrużenie oczu, prawie niesłyszalne załamanie głosu. Safatozael także się denerwował. I był zupełnie zbity z tropu. Może nawet bardziej niż agenci Królestwa.

To nie on, zrozumiał nagle Jaeo. Ani prawdopodobnie nikt z głębiańskiej siatki. W każdym razie Safatozael nic o tym nie wie. Jest tak samo wystraszony i zdezorientowany jak nasi. I boi się. Boi się jak cholera, że kiedy ten tajemniczy sukinsyn zlikwiduje wszystkich chłopaków od nas, zabierze się za wywiad z Otchłani.

– Wiecie, czemu nalegałem na to spotkanie – powiedział demon stłumionym głosem. – Nie rozumiem, co jest grane. Co, na Głębię, kombinujecie. A nie lubię, kiedy sprawy wymykają się spod kontroli. Kto, na najczarniejszą z trzech dup Belzebuba, załatwia waszych ludzi? I dlaczego? Po co, do cholery?

– Bo nie wy, jak rozumiem – rzekł cicho Jaeo.

Safatozael powoli, jakby z uporem, potrząsnął głową.

– Nie my.

Niebiański agent uważnie przyglądał się twarzy Głębianina.

Mówi prawdę, stwierdził z mieszaniną ulgi i lęku. A to znaczy, że sytuacja jest poważniejsza, niż się spodziewałem.

Odchylił się na krześle, odruchowo leciutko przygryzając wargi.

– Skłamałbym, gdybym powiedział, że wiem. Nikt z naszych nie ma cholernego pojęcia, co się dzieje.

Safatozael przełknął ślinę, jakby nagle zaschło mu w ustach.

– Więc to nie jest prowokacja wojenna?

Powietrze zgęstniało od napięcia, aż trudno było oddychać. A może tylko Itotlowi zabrakło naraz tchu.

– Nie – powiedział Jaeo.

To słowo padło między nimi niczym odrzucona broń. Demon nawet nie spróbował wykrzywić się w uśmiechu. Usta miał zimne i zakrzepłe jak ze szkła.

– Zatem wszyscy mamy przesrane, co?

– Na to wygląda – zgodził się starszy agent Nieba.

Safatozael poruszył się nerwowo na krześle.

– Sięgnę po cygaro, dobra? To nie klamka. Tylko trochę zwiniętego tytoniu. Zapalę, a potem pogadamy. Bo jest o czym gadać, prawda?

Faktycznie, było o czym. Kawa stygła, tytoniowy opar unosił się nad stolikiem, stary gnom zaszył się przezornie za kontuarem, a zaciekli wrogowie wymieniali się supertajnymi informacjami, zjednoczeni w obliczu nagłego, nieznanego niebezpieczeństwa.


Na zaimprowizowanym podium orkiestra koboldów grała właśnie wesołą piosenkę „Rwij sylfidy niczym polne kwiaty”. Lekki wiatr powiewał wstążkami kotylionów i tarmosił wieńce, którymi była ustrojona obszerna altana. Powietrze pachniało niczym wykwintna perfumeria. Demonice w koktajlowych sukniach wartych tysiące lucyferiańskich szekli wirowały w tańcu, prowadzone przez wbitych w przyciasne garnitury, ogromnych, śniadych Głębian. We włosach i na szyjach dam lśniły istne galaktyki klejnotów. Diamentowe kolie szerokie niczym Mleczna Droga. Szmaragdy jak oczy Węża Kusiciela. Rubinowe wstęgi krwawych kropel. Fortuna na każdym dekolcie.

Dziewczynki w białych i różowych abażurach paradnych spódniczek biegały dookoła z piskiem. Wielkie kokardy w ich włosach wyglądały jak egzotyczne ważki.

Żarcie zgromadzone na stołach byłoby w stanie zapewnić wikt całej armii Królestwa przez tydzień z okładem. Oczywiście, gdyby w wojsku karmili pasztetami ze smoczych ozorów, pieczonymi wywernami w garniurze z kandyzowanych rajskich jabłek, combrem jednorożca i grillowanymi mackami Charybdy.

Kelnerzy w białych frakach krążyli nieustannie między stołami, niczym niezmordowany plankton, racząc gości najprzedniejszym głębiańskim szampanem z południowych stoków Wzgórz Mordęgi.

Dalmaj, skrzydlaty, agent niebiańskiego biura do zwalczania przestępczości zorganizowanej, a jednocześnie od paru wieków szpieg Razjela, sięgnął po kieliszek trunku. Szkło było przejrzyste jak powietrze, prawie niewidzialne, kruche niczym szron.

Całkiem jak moje życie w tej chwili, pomyślał ponuro.

Zerknął na siedzącego po przeciwnej stronie stołu Głębianina, starca o obwisłej, pobrużdżonej twarzy i siwych włosach spiętych na karku w tradycyjny węzeł.

Don Bealfares, zwany pieszczotliwie Papa Śmierć, ojciec diabelny najstarszej i najpotężniejszej mafii z Otchłani, klaskał w dłonie w rytm muzyki, śmiejąc się jak dziecko. Jego złe, przebiegłe, zimne jak u rekina oczy prześlizgnęły się po Dalmaju niemal obojętnie.

Niemal robi dużą różnicę.

Agent jednym haustem połknął zawartość kieliszka. Bąbelki jeszcze przez chwilę przyjemnie musowały mu w gardle. Jak na ostatnie doznanie całkiem nieźle, stwierdził z ironią.

Bealfares przyciągnął do siebie przebiegającego obok wnuka, uściskał go serdecznie i wyprawił do dalszej zabawy pobłażliwym klapsem w pupę. Mały, dzisiejszy solenizant, sprawca całego zamieszania, zachichotał i uciekł. Może i on podświadomie lękał się dziadka.

Papa Śmierć skinął zapraszająco Dalmajowi. Agent niechętnie ruszył się z miejsca. Ojcu diabelnemu się nie odmawia. Zwłaszcza na przyjęciu urządzonym w jego posiadłości, w otoczeniu wszystkich jego synów, kuzynów i cyngli.

Ogromny ogród podobno urządzony był bluźnierczo według pierwotnych planów Edenu. Za kosztownych i zbyt wystawnych dla Królestwa, jak lubił podkreślać Bealfares. Pośrodku, niczym góra z różowego marmuru, sterczała rezydencja. Idealnie odtworzona villa toscana, zbudowana z zastygłych magicznym sposobem chmur, malinowa teraz w zachodzącym słońcu Limbo.

Chałupa w sam raz dobra na burdel, pomyślał Dalmaj.

Ojciec diabelny poklepał znacząco wolne miejsce obok siebie, wyściełane pąsowym aksamitem krzesło w stylu wczesnego Belzebuba. Agent posłusznie usiadł. Stary gapił się na niego spod przymrużonych powiek.

– Nie ma jak rodzina. – Uśmiechnął się szeroko. – Popołudnie w gronie bliskich, z dala od trosk, przykrości, niepowodzeń. W dzisiejszych czasach można liczyć tylko na swoich. Grunt to krew, co? Ten mały tam, ten śliczny szkrab, który właśnie szarpie siostrę za włosy, to mój najmłodszy wnuk. Prawdziwy szelma, nie? Popatrz, jak zręcznie ją kopie. Co za dzieciak. Głębiański temperament. Pewnie ma to po dziadziu.

– Nie wątpię.

Papa Śmierć podsunął gościowi prawie pełną butelką szampana.

– Wypijmy za jego zdrowie, przyjacielu. Za naszego słodkiego solenizanta.

Dalmaj bez wahania schwycił butelkę i pociągnął zdrowy łyk. Bąbelki poszły mu nosem, ale się nie zakrztusił. Wyciągnął flaszkę w stronę Bealfaresa.

– Za wnuka. I jego świetlaną przyszłość.

Stary demon wychylił toast z gwinta. Jego rekinie puste oczy zwęziły się czujnie.

– Taaa, przyszłość. Odwieczna tajemnica, co? Kto by ją poznał, miałby władzę nad światem.

Agent Królestwa na pozór obojętnie wzruszył ramionami.

– Albo srałby w gacie ze strachu, wiedząc, że niedługo umrze. Zależy, jak na to patrzeć. Gdyby przyszłości nie dało się zmienić, cała ta wiedza przydałaby się jak druga dziura w tyłku.

Mafioso zaśmiał się zgrzytliwie.

– Masz rację, chłopcze. Przyszłość, przeszłość, szczać na to. Lepiej zająć się tym, na co mamy wpływ. Teraźniejszością. Tylko ją można zmieniać, nie? Tak, żeby wszystko było jasne jak niebo nad Królestwem. Bo najgorsze są nieporozumienia. Ktoś coś szepnie, drugi nie dosłyszy, źle powtórzy i nieszczęście gotowe. Ja tam nie lubię nieporozumień, synu. Nie w rodzinie. Ani biznesie. Takie różne nieporozumienia to sam syf! Mówię ci to, bo jesteś porządny chłop. Nie słuchaj tego, co gadają gnidy!

Dalmaj zesztywniał.

– A co niby gadają, Bealfaresie?

– Kłamstwa! – warknął stary don.

Agent skinął głową.

– Może i kłamstwa. Albo nie.

Ojciec piekielny sięgnął po butelkę wina. Dalmaj uważnie obserwował jego dłonie.

Drżą, stwierdził. I to wcale nie z powodu wieku. Bydlak się boi. Trzęsie się ze strachu o swoje imperium. Jest szefem najpotężniejszej mafii we wszechświecie, ale wie, czym grozi zadzieranie z Razjelem. Czyżby jednak to nie on wykańczał naszych? Więc kto? Jakiś zbuntowany syn czy kuzyn? Niewykluczone. Cholerny piernik chyba nie ma z tym nic wspólnego. Niespodzianka.

Bealfares pił długo i łapczywie.

– Synu – rzekł w końcu. – Domysły, plotki, fałszywe oskarżenia to złe rzeczy. Niejednego położyły przedwcześnie do grobu. Mam nadzieję, że rozumiesz, jak cenię sobie prawdę, co? Prawda to podstawa. Fundament rodziny i przyjaźni.

Akurat, stary draniu, pomyślał agent, uśmiechając się sztucznie.

– Znamy się nie od dziś, Dalmaj. Wiemy o sobie to i owo. Dużo. Dzięki zaufaniu i szczerości. Mniejsza o to, czym się zajmujesz w pracy. Oficjalnej pracy. Stoisz na straży prawa. I dobrze. Ktoś musi stać. Masz ideały. To zawsze dobra rzecz. Wzniosła, że tak powiem. Ale olej to wszystko, chłopcze. Postaraj się spojrzeć głębiej. Ważniejsze, co masz tutaj – uderzył się w pierś. – W duszy! Kim naprawdę jesteś. Komu ufasz, komu powierzasz swoje troski, domysły. Informacje...

Pije do Razjela, zrozumiał agent i poczuł, jak po kręgosłupie przepływa mu elektryczna iskra dreszczy.

– Taa... informacje. Wiarygodne i prawdziwe. Nie jakieś niesprawdzone ploty. Ja cenię sobie prawdę, Dalmaj. I spokój. Rodzinę, stabilizację. Miłe wieczory w domu, przyjęcia dla wnuków, zabawę, wino, muzykę. A nie jakieś niesnaski. Darzę cię wielkim szacunkiem, chłopcze. I twego prawdziwego dona, twojego szefa. To wielki skrzydlaty, prawdziwa potęga. Ktoś. Nie zamierzam wchodzić mu w drogę, synu. Nie jemu, rozumiesz? Nie mogę dopuścić, żeby między nami wynikły jakieś nieporozumienia. To byłoby fatalne dla interesów. Fatalne dla obu stron! Wiem, że ktoś rzucił na mnie podejrzenie. Nie zaprzeczaj, dowiedziałem się już tej bolesnej prawdy. To fakt. Tak zrobił. Oczernił mnie. Zawiódł. Nadużył mego i twego zaufania. Ale kłamał. Skalał swój język fałszem. Ani ja, ani nikt z mojej krwi, moich cyngli, moich żołnierzy, moich chłopców nie ma z tym nic wspólnego. A teraz udowodnię ci to. Oczyszczę nasze dobre imię, wyjawiając ci sekret. Zdradzając imię wroga. Naszego wspólnego wroga. Pochyl się do mnie. Powiem ci to do ucha. Bo to niebezpieczna i droga prawda.

Serce agenta Królestwa biło jak werbel.

Jeśli mnie teraz zabije, jeśli zabije... a pieprzyć! Nie będę się bał. Nie dam draniowi satysfakcji.

Skłonił się ku starcowi. Ojciec piekielny objął go za szyję, przyciągnął i wyszeptał do ucha tajemnicę.

Dalmaj momentalnie zbladł jak całun.

– Nie... niemożliwe! – wydukał tylko.

Demon pozostał śmiertelnie poważny.

– Ano tak, synu. Prawda czasem rani. Jak sprawdzona, niezawodna broń. I jest tak samo niezbędna w uczciwych interesach. A teraz ciesz się, jedz i pij wino za zdrowie mojego wnuka. I za naszą świetlaną przyszłość. Bez nieporozumień.

Skrzydlaty wychylił duszkiem prawie pół butelki z gwinta, ale tym razem złocisty, słodkawy głębiański szampan palił mu gardło niczym napalm.


– Ścierwo! Suczy pomiot! Zasrany śmierdziel z przerostem ego! Żałosny bydlak! ZERO!

Gabriel nigdy nie widział Razjela tak wzburzonego. Pan Tajemnic miotał się po pracowni, wywracając retorty, jednym ruchem zmiatając na podłogę bezcenne foliały, rozlewając wszędzie magiczne mikstury i klnąc na czym świat stoi. Jego twarz wykrzywiał grymas szalonej wściekłości, ciałem wstrząsały tiki.

– Gnida! – ryknął, chwycił kamień filozoficzny z biurka i z całej siły cisnął o ścianę.

Poleciały kawałki odbitego tynku, skrząc się niczym konfetti, jeszcze w powietrzu zamienione w bryłki złota.

– Szuja! Śmieć! Cholerny morderca!

Regent Królestwa patrzył na przyjaciela z niechętnym podziwem. Nigdy by nie przypuszczał, że cokolwiek może doprowadzić kostycznego, zimnego niczym martwy karp archanioła do takiej furii. Nawet w trakcie upiornego rytuału przywołującego z powrotem Hiję Razjel był spokojny jak trup. A teraz szalał.

Podbiegł do półki, złapał ciężkie księgi i z wściekłością rzucił w stronę kominka. Na szczęście nie trafił.

Zatrzymał się na środku pracowni, tocząc wokoło byczym wzrokiem.

– Zabiję bydlę! Własnymi rękami! Urżnę mu łeb, a potem porozwieszam flaki na okolicznych choinkach! Przysięgam na Biały Tron! Na samo zasrane Królestwo! Słyszysz?! Zatłukę skurwiela! Czy on nie wie, co robi, posraniec? Nie rozumie, co niszczy! Mnie! Moje serce! Cholerne kilkadziesiąt wieków mojej ciężkiej, pieprzonej roboty! Bierze w grube, zupackie łapy chrzaniony, bezcenny chronometr, zrobiony z zegarmistrzowską precyzją najsprawniejszego gnoma rzemieślnika z zasranych trzewi Kosmosu i rozwala ot, tak sobie! Łup! Grzmot! O ziemię! Na kawałki! Chronometr! Właśnie tak!

Wyszarpnął z kieszeni Oko Dnia, rzucił na dywan i rozdeptał obcasem.

Odbiło mu, zrozumiał Gabriel. Odwaliło na fest. Jest gorzej niż beznadziejnie. Mam teraz na łbie dwóch wariatów zdolnych posiekać świat na dzwona. Freya i tego porąba. A to pięknie.

– Razjel, na litość Jasności! Jaki chronometr?! O czym ty gadasz, chłopie?!

Pan Tajemnic dyszał niczym po długim biegu. Maratonie na dnie piekła. Ale przynajmniej dostrzegł istnienie przyjaciela.

– O czym?! – Zacisnął dłonie w pięści. – Ty się pytasz, o czym? Na Światłość! Szlag mnie zaraz trafi, a on stoi tu i gapi się jak Lot na zasoloną małżonkę! Jesteś regentem w tym cholernym Królestwie czy malowaną lalą na kiju?!

Pan Objawień za wszelką cenę starał się nie stracić cierpliwości.

– Tak, jestem regentem, dlatego żądam, żebyś mi natychmiast wyjaśnił, o co ci, do kurwy nędzy, chodzi!

Twarz Razjela wykrzywiło autentyczne cierpienie.

– O co chodzi? Dobrze, powiem ci! Ten zupak, ten chomąt bez pojęcia, buc kwadratowy, trep smutny likwiduje mój wywiad! Dociera?! Wybija moich najlepszych agentów, szmata ze skrzydłami! Rudy Judasz! Kanalia! Dżibril, on ich zabija jak na sądzie polowym. Jednego po drugim, rozumiesz? Załatwił mi już połowę organizacji! Rozstrzelał. Słyszysz? Jak zbrodniarzy! Skrzydlatych, którzy narażali dla Królestwa swoje życie, zdrowie, sprawy osobiste, wszystko! Jak pospolitych przestępców, Gabriel. Jak śmieci...

Głos mu się załamał.

Za to Pan Objawień pobladł.

– Michał?! – wykrztusił z niedowierzaniem. – Wybija nasz wywiad?! Niemożliwe!

Razjel ścisnął rękami skronie.

– Ale prawdziwe – powiedział cicho, już spokojniej. – Nie powoływałbym się na niesprawdzone informacje. Złoty Chłopiec morduje ich z zimną krwią. Własnych skrzydlatych. Braci. Oto, do czego doszliśmy.

Gabriel ciężko opadł na fotel.

– Nie spodziewałem się. Naprawdę. Myślałem, że blefuje z tym wypowiedzeniem posłuszeństwa.

Na ustach Księcia Magów pojawił się upiorny uśmiech.

– A tymczasem nasz mały Michaś wszystkich zaskoczył. Ups! No proszę. Ale pożałuje tego, Dżibril. Przysięgam, że pożałuje. Za każdego mojego agenta wyprawię na Błękitne Łany sześciu jego łazęgów. I tak jego bałwany niczego nie potrafią. Tylko bezmyślnie rozwalać uczciwych skrzydlatych, którzy nie boją się poświęcić wszystkiego dla dobra kraju. Pan cholerny Archistrateg zobaczy, co to znaczy zadrzeć z prawdziwym magiem. I prawdziwym wywiadem. Znam go. To jedyny sposób, żeby drania powstrzymać. Pokazać mu, że to nie zabawa. Złamać. Inaczej nie odpuści. Wybije nam każdego cholernego agenta. Do spągu! Zdajesz sobie z tego sprawę równie dobrze jak ja! Prawda, przyjacielu?

Regent poruszył się nerwowo.

– Słuchaj, nie wiem, czy to dobry pomysł. Ochłoń trochę, zastanów się. Nie ma sensu podejmować tak ważnych kroków w chwili takiego wzburzenia. Chcesz być taki sam jak on? Co? Naprawdę chcesz?

Błękitne, zimne oczy Razjela zalśniły dziko.

– Nie, Dżib. Jasne, że nie. Chcę być o wiele, o wiele gorszy!

Gabriel poczuł, jak ogarnia go nagła gorąca i wysoka fala wściekłości na Michaela. Ten dupek zabija własnych braci. Wywiad Razjela. Najlepszy w całym Kosmosie. Godzi w podwaliny mocy i trwałości Królestwa. Tak bezmyślnie, z głupiej, zapiekłej złości. I to w chwili, gdy Ziemi zagraża poważne niebezpieczeństwo. Więc niech ma za swoje. Niech zeżre to, co sam uwarzył. Zobaczy, jak to fajnie brykać na prywatnym podwórku Księcia Magów.

– Dobrze, Raz – powiedział. – Zrób to. Przetrzep mu dupę, niech się przekona, co to znaczy wytracić swoich chłopaków. Nie wahaj się. Masz moje błogosławieństwo, bracie. Zabieraj się do roboty.

– Z rozkoszą – warknął Pan Tajemnic.


Zakład fryzjerski „Pod Samsonem”, położony w nieco szemranej dzielnicy Limbo, nie był może eleganckim salonem piękności, ale za to sprawdzonym od lat punktem kontaktowym wywiadu Michaela.

Kapitan Midael siedział na fotelu z białym ręcznikiem zawiązanym pod brodą, czekając na golenie. Kakawiel, fryzjer, a jednocześnie także doświadczony agent rozrabiał mydło w wyszczerbionej miseczce.

Midael był bardzo zadowolony. Przed chwilą przekazał towarzyszowi pomyślne wieści. Akcja przebiegała bez zarzutu. Szpiedzy Razjela ginęli jak muchy i nic nie wskazywało, żeby którykolwiek zdołał przed śmiercią dać znać szefowi, jaka siła za tym stoi. Wielki Książę Magów nie domyślał się niczego, dreptał w kółko niczym jagniątko we mgle. I dobrze tak dupkowi. A tak się sadził, że niby wywiad cywilny o nieba przewyższa wojskowy. No i kto teraz patrzy jak w tytę? Chyba nie Michał, co?

Kakawiel ujął w dłoń błyszczącą, ostrą jak diabli brzytwę.

– Włosy też potem podcinamy?

Midael uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze, przesunął dłonią po dość krótkiej fryzurze.

– Jasne, kłaki mam długie jak jakiś cholerny salamandra. Po bokach prawie na pałę, a na środku szczecina nie dłuższa niż na grzbiecie centaura. Wiesz, jak w starych czasach, w Zastępach.

– Robi się, szefie.

Fryzjer nałożył mydło, delikatnie musnął szyję klienta ostrzem brzytwy, a potem nagłym ruchem rozpłatał mu gardło. Krew bluznęła na kontuar, zalała bulgocącą, czerwoną fontanną taflę zwierciadła. Midael nie zdążył się zdziwić. Zacharczał tylko, zadrgał, dziko kopnął nogami, a potem znieruchomiał.

Kakawiel stał osłupiały. Jego rysy wykrzywiło głębokie przerażenie i niedowierzanie. Przez jakiś czas trwał w bezruchu, jakby skamieniał, tylko na czole wystąpiły mu krople potu, a żyły na skroniach nabrzmiały niczym w ogromnym wysiłku. Wybałuszone, pociemniałe od lęku oczy wpatrywały się w lustro.

A tam, krwawymi literami spływał właśnie z tafli drwiący napis: „Pozdrowienia od Księcia Magów, sukinsyny!”.

W chwili gdy smugi posoki rozmyły się i ściekły na dół, ściskająca brzytwę ręka Kakawiela zaczęła nerwowo drgać. Twarz agenta zrobiła się purpurowa, dyszał ciężko. Ale opór na nic się nie zdał. Kierowana mocą czarnej magii dłoń powoli unosiła się ku grdyce skrzydlatego.

Jedno równe, głębokie cięcie i z rozpłatanego gardła spłynął kolejny wodospad pienistej, szkarłatnej krwi.

Ciało fryzjera z łomotem padło na podłogę.

Na tafli lustra nie pozostał nawet ślad jednej litery. Srebro znaczyły zwykłe, abstrakcyjne zacieki.


Hakamiasz, emerytowany pułkownik, jeden z najbardziej zaufanych podwładnych Michała, powoli schodził po szerokich schodach Urzędu do spraw Żołdu w Czwartym Niebie. Minę miał jak zwykle zaciętą, choć wreszcie udało mu się pomyślnie załatwić sprawy.

Na ulicy, opodal fontanny tryskającej mlekiem Amaltei, czekał kryty, staroświecki rydwan, przypominający gotycką szafę zaprzężoną w dwa wierne, stare konie kawaleryjskie, towarzyszy wielu kampanii pułkownika.

– Biurokraci zasrani! – mruknął ze złością żołnierz, gramoląc się do środka. – Wicher, Mrok, jedziemy do domu!

Rumaki ruszyły posłusznie, rozległ się przenikliwy trzask, zgrzyt, dyszel oderwał się od pojazdu, a rydwan pochylił gwałtownie do przodu.

– Co, u czorta?! – ryknął rozwścieczony Hakamiasz, który spadł z siedzenia i boleśnie uderzył się w czoło.

A wtedy tuż przed jego nosem pojawiła się maleńka płomienna wróżka, przezroczysta jak ważka i nie większa od palca.

– Koniec i bomba, stary trepie! – oznajmiła głosikiem jak szklany dzwonek.

A potem rozwarła szeroko w szyderczym uśmiechu zębatą paszczę i zamachnęła się trzymaną w maleńkiej dłoni różdżką.

Ogień buchnął natychmiast, w jednej chwili zamieniając budę rydwanu w płonącą trumnę. Hakamiasz miotał się w środku, wyjąc z bólu i strachu, konie w przerażeniu stawały dęba, starając się pomóc, ale zdołały tylko przewrócić pojazd na ziemię.

Momentalnie zrobiło się zbiegowisko. Niektórzy przechodnie uciekali wystraszeni, inni gapili się bezmyślnie. Grupka ptaków niebieskich w burych tunikach aniołów służebnych przybiegła w nadziei na fajerwerki. Sypały się pełne zawodu komentarze i wzajemne oskarżenia.

– Ty mówiłeś, że to sztuczne ognie!

– Ja? Właśnie, że ty!

Kilku skrzydlatych starało się gasić powóz mlekiem z fontanny, ale krzyki ofiary szybko ucichły. Nikt, nawet desperujące rumaki, nie miał wątpliwości, że na ratunek jest już za późno.

Szczątki rydwanu dopalały się jeszcze, gdy przybyła zaalarmowana zamieszaniem straż miejska i żandarmeria Gabriela.

W całym powstałym rozgardiaszu nie znalazł się ani jeden skrzydlaty, który dostrzegłby maleńki, płomienisty punkcik odrywający się od wypalonych resztek i szybko znikający w błękicie nieba.


– O Jasności, zlituj się! Błagam, błagam, błagam!

Maleńki kościółek tonął w ciemności. Tylko wotywne świeczki płonące na ołtarzach rzucały nieco słabego, żółtawego blasku. Drewniani i gipsowi święci, zolbrzymieli w półmroku, wydawali się dziwnie złowrodzy. Ich twarze wykrzywiały gniewne grymasy, wzniesione ku niebu oczy zdawały się wywrócone z wściekłości, usta zaciśnięte, mnące stłumione przekleństwa.

Chwiejne cienie nadawały figurom pozory życia, jakby ten pogrążony w furii, tandetny panteon miał zaraz powstać z miejsc i rozszarpać intruza.

Jego. Netę. Pokornego sługę Archistratega Michaela.

– Błagam, błagam, Jasności, zlituj się!

Skulony w ławce skrzydlaty modlił się stłumionym szeptem, bijąc ciemności nieświadome pokłony niczym osobliwa wańka-wstańka.

Niewiele więcej mógł zrobić. Wszyscy jego współpracownicy, kontakty i przełożeni nie żyli, spaleni żywcem, rozpruci na strzępy, stopieni jak wosk lub zaduszeni. Czarna magia. W grę mogła wchodzić tylko zakazana, przerażająca sztuka.

Neta widział na własne oczy, jak agent Mahniel zsiniał, nadął się i pękł, rozchlapując wszędzie cuchnącą maź, w jaką zmieniły się jego wnętrzności, ledwo zdołał odebrać zaszyfrowaną wiadomość ze zwykłej skrzynki kontaktowej.

Nikt nie był bezpieczny. Mroczna moc zabijała wszędzie, gorsza niż zaraza, klątwa czy wojna.

Dlatego Neta schronił się tutaj, w obrębie kościelnych murów, na poświęconej ziemi. Mała, kamienna świątynia pod wezwaniem Świętego Eligiusza Złotnika była, jak pouczał go Mahniel, zanim przemienił się w śmierdzący granat, ostatnim, najważniejszym punktem ewakuacyjnym, w razie gdyby wszystkie inne okazały się spalone. Kaplicą ostatniej nadziei.

Neta doskonale pamiętał wskazówki.

Trzecia ława od wejścia, po prawej stronie. Sięgnąć pod blat, wyjąć modlitewnik, otworzyć na dowolnej stronie, wypowiadając Zaklęcie Czterech, formułę zdolną pokonać wszelkie zło. Wtedy natychmiast otworzy się portal wiodący do Drugiego Nieba, ewentualnie, jeśli sprawy przedstawiają się bardzo kiepsko, na stronicach księgi ukażą się dalsze wskazówki ułatwiające ucieczkę.

O tak, Neta dokładnie wszystko pamiętał. Siedział we wskazanej ławce, wpatrując się w wyświechtany, lekko naddarty grzbiet modlitewnika, wytarte, niemal niewidoczne złocenia połyskujące złudnie, słabiutko w świetle wotywnych płomyków.

I drżał. Trząsł się ze strachu.

Widział już, co się stało z kilkoma agentami, którzy odczytali niewinne z pozoru szyfry, odebrali rutynowe wiadomości, próbowali zdawać raporty za pomocą tak zwyczajnych, niewinnych, powszechnie używanych przedmiotów jak zaklęte notesy, niewidzialne atramenty i magicznie ożywione papierowe gołębie.

Wszyscy zginęli śmiercią, której nie życzyłby samemu Samaelowi.

A teraz modlitewnik był tu, na wyciągnięcie ręki, kuszący, lecz równocześnie budzący przerażenie.

– Och, Jasności, miej litość, błagam! Błagam! – Skrzydlaty pochylił głowę, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od gorejących słabo złoceń oprawy.

Trwał niemal bez ruchu, dygocąc, niczym mysz porażona złowrogim, złotawym lśnieniem wężowych ślepi.

– Proszę, proszę, proszę...

Stłumiony szept odzywał się słabym echem w mrocznych murach Świętego Eligiusza. Figury na ołtarzach zdawały się powtarzać słowa modlitwy z szyderstwem i nienawiścią.

– Słyszę, słyszę, słyszę...

Słyszę cię, skrzydlaty. Nigdzie się nie ukryjesz. Nie znajdziesz schronienia. Mam cię, skrzydlaty. Mam w swojej mocy. Już po tobie. Żegnaj się ze swoim nędznym życiem.

Neta obrócił się trwożnie.

– Kto tu jest? – jęknął z rozpaczą. – Kto?

Ale wokół była tylko ciemność. I straszna, złowróżbna obecność cieni. I strach. Strach olbrzymiejący nie do pojęcia. Potężny niczym góra Ararat.

Anioł wyciągnął trzęsącą się niby w ataku Parkinsona dłoń, jednym ruchem chwycił modlitewnik, szarpnął, jakby wyrywał spróchniały ząb.

Drobiny kurzu zatańczyły w powietrzu.

Neta z trudem przełknął gorzką od żółci, lepką ślinę. I otworzył księgę.

Nie był w stanie przeczytać ani jednego słowa. Litery rozmazywały się, wiły niczym czerwie.

Podwładny Michała zamknął oczy i zaczął recytować z pamięci.


– Caput mortuum, imperat tibi Dominus, per vivum et devotum Serpentem. Cherub, imperet tibi Dominus, per Adamlotchavach! Quila errans, imperet tibi Dominus. Tetragrammaton per angelum Leonem!

Temperatura w świątyni spadła gwałtownie. Od ścian i bocznych ołtarzy powiało zimnym, cuchnącym, grobowym powietrzem. Neta nie śmiał otworzyć oczu. Łamiącym się głosem kontynuował zaklęcie.

– Aniele z oczyma śmiertelnymi, usłuchaj lub spłyń z wodą świętą. Byku skrzydlaty, pracuj lub wróć do ziemi. Wężu bystry, czołgaj się u stóp moich lub bądź udręczony ogniem świętym i zniknij z dymem wonności, które się palą. Orle w łańcuchach, usłuchaj znaku lub umykaj przed tym dmuchnięciem!

Lodowy trupi wiatr porwał się nagle spod sklepienia. Zatrząsł ławkami, poruszył w posadach gipsowych świętych, którzy zdawali się tupać ze złości, załomotał drzwiami i zdusił jednym martwym powiewem mdłe płomyki świec. W ciemności wybuchł chichot i zawodzenie, i szum, i syk, jakby ktoś wetknął kij w gniazdo węży.

Tylko modlitewnik rozjarzył się upiornym, sinym blaskiem. Litery wyginały się w konwulsjach, drgały, konając i zamierając na pergaminowej karcie, niczym rozdeptane robaki. A potem wsiąkły w papier, a spod spodu, jakby z głębi księgi, wynurzył się nowy, lśniący lepką czerwienią posoki napis.

„Dobranoc, dupku!”

Neta gapił się na trzymany w dłoniach foliał z rozpaczą i niedowierzaniem.

Już? To tyle? A gdzie portal, tunel przejścia, choćby pentagram, cokolwiek? Co to niby jest? Zaszyfrowana wskazówka? Jakaś kpina?

Lecz w tej samej chwili dziwny blask zgasł, a dłonie anioła, wciąż trzymające księgę, stały się w jednej chwili lodowate i przejrzyste jak szkło. Neta krzyknął. Blade, szklane palce przyrosły do oszronionych stronic. Skrzydlaty szarpnął rozpaczliwie ramionami, ale nie mógł uwolnić modlitewnika z zamarzniętych rąk. Patrzył tylko z narastającą grozą, jak zlodowacenie sięga coraz wyżej. Obejmuje łokcie, barki, ściska zimną, niewidzialną obręczą klatkę piersiową, wyduszając oddech z płuc zamieniających się powoli w mrożonkę.

Neta już nie krzyczał, skrzeczał tylko, rozpaczliwie walcząc o oddech. Ale lód zwyciężał. Wlewał się falą błękitnego, mroźnego szkła do żołądka i jelit, jednocześnie pełznąc w górę ku szyi i twarzy. Serce jeszcze biło słabo w zaspach mrożonych podrobów, lecz nogi zamieniły się w słupy zakrzepłej krwi i tkanki. Skrzydła były już tylko soplami zamarzniętych piór. Oczy Nety z wolna zachodziły szronem.

Strach minął, zastąpiony przez senną obojętność.

To koniec, zrozumiał z trudem, bo myśli kłębiły się, mieszały, gęstniały, cieknąc wolno niczym strumienie pod lodem.

Przez kilka sekund piękna, przejrzysta, szklana rzeźba anioła z księgą w objęciach stała w nawie świątyni niczym ulotny sen, a potem rozprysła się na tysiące maleńkich, zimnych diamentów.

W kościele pod wezwaniem Świętego Eligiusza Złotnika znów królowały cisza i ciemność.


Zbieracz Burz, tom 2

Подняться наверх