Читать книгу Żarna niebios - Maja Lidia Kossakowska - Страница 6

Dopuszczalne straty

Оглавление

Archanioł Gabriel, regent Królestwa, Pan Objawień, zatrzasnął za sobą drzwi Sali Tronowej i z wolna osunął się na posadzkę. Dygotał. Przed oczami widział wirujące plamy, czerwone i czarne, podobne do liści miecionych kurzawą. Sam czuł się podobnie, niby strzęp rzucony na pastwę huraganu. Fale lodowatego potu zlepiły w mokre kosmyki jego włosy barwy antracytu, starannie przycięte do wysokości szczęki. Zimne strużki spływały po czole, skroniach, policzkach anioła. Uniósł do twarzy dłonie, które podrygiwały w konwulsyjnych drgawkach. Nie potrafił opanować drżących palców nawet na tyle, żeby wyciągnąć z kieszeni chustkę i otrzeć pot. Siedział na korytarzu pod drzwiami Sali Tronowej przekonany, że oszalał lub padł ofiarą spisku.

Pomyślał przelotnie, że mógłby odemknąć odrobinę wielkie wierzeje sali, spojrzeć i przekonać się ponownie, ale ledwie ten zamiar zaświtał mu w głowie, serce zerwało się do panicznego galopu, a gardło zdławił skurcz strachu. Gdyby mógł zmusić ciało do jakiegokolwiek wysiłku, Gabriel zerwałby się z miejsca i uciekł. Nieważne dokąd. Daleko. Bardzo daleko. Siedział jednak na podłodze, bliski zemdlenia, pocąc się i drżąc. Żałował, że przybył przed Oblicze Pańskie. Żałował, że stanął przed Białym Tronem bez specjalnego powodu, niewzywany. Miałby przed sobą jeszcze trochę czasu. Ba, dużo, dużo czasu, zanimby się zorientował. Przeklinał butę, która pozwoliła mu skorzystać z przywileju wkraczania bez rozkazu przed Tron Pański. Przeklinał urząd regenta, karierę, jaką zrobił z własnej głupoty i pychy, przeklinał wreszcie całe Królestwo.

Powinien rozpaczać, płakać, tłuc łbem w ścianę, ale nie potrafił. Pewnie łzy przyniosłyby ulgę, lecz Gabriel nie umiał opłakiwać straty, która powinna złamać serce każdego anioła. Gorzki grymas wykrzywił usta regenta. To nie tragedia wywołała u niego atak paniki, ale proste pytanie: co dalej?

Archanioł, czepiając się kurczowo klamki, zdołał wstać. Plamy przed oczami wirowały nadal, kolana drżały, lecz Gabriel usilnie starał się wziąć w garść. Królestwo nie może się zachwiać. Nawet jeśli regent żałuje, że nie przemienił się nagle w proste, bezmózgie stworzonko, jak choćby chrząszcz. Żałuje, że w ogóle się urodził.

Pan Objawień wziął kilka głębokich wdechów, drżącymi palcami przeczesał włosy i tak szybko, jak pozwoliły miękkie ze strachu nogi, oddalił się od strasznej komnaty. Sprawy wymagały natychmiastowego omówienia z zaufanymi przyjaciółmi.

Rafael płakał. Wielkie łzy płynęły po wykrzywionej smutkiem twarzy Archanioła Uzdrowień. Nawet nie próbował ich otrzeć. Skulony na fotelu w prywatnym gabinecie Gabriela, ubrany w prostą brązową szatę bez ozdób, wyglądał żałośnie i jakoś nie na miejscu w otoczeniu kosztownych mebli i cennych bibelotów.

Zielone niczym butelkowe szkło oczy regenta Królestwa przypatrywały się przyjacielowi z irytacją. Na litość, to nie był czas na łzy! Dobrze, że chociaż Michał zdaje sobie z tego sprawę. Gabriel obrócił głowę, spojrzał na Pana Zastępów, wodza regularnej armii anielskiej. Archanioł nerwowo miętosił w palcach kosmyk szafranowych loków. Jego szczera, przystojna twarz miała barwę popiołu. W niebieskich tęczówkach mieszkała udręka. Otworzył usta, jakby chciał o coś spytać, czemuś się dziwić, ale się nie odezwał.

W gabinecie dawał się słyszeć tylko stłumiony szloch Rafała i odgłos nerwowych kroków Gabriela. Pan Objawień krążył wokół stołu, bezwiednie obracając na palcu pierścień, oznakę władzy regenta.

Zatrzymał się, potarł skronie, znów zmierzył lodowym wzrokiem płaczącego Archanioła Uzdrowień.

– Rafał, na Jasność! Przestań się mazać! – syknął. – Myśli nie można zebrać!

Łagodne orzechowe oczy Rafaela szkliły się od łez.

– Nie wierzę – wyszeptał z rozpaczą. – Nie mogę uwierzyć!

Gabriel rozłożył ręce.

– Widziałeś, prawda? Byłeś tam! Więc przestań negować fakty, tylko rusz głową. Stoimy nad przepaścią, Rafał. Właściwie nie jestem pewien, czy nie spadamy na łeb z rozłożonymi skrzydłami i przerażeniem w oczach. Musimy coś wymyślić! Musimy działać! Natychmiast.

– Nie krzycz na niego, Gabrysiu – odezwał się Michał grobowym głosem. – Jest w szoku.

– Ja też! – warknął Gabriel.

Michał westchnął, przeciągnął ręką po twarzy.

– Dżibril – powiedział łagodnie, używając imienia, którym ochrzciły Gabriela dżinny, a które Michał stosował w charakterze poufałego zdrobnienia – zaczekajmy. Może to czasowe, może minie...

– Nie wiem – szepnął Pan Objawień. – Nie liczyłbym na taki obrót sprawy, zwłaszcza w świetle słów Serafiela.

Michał zadrżał, przypomniawszy sobie ogromnego serafina spoczywającego u stóp Białego Tronu.

– Wszyscy wiedzą, że Serafiel jest stuknięty – mruknął niepewnie. – Wierzysz w gadaninę wariata?

Gabriel pokręcił głową.

– Misiu, Jasność rzadko pozwala sobie na żarty. A nigdy na kiepskie. To, co się zdarzyło, z pewnością jest poważne. Bardzo poważne.

Rafał skulił się jeszcze mocniej.

– Co zrobimy? – jęknął. – Jak będziemy teraz żyć? Co się stanie z nami wszystkimi, z Królestwem?

Michał milczał ponuro. Gabriel zwarł ręce w pięści, targnął głową. Zielone oczy płonęły.

– Jedno jest pewne – powiedział dobitnie. – Królestwo musi trwać!

Michael westchnął głęboko.

– To nie zależy od nas, Dżibril.

Regent zacisnął dłonie na oparciu krzesła, pochylił się, przybliżając twarz do twarzy przyjaciela.

– Mylisz się, Michasiu – w jego głosie drgało napięcie. – Wystarczy, jeśli nie dopuścimy, by tajemnica wyszła na jaw.

Pan Zastępów pobladł gwałtownie.

– To się nie uda – szepnął. – Wszyscy się dowiedzą. Natychmiast poczują...

Gabriel się żachnął.

– A myśmy poczuli, Misiu, zanim nie poszedłem do Sali Tronowej?

Michael w zamyśleniu pocierał brodę.

Pan Objawień znów podjął nerwową wędrówkę wokół stołu.

– Zastanówcie się – ciągnął. – Kto w ogóle widuje Jasność? Kto? Którzy aniołowie?

– No... – mruknął Michał. – Metatron...

Gabriel machnął ręką.

– Jego możesz nie liczyć. Pozostałych ulubieńców Pana też nie. Kto zostaje?

– My – powiedział Michał. – Siedmiu archaniołów, którzy mają przywilej stawania przed Białym Tronem.

– Właśnie! – wykrzyknął triumfalnie Gabriel.

– Gabrysiu, to byłoby oszustwo – wtrącił oszołomiony Rafał.

– Nie! Oczywiście, że nie! Naszym podstawowym obowiązkiem jest służenie Królestwu i ratowanie go za wszelką cenę!

– Może i racja – zgodził się Michał. – Ale jak chcesz zachować tajemnicę? Do Sali Tronowej może wchodzić siedmiu archaniołów, w tym pokoju znajduje się trzech. Co z pozostałymi?

Gabriel bawił się pierścieniem.

– Razjel nie stanowi chyba problemu. Zawsze stał po naszej stronie. Właściwie uważam go za przyjaciela. Jest samotnikiem, ma swoje sprawy, ale nigdy nas nie zawiódł.

Michael skinął głową.

– W porządku. Razjel pewnie nas poprze. A Sariel?

Pan Objawień zamyślił się. Przed oczami stanęła mu zwalista postać Archanioła Zrównania Dnia z Nocą.

– Nie wiem. Wydaje się rozsądny. Trzeba będzie z nim porozmawiać.

– Dobra, powiedzmy – mruknął Pan Zastępów. – Zostaje Fanuel. Trudna sztuka.

Prawda, pomyślał Gabriel. Fanuel, Archanioł Pokuty, Cichy Młodzieniec, jak nieco pogardliwie nazywał go Michał, stanowił w tym równaniu zagadkę. Dżibril nie znał Fanuela za dobrze, wiedział tylko, że archanioł ma skłonność do ascezy, jest trochę naiwny i bardzo praworządny. Nie będzie łatwo namówić go do współpracy. Z drugiej strony Fanuel nie był fanatykiem ani idiotą. Jeśli dobrze dobiorą argumenty, może się zgodzi.

Rozłożył ręce.

– Spróbujemy go przekonać. Nie mamy nic do stracenia.

Michał potrząsnął szafranowymi lokami.

– Nie wolno zapominać o Urielu. Jak mam być szczery, uważam, że na nim spisek się wykopyrtnie. Uriel nie pójdzie na coś podobnego.

Dumny złotowłosy archanioł, regent Słońca, rzeczywiście stanowił problem. Właściwie Gabriel nigdy go nie lubił. Zachowanie i wygląd Uriela najbardziej pasowały do obiegowego wizerunku archanioła, chociaż błękitnooki atleta, obiegający prowincje Słońca na złotym rydwanie zaprzężonym w dorodne siwki, snobował się raczej na tradycje antyczne, aspirując do rangi solarnego bóstwa.

Michael nerwowo pocierał szczękę.

– Zobaczysz, najwięcej zachodu będzie z naszym pieprzonym Heliosem.

Gabriel westchnął.

– Misiu, Uriel jest lojalny i odpowiedzialny aż do bólu. Wmówimy mu, że to jedyne wyjście. Zresztą naprawdę tak sądzę.

Michał wzruszył ramionami.

– Dobra, zobaczymy. W końcu mało wie o mechanizmach rządzenia Królestwem. Większość czasu zajmuje mu odstawianie prowincjonalnego Apolla.

Rafał ukrył twarz w dłoniach.

– Na Jasność! To wszystko bez sensu! Nie uda się. Nawet nie warto próbować. Nie rozumiem was! Ponieśliśmy straszliwą stratę, zawiedliśmy! Doprowadziliśmy do tragedii. A wy opowiadacie o jakichś spiskach! Próbujecie utrzymać tajemnicę. Po co, na litość Pańską?

– Uspokój się, Rafałku – burknął Michał. – Nie histeryzuj. Myślisz, że coś się zmieni, jeśli posypiemy głowy popiołem i zaczniemy zawodzić? Gabriel ma rację. Trzeba działać. Weź to na spokojnie. Może to próba, której zostaliśmy poddani?

Rafael jęknął.

W Michała wstąpił duch czynu. Niebieskie oczy zalśniły, skóra straciła odcień popiołu, nabrała naturalnego koloru bladego karmelu, na policzki wystąpiły rumieńce. Istniała tylko jedna rzecz, której bał się wódz Zastępów. Bezradność. Teraz, kiedy powstał już pomysł, lepszy czy gorszy, kontrowersyjny czy ryzykowny, pozostawało go realizować. A w tym Michael czuł się dobry.

– Od czego zaczynamy, Dżibril?

Gabriel daleki był od zapału przyjaciela.

– Chyba pogadam z Razjelem – powiedział. – Na razie nie mam siły na trudne negocjacje.

Pan Tajemnic, zamknięty w swej sekretnej pracowni, eksperymentował z fluidem iluminacji. Nie był zadowolony z wyników prac. Substancja wciąż wykazywała cechy skażenia pragnieniami badacza. W konkluzji nie otrzymywał wzorca czystego oświecenia, tylko esencję tego, co chciał uzyskać. Różnica zasadnicza i wielce irytująca.

W skupieniu długimi srebrnymi szczypcami wydobył z fiolki trzy drobiny gwiezdnego pyłu, dodał do roztworu. Pstryknął palcami i pod tyglem zapłonął fioletowy ogień oczyszczenia. Odczekał, aż płyn się wzburzy, ruchem dłoni nakazał płomieniom zgasnąć. Delikatnie uniósł pokrywę tygla, spod której zaczęła się sączyć blada poświata. Błękitna, nie biała. Oczywiście, skażenie nie znikło. Sądząc po barwie światła, tym razem było nawet silniejsze. Rozczarowany Razjel westchnął.

Robotę trzeba będzie zaczynać od nowa, od żmudnej czynności mycia i rytualnego oczyszczania tygla. Pan Tajemnic podwijał właśnie rękawy błękitnej szaty, gdy odezwało się Oko Dnia. Sięgnął po klejnot. Gładka powierzchnia kryształu przez chwilę pozostawała ciemna, a potem pojawiło się w niej zasępione oblicze Gabriela.

– Razjel? Muszę natychmiast z tobą pogadać.

– Dobrze – zgodził się Książę Magów. – Gdzie teraz jesteś?

– W twojej głównej pracowni – padła odpowiedź. – Po prostu wyjdź.

Razjela zdziwiła trochę bezceremonialność przyjaciela, ale tylko skinął głową.

– W porządku. Wychodzę.

Zaintonował zaklęcie, prędkimi ruchami dłoni kreślił w powietrzu znaki usuwające magiczne blokady, wreszcie wyrysował pulsującymi świetlnymi liniami framugę czarodziejskich drzwi. Poczekał, aż się zmaterializują, i przeszedł do pracowni zwanej dzienną, dostępnej dla gości i służby, gdzie dokonywał prostych, niegroźnych czarów. Gabriel rzeczywiście czekał. Twarz miał ściągniętą, w zielonych oczach powagę.

– Razjelu, stało się coś niepojętego. Ważą się losy całego Królestwa.

Pan Tajemnic położył palec na ustach.

– Nie tutaj. Przejdźmy do gabinetu. Tam gwarantuję spokój i dyskrecję.

W zacisznym, urządzonym z prostotą gabinecie Razjela Gabriel ciężko opadł na fotel. Książę Magów milczał, ale jego błękitne niczym akwamaryn oczy patrzyły pytająco. Pan Objawień wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Prosto, rzeczowo, bez owijania w bawełnę. Gdy skończył, Razjel stał blady jak ściana, miętosząc w chudych palcach koniec długiego czarnego warkocza.

– Domyślałem się, że może nastąpić jakieś radykalne wydarzenie – wyjąkał. – Ale nie takie! Na Jasność, nie takie!

Oczy Gabriela zwęziły się.

– Domyślałeś się? Na litość Pańską, Razjelu, dlaczego więc milczałeś?!

Czarnowłosy archanioł nerwowo potarł czoło.

– To były wrażenia, niejasne przepowiednie, znaki. Nic konkretnego.

– Nic konkretnego? – jęknął regent. – Powinieneś dzielić się z nami każdą przesłanką. Do cholery, obowiązuje cię lojalność!

– Obowiązuje mnie milczenie! Gabrysiu, zrozumże! Jestem Panem Tajemnic. U zarania dziejów Jasność powierzyła mi część sekretnej wiedzy i zabroniła z niej korzystać bez pozwolenia. Zresztą niczego nie ukrywałem. Powtarzam, widziałem tylko znaki.

– Jakie?

Ciałem chudego, kostycznego archanioła wstrząsnął dreszcz.

– Paskudne. Krew. Ognisty deszcz. Rozkładające się mięso. Bezgłowe trupy. Zagładę całych miast i krain. Podstawowe omina zapowiadające niemiłe rzeczy. Pewnie każdy lepszy czarodziej Królestwa też widział podobne znaki.

Gabriel przypatrywał się Razjelowi spod przymrużonych powiek.

– Co ty właściwie wiesz, bracie? – syknął.

Książę Magów drgnął, w jego głosie zabrzmiało cierpienie.

– Nie dręcz mnie! Nie mogę zdradzić! Przecież musisz to pojąć!

– W porządku – mruknął Gabriel, wytrącony z równowagi wybuchem zawsze chłodnego i opanowanego Razjela. – Nie napadam na ciebie. Jestem roztrzęsiony i zdruzgotany.

Pan Tajemnic potrząsnął głową.

– Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Przysięgam.

– Wierzę – westchnął Archanioł Objawień.

Błękitne oczy Razjela patrzyły z niepokojem i napięciem.

– Co zamierzasz? Decyzja należy do ciebie. Jesteś przecież regentem Królestwa. Zastępcą Jasności. Zwłaszcza teraz.

Gabriel uśmiechnął się z goryczą.

– Coś w sam raz dla ciebie – powiedział i położył palec na ustach. – Cisza. Tajemnica. Nikt w Królestwie nie może wiedzieć.

– Nikt? – zdziwił się Razjel.

– Poza wybranymi. Doborową siódemką spod Tronu.

Pan Tajemnic w zamyśleniu skubał koniec warkocza.

– To już ma więcej sensu. Pozostali się zgodzili?

Gabriel potrząsnął głową.

– Nie wiem, z tobą chciałem pogadać najpierw.

Razjel pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– Dzięki za zaufanie. Zatem jestem włączony do bractwa, tak?

– Od zawsze, Razjelu – powiedział Gabriel z powagą.

Książę Magów rozłożył ręce.

– W porządku. Kogo mam ugadać? Uriela? Fanuela?

– Uriela – w głosie regenta dawała się słyszeć wdzięczność. – Sam wiesz, że nie pałamy do siebie sympatią. Michał też się nie nadaje. Przepada za Urielem jak kot za psem. Zajmie się Sarielem. Dla mnie zostanie Fanuel.

– A Rafał? – zainteresował się Razjel.

Na ustach Pana Objawień pojawił się cierpki grymas.

– Szlocha.

– No cóż – mruknął Archanioł Tajemnic. – Byłem tego pewien.

– Dzięki, Razjelu – powiedział Gabriel szczerze. – Wiedziałem, że na ciebie można liczyć.

– Zrobię, co w mojej mocy. – Książę Magów pochylił lekko głowę. – Aha, chciałbym porozmawiać z Serafielem. Chyba nigdzie nie pójdzie, mam nadzieję?

Gabriel wzdrygnął się na myśl o olbrzymim, szalonym wodzu chóru serafinów, krążącym nad siedmioma Niebami Królestwa i wieszczącym nieszczęście wszystkim skrzydlatym. Pozostawało mu tylko liczyć, że Serafiel okaże się wierny własnym słowom.

– Twierdzi, że nie ruszy się poza próg, bo sama Jasność mu zabroniła.

– To pocieszające – skwitował Razjel z wyraźnie wyczuwalną ironią. Błękitne oczy przenikliwie wpatrywały się w twarz regenta. – Gabrysiu, pozostaje jedna kwestia. Obawiam się, że nie poradzimy sobie sami. Mam na myśli, hmm, konieczność ewentualnego porozumienia z Mrocznymi. To znaczy z Lucyferem i jego najbliższymi wspólnikami. Może to zabrzmi absurdalnie, ale im też prawda nie jest na rękę. Przemyśl to, dobrze?

Pan Objawień odchylił się na krześle.

– Przemyślałem – powiedział spokojnie.

– I co? – Brwi Razjela uniosły się lekko.

Gabriel splótł palce, westchnął.

– Doszedłem do takiego samego wniosku – rzekł cicho.

Sariel oglądał właśnie dorodną chimerę do polowań, którą dopiero co kupił, gdy doniesiono mu, że przybył Michał. Archanioł zdziwił się trochę, ale nakazał podjąć gościa winem i przekąskami, zanim sam nie umyje się i nie przebierze, aby godnie przyjąć skrzydlatego tej klasy. Zdziwienie przerodziło się w prawdziwe zdumienie, gdy ujrzał Pana Zastępów żwawo przemierzającego dziedziniec, a za nim dwóch własnych służących i majordoma, rozpaczliwie starających się skłonić gościa do zachowania etykiety.

Michał zbliżył się do klatek ze zwierzętami, wyciągnął do Sariela dłoń.

– Witaj i wybacz najście – powiedział. – Ale musimy natychmiast pogadać o sprawach dotyczących bezpieczeństwa Królestwa.

Zaskoczony Sariel potrząsał ręką Pana Zastępów.

– Aaa, tak – wymamrotał. – Oczywiście. Niezwłocznie.

Zwykle pogodne oblicze Michała było poważne jak dusza kwakra, w niebieskich oczach lśniła determinacja.

– Chodźmy gdzieś w spokojne miejsce – zniżył głos. – Chodzi o sprawy najwyższej wagi państwowej.

Sariel skinął głową.

– Dobrze, porozmawiamy w bibliotece. Tędy, Michale.

Archaniołowie odeszli, a rozzłoszczona zamieszaniem chimera miotała się po klatce, bijąc o boki ogonem i sycząc wściekle.

Uriel właśnie wyprzęgał ukochane siwki, gdy ujrzał wysoką, chudą sylwetkę anioła, którego długie czarne włosy były starannie splecione w warkocz. Skrzydlaty miał na sobie krótko skrojony kaftan maga w kolorze lodowego błękitu. Zbliżał się szybkim krokiem. Zdziwiony Uriel otworzył usta, żeby spytać, czego Razjel sobie życzy, lecz Pan Tajemnic położył palec na wargach i pokręcił głową.

– Nie tutaj, Urielu – szepnął. – Stało się coś, o czym powinieneś wiedzieć, ale zgodzę się rozmawiać tylko w bezpiecznym miejscu. Dyskrecja może teraz zaważyć na istnieniu państwa, regencie Słońca.

Fanuel podniósł wzrok znad księgi, którą właśnie studiował, i napotkał zielone, płonące jak u kota oczy Gabriela.

– Czy coś się stało? – spytał zaniepokojony.

– Tak – powiedział regent Królestwa. – Z całą pewnością tak.

Słońce zachodziło czerwono nad dachami prywatnej rezydencji Gabriela na Księżycu. Regent Królestwa nerwowymi krokami przemierzał pokój. Doba, którą zostawił do namysłu trzem pozostałym archaniołom, ciągnęła się w nieskończoność.

Rafael siedział nieruchomo w głębokim fotelu. Powieki miał zamknięte, ręce splecione. Gabriel przypuszczał, że się modli. Razjel zajmował krzesło w przeciwległym końcu pokoju. Próbował czytać, ale nie mógł się skupić na treści książki. Przebiegał wzrokiem wciąż te same wersy, a litery rozmazywały się w ciąg nieczytelnych znaków. Michael nie udawał spokoju. Siedział na parapecie, nerwowo nawijał na palec szafranowy kosmyk i bez przerwy wyglądał przez okno.

– Jest Sariel – powiedział z napięciem w głosie. – Właśnie wchodzi.

– Dobrze – szepnął Gabriel.

– Zaraz, widzę na drodze rydwan Uriela. Punktualny drań.

– Dobrze – powtórzył regent Królestwa.

– Mamy i Fanuela. – Michał klepnął dłonią o parapet. – W tej chwili ląduje dywan.

– Przynajmniej wszyscy przybyli – mruknął Razjel. – To już coś.

Po chwili długiej jak kolejna doba drzwi się otworzyły, służący wpuścił trzech archaniołów. Czterej zgromadzeni w pomieszczeniu wstali.

Gabriel oblizał wyschnięte wargi.

– Jaka jest wasza decyzja? – spytał, modląc się do Jasności, żeby głos mu nie drżał.

Przybyli popatrywali po sobie, milcząc. W końcu Sariel wystąpił krok do przodu.

– Zgadzam się – powiedział dobitnie.

– Ja także – odezwał się Fanuel.

Uriel zmierzył zebranych uważnym spojrzeniem.

– I ja – powiedział wreszcie.

Gabriel usłyszał wyraźnie łoskot głazu spadającego mu z serca. Archaniołowie, milcząc, uścisnęli dłonie towarzyszy. Sprzysiężenie zostało zawiązane.

Wysoki biały mur niczym delikatna mgiełka zasnuwały świeże, zieleniejące pędy winorośli. Cicho szemrała fontanna. Smukłe kolumny rozkwitały kamiennym akantem. Ptaki uwijały się wśród gałązek krzewów. Kolorowe kielichy kwiatów sennie pochylały głowy.

Asi, młody anioł, sługa Omaela, naczelnego farmaceuty Królestwa, krążył po ogrodzie z niepewną miną. Nigdy nie został wysłany tak daleko od pracowni pana, w całkowicie nieznane rejony Królestwa. Wiedział mgliście o istnieniu prowincji olimpijskich przylegających do poszczególnych Nieb, ale nie podejrzewał, że kiedykolwiek będzie się błąkał po rozległym, niepokojąco dzikim ogrodzie w czterdziestej trzeciej prowincji Drugiego Nieba.

Czuł się nieswojo pośród kolczastej gęstwy krzewów nieznanych roślin o wąskich srebrzystych liściach, między portykami z białego niczym kość marmuru, obrosłymi splątanym bluszczem, w cienistych alejach ciągnących się w głąb i w głąb, bez końca. Białe kamienne statuy o pustych oczach i surowych twarzach wyglądały jak widma. Zimne ręce płaskorzeźb wyciągały się z murów, bezgłośnie krzyczały otwarte usta. Anioła raz po raz przechodził dreszcz. Bał się przyznać przed sobą, że dawno już zgubił drogę. Serce szybko biło mu w piersi, lęk chuchał zimnym oddechem w kark. Ogród był dziwny, nawiedzony. Asi słyszał w gęstwinie za plecami błagania, szepty i chichoty, wśród tańczących plam światła i cienia coś się poruszało, prześlizgiwało na granicy wzroku. Anioła z wolna ogarniała panika. Bezwiednie przyspieszał kroku, w końcu zaczął biec. Zdawało mu się, że stare, pokręcone drzewa oliwne wyciągają za nim konary, aby schwytać za skrzydła, za ubranie, za włosy. Ciemne, złowrogie cyprysy pochylały się nad ścieżką, gotowe przygnieść niefortunnego wędrowca. Ciernie kaleczyły ręce, wyrywały pióra. Pod stopami roiło się od podstępnych korzeni i niewidocznych wykrotów. A posągi! Na Jasność, poruszały się! Widzi przecież wyraźnie, że go ścigają, przemykając bezszelestnie wśród zieleni. Asi zacząłby krzyczeć, ale głos uwiązł mu w gardle. Bał się wydać dźwięk, przekonany, że straszliwe posągi rzucą się wtedy na niego i zgniotą. Chciał wzywać na pomoc imienia Symei, anielicy, do której został wysłany, lecz krzyk zdławił mu w piersi okropny lęk, że ona także okaże się potworem. Asi biegł przed siebie, przez zdziczały, pusty, nieskończony ogród, dysząc i z trudem powstrzymując szloch. Sforsował barierę kolczastych zarośli, wypadł na małą polanę, porośniętą gęstym dywanem kwitnącej werbeny. Wtem zaczepił stopą o wystający korzeń i runął jak długi. Poderwał się z piskiem przestrachu, bo wprost w niego wpatrywało się martwe, zasnute bielmem oko leżącego olbrzyma. Dopiero po chwili do anioła dotarło, że spogląda na wielki, zwalony posąg. Odetchnął z ulgą. Panika powoli zaczynała mijać. Pajęcze tamaryszki, z gałązkami ozdobionymi kiściami różowych kwiatów, kołysały się nieznacznie na słabym wietrze. Podłużne srebrne liście rokitników drżały. Gdzieś w pobliżu, niewidoczna w gęstwinie zieleni, szemrała fontanna. Asi stał bez ruchu, czekając, aż uspokoi się bijące serce. Na dźwięk głosu poderwał się jak zacięty biczem.

– Ogród upomniał się o ciebie, chłopcze? Jest zachłanny. Tu rzadko ktoś przychodzi.

Przez jedną straszną chwilę Asi myślał, że przemawia do niego posąg, ale szybko doszedł do wniosku, iż niemłody mężczyzna, siedzący na kamiennej ławce ukrytej w cieniu oleandrów, jest żywy.

– Wybacz, panie – wyjąkał. – Nie miałem zamiaru zakłócać twego spokoju.

– Spokoju? – Mężczyzna zaśmiał się zgrzytliwie. – Na bogów, w których straciłem wiarę, jeszcze zanim się tu znalazłem, chłopcze, ty mówisz tu o spokoju?

Asi nerwowo przełknął ślinę. Coś niepokojącego czaiło się w oczach tego człowieka o suchej, orlej twarzy i gorzkim grymasie ust. Anioł zrozumiał z przestrachem, że to nie Symea jest potworem z ogrodu. I nie ogród wpływa na swego dziwnego mieszkańca, lecz on przez samą obecność czyni to miejsce nawiedzonym.


Asi zadrżał.

– Pozwól, że pójdę już, panie – wyszeptał. – Mam posłanie do Świetlistej Symei od mistrza Omaela, maga, twórcy specyfików leczniczych.

Mężczyzna znów się zaśmiał, lecz jego oczy pozostały chłodne.

– Ach, więc to twemu mistrzowi zawdzięczam cudowne kordiały, które pozwalają mi zasnąć w noce pełne wirujących gwiazd i umierających komet! Przekaż mu wdzięczność i ukłony.

Zęby Asiego poczęły dzwonić ze strachu, choć przecież nic niepokojącego nie dało się odczytać w słowach starszego, krótko ostrzyżonego mężczyzny w czystej białej tunice.

– Żegnaj, panie.

– Nie! – Żylasta ręka błyskawicznie zacisnęła się na przedramieniu anioła. Nieznajomy poderwał się z ławki ze zwinnością pantery. Wielkie, płonące źrenice patrzyły bez mrugnięcia w oczy anioła. Asi spróbował wyrwać rękę z uścisku, ale nie zdołał. Mężczyzna ściskał ramię skrzydlatego niby kleszcze.

– On odszedł, wiesz, słodki aniołku? – wyszeptał świszczącym, niskim głosem. – Odszedł, a wy nic nie poczuliście. Ale ja tak. O, tak! Ja... spotkałem Go, rozmawiałem z Nim i zabiłem! Rozumiesz? Jestem naznaczony, jak każdy, kto Go spotkał, kto stanął na Jego drodze. Jako przyjaciel czy wróg, nieważne. On nie ma wrogów. Nie zna przeszkód. Nic Mu się nie oprze. Napiętnował mnie. Odcisnął... swoje... światło. Aż oślepłem, umarłem, wypaliłem się. I jestem tu. Sam, ale nie sam. Nigdy. Zostałem z Nim związany na wieczność. Wiesz, co to wieczność, aniołku? A teraz odszedł. Odsunął się od was. Zabrał swoich ulubieńców. Tak. Jak dziecko zabawki. Jak kobieta pachnidła, szminki i ozdoby. Są z Nim, tam. I nie ma ich, bo odszedł. Rozumiesz?

Potrząsnął ramieniem anioła. Wystraszony Asi nie zdołał nic wyjąkać. Szaleniec patrzył na niego, ale rozszerzone, puste źrenice widziały odległe światy.

– To było wygnanie. Niełaska – szeptał gorączkowo. – Ten upał, smród, krzyczący na każdym rogu prorocy. Wciąż o wieczności, gniewie, zbrodniczych postępkach. Nie rozumiałem ich. Gardziłem. O, jakże pragnąłem wrócić do domu. Gniew, krew, zbrodnie, rozwichrzone brody, brudne, podarte szaty, cuchnące kozy na ulicach miast. Ulicach! Udeptanych klepiskach! I wciąż to samo. Zbrodnicze uczynki, kara. Tak jakby był wiecznie niezadowolony. On nie zna takich uczuć. Jest... światłem, które oślepia. Oślepił mnie i odszedł. Bo go zabiłem. Bo pozwoliłem zabić. Nic nie rozumiesz. Te krzyki, wrzaski, absurdalne argumenty. I upał. I pył. I muchy. A ja chciałem po prostu spokoju. Był dla mnie kolejnym szaleńcem. Innym, bo cichym. Żal mi Go było, ale tak się darli, wrzeszczeli, grozili. Zrozum, nie mogłem sobie pozwolić na zamieszki. A tam tliło się nieustanne zarzewie. Nie mogłem sobie pozwolić, aniołku, bo tak bardzo chciałem wrócić do domu. Gdybym ściągnął na siebie kolejną niełaskę, straciłbym szansę. Musiałem utrzymać spokój. Nie rozumiałem ich. Bezsensownych nakazów, zakazów, praktyk. Byli tacy bezkompromisowi. Zaciekli. Nienawidzili mnie, a ja nienawidziłem ich. Pragnąłem, żeby wytłukły ich pioruny z niebios, zalało morze, sam nie wiem. Czasem nawet nie widziałem w nich ludzi. Obce istoty, gorsze od barbarzyńców. Nie dało się z nimi porozumieć. Wszystko było źle! Te wieczne histerie! Absolut, mistycyzm i brudne łachmany. Pot, smród, lepianki z błota. Gnijąca na ulicach krew z tych ich zarzynanych owiec. Czy wiesz, co to znaczy żyć w kraju, gdzie oszczędza się wodę? Mógłbym się bezustannie kąpać. Zmywać ten upał, duchotę, zmęczenie. Tęskniłem. Chciałem znów ujrzeć ogromne, jaśniejące budynki, brukowane ulice, wodociągi, wille zaszyte wśród cichych ogrodów. Śnieg. Ośnieżone szczyty pod niebem ciemnym jak szafir. I dumną, ciągnącą się po horyzont linię akweduktu. Znak cywilizacji. Chciałem zobaczyć potęgę i majestat mojego miasta. Czytać książki. Dyskutować. Spierać się. Wynajdować argumenty. Żartować. Wymieniać plotki. O czym miałem z nimi rozmawiać? O absolucie? O baranach? Zrozum, musiałem wrócić. Z wygnania. Z więzienia. Za cenę jednego życia. To nie tak, jak myślisz. Wtedy życie było tanie. Nie skazałem Go przecież! Nie znalazłem winy. Skąd mogłem wiedzieć? Co robić? Wyprowadzać armię? Bić się? O jednego cichego, dziwnego szaleńca, którego mieli fantazję przestać lubić? Pragnąłem tylko spokoju!

Zaśmiał się krótko, jakby szczekał czy szlochał.

– Spokoju! Co za szaleństwo! Ale teraz zostawił i was. Zobacz, nie ma Go. Poszedł. Odsunął się. Możesz sprawdzić, przysięgam. Zabrał niewiastę, którą zwiecie Królową. I starców, patriarchów, wybranych, oślepionych jak ja. I świętych, którym odebrał wzrok i duszę jeszcze za ich życia. I niektórych z was. Cherubów, serafów, Książąt Sarim, eonów. Możesz ich szukać, lecz nie znajdziesz. I Jego możesz szukać. Próżny trud.

Oddychał płytko, szybko.

– Odszedł – powtórzył bezradnie. Nagle odskoczył, puścił ramię Asiego. – Mam brudne ręce – powiedział ze zdumieniem. – Brudne...

Rzucił się w krzaki, znikając aniołowi z oczu. Asi, choć rozum podpowiadał, że czas uciekać, wiedziony dziwną siłą powoli rozgarnął zarośla.

Szaleniec klęczał nad ocembrowaniem fontanny i nerwowymi ruchami pocierał zanurzone w wodzie dłonie.

Z drugiej strony na polanę wkroczyła wysoka, kosztownie odziana anielica. Zmarszczyła idealnie wykrojone brwi.

– Co tu się dzieje? – spytała ostro.

Mężczyzna przy fontannie momentalnie poderwał głowę. Ale anielica patrzyła prosto na Asiego.

– Przyniosłem posłanie od Omaela, pani – wymamrotał anioł. – I nowe leki.

– Rozmawiałeś z nim? – Ruchem głowy wskazała klęczącego.

– Niiee – wyjąkał Asi. – Nie, pani.

Właściwie nie kłamał, bo sam zdążył powiedzieć zaledwie kilka słów, a czuł przez skórę, że przyznanie się oznaczałoby poważne kłopoty.

Surowa Świetlista skinęła ręką.

– Chodź, nie życzę sobie, żeby obcy kręcili się po ogrodzie i niepokoili chorego.

Odchodząc, Asi ujrzał, jak twarz mężczyzny w tunice wykrzywia się w drwiącym uśmiechu.

Żarna niebios

Подняться наверх