Читать книгу Siewca Wiatru - Maja Lidia Kossakowska - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Współcześnie, wiele tysiącleci później

azjel zatrzasnął kronikę. Tłoczona we wzory skórzana oprawa opadła ciężko. Powołanie Daimona było ostatnim świetlanym momentem w historii Królestwa, pomyślał gorzko Archanioł Tajemnic. Potem wszystko wzięło w łeb. Z początku szło świetnie. Po obaleniu Jaldabaota przejęliśmy władzę. Młodzi, pełni zapału, rozkochani w Jasności archaniołowie. Mieliśmy zapoczątkować nową erę, czas rozkwitu, sprawiedliwości, wolności, mądrych, pięknych idei. Staraliśmy się. Pracowaliśmy jak szaleni. Gdy Rafał i Gabriel sadzili pierwsze drzewa w Ogrodach Edenu, nasze serca szybciej biły z radości. I dumy. Wielkiej dumy. Oto, czego dokonaliśmy. Wznosimy nowy wspaniały świat według nakazów Pana. My, drugi od końca chór w hierarchii. Wolni od skostniałej etykiety, od dworskich rozgrywek, silni, radośni, młodzi... Wybrańcy Pana. Razjel westchnął. Kiedy wszystko zaczęło się psuć? Już wtedy? Pamiętał przecież dobrze, z jakim oddaniem służyli, jak głęboko poświęcili się wielkiemu dziełu Stworzenia. Czyżby za bardzo? Obracali planety wokół słońc, a słońca rzucali wprost w bezbrzeżną czerń Kosmosu. W pustce tworzyli zręby nowego. Nieśli materię i ideę. Światło i moc tworzenia. Na Ziemi wypiętrzali góry, wytyczali granice oceanów, kładli między rudy metali warstwy skał, kształtowali dna mórz, formowali kontynenty. I obejmowali stanowiska. Regent Słońca, Regent Księżyca, Władca Czterech Wiatrów, Naczelnik Żywiołów, Pan Trzeciej, Szóstej, Siódmej Wysokości, Wódz Zastępów, Wielki Kanclerz, Wielki Architekt, Wielki Sternik. Zarządca, zwierzchnik, dowódca, nieważne jaki, byle wielki. Czy wtedy już zrobili się próżni? Nie, przecież nie tak, jak Jaldabaot i jego archonci. Ale pracując, zapominali o Jasności. Nie odczuwali na każdym kroku potęgi Stworzenia, nie wysławiali każdym czynem niezwykłego dzieła Pańskiego. Zgubili po drodze cud i radość tworzenia. Po prostu byli rzetelni. A potem zmęczeni.

Razjel wodził palcami po tłoczeniach na skórzanej oprawie kroniki. Słowa, pomyślał. Litery. Ile zawierają w sobie emocji. Otworzył księgę na chybił trafił. A dnia onego podjął Pan zamiar uczynienia jeszcze jednej istoty, imieniem Adam Kadmon i objawił ową wolę aniołom Swoim, brzmiało pierwsze zdanie na stronie. Razjel pamiętał ten dzień, tak samo jak inne, które po nim nastały. Aniołowie nie byli specjalnie zdziwieni nowym zadaniem. Wbrew późniejszym pomówieniom, nie odczuli też zazdrości, gdy pojawił się pierwszy człowiek. Obsługiwali go, uczyli, czuwali nad nim, tak samo jak nad zwierzętami Ziemi. Nie widzieli w istocie ludzkiej żadnej konkurencji dla siebie, jak głoszą teraz głupie plotki z Głębi. Towarzyszyli Adamowi, a potem jego potomkom, ludziom, od zarania dziejów. Rośli wraz z nimi, zmieniali się wraz z nimi, dojrzewali z nimi. Królestwo przekształcało się, podobnie jak Ziemia, którą skrzydlaci mieli pod opieką. Nie, ludzie nie stali się przyczyną rozłamu w chórach i upadku co trzeciego spośród aniołów.

Książę Magów zamyślił się głęboko. Do dziś nie potrafił zrozumieć, co skłoniło Lucyfera do wzniecenia tego nieszczęsnego buntu. Znał go niegdyś dobrze i wiedział, jak bardzo Lucyfer był oddany Jasności. Razjel miał całkowitą pewność, że gdzieś głęboko, u źródeł nieszczęścia, krył się Samael, Ryży Hultaj ze złym, krzywym uśmieszkiem na obrośniętym czerwoną szczeciną pysku. A motywy Samaela nie dawały się łatwo przeniknąć. Rudowłosy archanioł był jak odprysk Chaosu, jak wicher, który nadejdzie niespodziewanie i zburzy budowlę, która zdawała się solidna jak sam Kosmos. Razjel wcale by się nie zdziwił, gdyby dowiedział się, że Samael postawił sobie za punkt honoru skłonić do buntu jednego z najbardziej oddanych dziełu aniołów dla zwykłego kaprysu, czczej sztuczki spryciarza. Na Jasność, do jakiej tragedii doprowadził ten głupi wybryk. Lucyfer przecież nie przypuszczał, że zwykła, co tu kryć, szczeniacka próba zwrócenia na siebie uwagi Pana zakończy się wojną domową. A potem już nie potrafił się wycofać. Razjel przerzucił kilka stron. Jego wzrok padł na przypadkowe zdanie.

Po gwałtownym zerwaniu rozmów nie można było dłużej żywić nadziei. Trzecia część skrzydlatych pod wodzą tego, który z racji funkcji i imienia nieść winien światło, poniosła Królestwu jedynie ciemność, krew i pożogę. Najgorsza z wojen ogarnęła świat, fundamenty nowego dzieła Pańskiego zbryzgała posoką tak wiernych, jak i zbuntowanych. Wojna między braćmi.

Archanioł Tajemnic przestał czytać. Zamyślony, spoglądał w okno. Mrok gęstniał już ponad pałacami i ogrodami Hajot Hakados, najpiękniejszej dzielnicy Szóstego Nieba. Ześlizgiwał się w dół po złotych i srebrnych kopułach budynków, oplątywał wokół strzelistych wież i wdzięcznych wieżyczek, kładł się cieniem na balkonach i tarasach, pełzał wśród fontann i klombów słynących z urody ogrodów. Wille i pałace, jedne po drugich, zaczęły rozbłyskać światłami, a po chwili Hajot Hakados wyglądała jak lśniąca kolia na granatowej sukni nocy. Ale Razjel zdawał się nie dostrzegać czarownego widoku.

Przed oczami miał obrazy wywołane z mroku wspomnień. Wypalone skorupy chałup w Limbo. Ciasne, skromne domy aniołów służebnych z Pierwszego Nieba dosłownie starte na proch. Trupy i barykady na ulicach Drugiego. Splądrowane sklepy, podpalone kamienice, zniszczone ogrody w Trzecim. Gmachy urzędów straszące oczodołami okien, powybijanymi drzwiami, obtłuczonymi fasadami, zbezczeszczonymi symbolami państwowości Królestwa. Michael na czele Zastępów odparł oddziały buntowników dopiero w Czwartym Niebie. Bronili się twardo, walcząc dosłownie o każdy dom. W końcu regularna armia zdołała wyprzeć ich z obrębu murów Królestwa i w Limbo zmusić do ostatecznej rozgrywki na otwartym polu. Lucyfer, oszalały z rozpaczy, chciał znaleźć w tej bitwie śmierć, ale kapryśna kostucha nie miała ochoty poddać się jego woli. Nawet wtedy, gdy los zmusił go do pojedynku z dowódcą armii Królestwa. Przed oczami Razjela stanęła niespodziewanie skurczona, szara jak płótno twarz Michała skulonego na krześle w zdemolowanym gabinecie regenta.

– Nie mogłem... – powtarzał w kółko. – Niech mi Jasność wybaczy, nie mogłem go zabić. Niebieskie oczy Pana Zastępów pociemniały z bólu. – Powiedział „Zrób to dla mnie, Michale”. A ja nie mogłem. Zrozumcie, nie mogłem... Cholera jasna, no nie mogłem i już! Nie gapcie się tak!

Milczące postaci archaniołów rozwiały się jak dym. Pojawiła się na ich miejsce inna twarz. Pogrążonego w rozpaczy, zdruzgotanego potępieńca, który nie miał już po co żyć. Maska, w jaką zamieniło się po klęsce oblicze Lucyfera. Razjel miał czas dobrze się jej przypatrzeć, kiedy przedarł się po kryjomu do Głębi, żeby poskładać i opatrzyć strzaskaną podczas upadku, zmasakrowaną nogę nowego władcy Otchłani. Lucyfer na jego widok odwrócił się do ściany i nie wypowiedział żadnego słowa. Czy uczyniłem wtedy dobro, czy zgrzeszyłem? – pomyślał z goryczą Razjel. Popełniłem zdradę, czy zdobyłem się na odruch miłosierdzia? Zamknął kronikę.

– Ta wojna, ta upiorna wojna, kiedy musieliśmy wystąpić przeciw przyjaciołom, przeciw braciom – szepnął do siebie. – To był dopiero początek. Prawdziwa tragedia nadeszła później. Ale o tym nikt się nie dowie z żadnej księgi. Póki ja żyję.

Podparł czoło dłonią.

Wszyscy – myślał – Gabriel, Michał, Rafał, ja, wszyscy powinniśmy umrzeć z rozpaczy, gdy tylko dowiedzieliśmy się prawdy. Czemu tak się nie stało? Czyżbyśmy mieli serca z kamienia? Przecież jesteśmy aniołami. Nie wolno nam żyć, po tym jak Pan opuścił Królestwo.

Roześmiał się gorzko.

Oto twoja największa tajemnica, Książę Magów. Jasność odeszła z Królestwa, Pan opuścił swoje dziedziny, swoją skrzydlatą trzódkę i zniknął. Nawet nie wiemy, czy jeszcze istnieje. Zabrał Królową, grono świętych i patriarchów, Metatrona, swego ukochanego anioła, oraz gwardię przyboczną, nieodstępnych, szalonych Serafinów. Nagle, bez zapowiedzi, bez znaku osierocił Niebo. To wszystko przypominało makabryczny żart. Ale nim nie było. Razjel doskonale pamiętał chwilę, kiedy Gabriel, który dowiedział się pierwszy, zawlókł go do sali tronowej i pokazał mu pusty Biały Tron. U stóp podwyższenia siedział wódz chóru Serafinów, Serafiel, zupełnie obłąkany, uśmiechnięty i drwiący. I tak już zostało.

Byli zupełnie sami. W pamięci Księcia Magów pojawił się obraz narady, którą archaniołowie odbyli po odkryciu szokującej prawdy. Co do jednego nie mieli wątpliwości. Nikt nie może się dowiedzieć. W gabinecie prywatnego pałacu Gabriela na Księżycu panowała grobowa atmosfera. Rafael płakał nieustannie, rozpaczliwe chlipanie irytowało pozostałych. Michał podpierał brodę pięścią, Pan Objawień nerwowo krążył po pokoju. Razjel ugniatał w palcach koniec warkocza. Przed chwilą zawiązali spisek. Udało się przekonać pozostałych trzech archaniołów, którzy mieli prawo niewzywani stanąć przed Białym Tronem, żeby trzymali języki za zębami. Pozostali skrzydlaci w Królestwie musieli otrzymać imienny rozkaz stawienia się przed obliczem Jasności, aby w ogóle Je ujrzeć. Prawda była taka, że większość aniołów nigdy nie widziała Pana. Więc spisek miał szanse powodzenia.

– No, zrobiliśmy to – powiedział ochryple Gabriel. – Przynajmniej nie dopuścimy do szalonej wojny domowej, która zniszczy świat.

Rafał jęknął.

– Nie wiem, czy naprawdę dobrze robimy. Powinniśmy powiedzieć prawdę.

Zielone oczy Gabriela zalśniły niebezpiecznie.

– Ani się waż – warknął – przysiągłeś, pamiętaj.

– Posłuchaj, Rafale – powtórzył po raz setny Razjel. – Tylko wola Pana jest gwarantem naszej władzy. Jeśli prawda wyjdzie na jaw, rzucą się na nas wrogowie i uzurpatorzy z całego Królestwa, a świat diabli wezmą.

– Żeby tylko diabli – mruknął Michał.

– Wciąż mówicie o władzy! – chlipał Rafael. – Pana nie ma! Rozumiecie?! Poszedł sobie! Zostawił nas na pastwę losu. Na potępienie!

Gabriel okręcił się na pięcie.

– Natychmiast przestań – syknął. – Póki siedzimy na stołkach i udajemy, że nic się nie zmieniło, Królestwo ma szansę przetrwać. Nie rozpadnie się.

– Ale wy chcecie się związać z Lucyferem! – wrzasnął Rafał.

Zgromadzeni popatrzyli po sobie. Istotnie, chcieli. Jasność sygnowała zarówno niebiańską, jak i głębiańską władzę. Tron Lucyfera zachwiałby się jeszcze szybciej niż regenta Królestwa, gdyby wyszło na jaw, że Pan opuścił Wszechświat. Jeśli powierzą tajemnicę Lucyferowi i jego najbliższym współpracownikom, zyskają przynajmniej sprzymierzeńca, który będzie się równie gorliwie jak oni starał o zachowanie sekretu.

– No i stało się – powiedział na głos Razjel. – Lucek i jego banda znów są naszymi przyjaciółmi.

Nawet teraz, po latach, Książę Magów nie wyzbył się wątpliwości. Ale dobrze wiedział, że gdyby znów miał możliwość wyboru, postąpiłby tak samo. Podobnie jak reszta archaniołów. Spisek wytrzymał wiele stuleci. Oprócz siedmiu skrzydlatych konspiratorów i kilku najbliższych Lucyferowi Głębian dołączył do niego tylko Daimon Frey, Anioł Zagłady. Gabriel był pewien, że można mu zaufać, a Frey miał szansę stać się źródłem cennych informacji. Moc destruktora, Burzyciela Światów, budziła się w nim jedynie na bezpośredni rozkaz Pana. Gdyby więc Daimon przeistoczył się w Abaddona, archaniołowie otrzymaliby dowód, że Jasność interesuje się w bezpośredni sposób Królestwem. Jednak miecz Freya, Gwiazda Zagłady, ani razu od czasu odejścia Jasności nie zapłonął blaskiem mocy.

Razjel westchnął po raz kolejny tego wieczoru. Nie miał już dłużej ochoty ni siły rozpamiętywać przeszłości. Zbyt wiele się tam kryło bolesnych wspomnień. Książę Magów wstał, odłożył kronikę na półkę i postanowił, że dla odprężenia spróbuje trochę popracować nad eliksirem czystej radości. Opuścił bibliotekę i udał się w kierunku pracowni. Ledwo przestąpił próg, poczuł straszny ucisk w skroniach, ujrzał przed oczami słup kolorowych iskier i zwalił się bez przytomności na podłogę.


Regent Królestwa, Gabriel, nie spał dobrze tej nocy. W sennych majakach pozostawał zawieszony głęboko w pustce Kosmosu, nieruchomy i bezwolny. Widział gwiazdy i planety krążące w odwiecznym kontredansie, maleńkie, gładkie i kolorowe. Wreszcie zdał sobie sprawę, że to szklane kulki różnej wielkości toczące się po olbrzymim stole nakrytym czarnym suknem. Gabrielowi nie podobało się, że nie ma żadnej kontroli nad wizją. Na Jasność, przecież był Panem Snów. Próbował wpłynąć na obraz, zmienić go, ale nie potrafił. Nie mógł też się obudzić. Trwał nieruchomo, wpatrzony w taniec szklanych kulek. Wtem w jego umyśle rozległ się głęboki, niski głos, którego dźwięk wprawił anioła w irracjonalne przerażenie.

– Zagrasz ze mną, Gabrielu?

Regent Królestwa otworzył usta do krzyku i ocknął się niespodziewanie we własnym łóżku, drżąc jakby z wielkiego zimna. Przerażenie znikło wraz z marą senną, jednak pozostawiło po sobie niemiły niepokój, który nie opuścił Gabriela nawet z nastaniem ranka. Nigdy dotąd Archanioł Objawień nie spotkał się ze snem, nad którym nie umiałby zapanować.


Potworny ból rozsadzał czaszkę. Usadowił się gdzieś za oczami i promieniował stamtąd, obejmując całą głowę, przewiercając się przez żołądek, sięgając aż do czubków palców.

Razjel jęknął. Świadomość powracała powoli, więc dobrą chwilę zajęło mu stwierdzenie faktu, że leży skulony na podłodze pracowni. Spróbował się poruszyć, ale usłyszał w mózgu przeraźliwy wrzask bólu, a ciało momentalnie oblało się lodowatym potem. Przymknął powieki i postanowił poleżeć jeszcze przez parę sekund. Natychmiast zapadł w ciemność pozbawioną czasu i przestrzeni, więc gdy znowu otworzył oczy, nie wiedział czy minęła chwila, czy kilka godzin. Jednego był pewien. Ktokolwiek uderzył w niego tak potężną dawką destrukcyjnej magii, umiał się nią posłużyć. Z wielkim trudem dźwignął się na czworakach, a potem na kolana. Świat wokół wirował, kołysał się, pełen jaskrawych kolorów i dziwacznych kształtów, jak wielki obłędny korab dryfujący w nieznane.

Razjelem targnęły mdłości, lecz mimo to podjął próbę wstania na nogi. Chwycił drżącymi, mokrymi od potu palcami krawędź stołu, żeby się na nim oprzeć i usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Drobne odłamki rozprysły się po posadzce, a archanioł dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że strącił kilka retort. Plamy rozlanego na podłogę płynu zaczęły parować. Ostry, nieprzyjemny zapach, choć drażnił nozdrza, odrobinę Razjela otrzeźwił. Czepiając się stołu, zdołał wstać i, mimo koszmarnego bólu i zawrotów głowy, nie upaść ponownie. Miał kłopoty z ostrością widzenia, małe przedmioty, na które patrzył, nagle olbrzymiały, duże wydawały się maleńkie albo bardzo odległe. Oblizał suche usta, spróbował splunąć, żeby pozbyć się obrzydliwego posmaku, jaki towarzyszy zawsze zatruciu czarną magią, lecz nie znalazł ani odrobiny śliny.

– Ładnie cię urządzili, Razjel – wychrypiał do siebie z niedowierzaniem. Był Panem Tajemnic, Księciem Magów, najpotężniejszym czarnoksiężnikiem i alchemikiem w Królestwie, należał do siedmiu archaniołów dzierżących absolutną władzę nad Zastępami, pełnił funkcję szefa tajnego wywiadu, z którym mógł się równać tylko wywiad Azazela z Głębi, a został zaatakowany i powalony przy pomocy nieznanej magii we własnej pracowni strzeżonej jak forteca. Do tej pory uważał swój pałac, a w szczególności pracownię, za najbezpieczniejsze miejsce jakie znał, zabezpieczone zaklęciami, znakami i pieczęciami nie do przełamania. Teraz ponury, obolały, z trudem powstrzymujący mdłości, musiał zmienić zdanie. Któż, na najplugawsze zakamarki Głębi, był na tyle potężny, żeby niepostrzeżenie wkraść się do prywatnych komnat Razjela i użyć przeciwko niemu klątwy, której archanioł nie tylko nie wyczuł, ale nawet teraz nie potrafił rozpoznać? Co gorsza niczego nie pamiętał. Wszedł do pracowni, sprawdził wyniki doświadczeń, zapisał je w księdze... O, na Czeluść! Księga!!! Zachwiał się, bo zrobiło mu się słabo. Potrącił niechcący wysoką kolbę, która wychlapała gęstą, zielonkawą zawartość na stronice otwartego manuskryptu, oczywiście nie TEGO, lecz zwykłych, banalnych notatek, gdzie zapisywał obserwacje eksperymentów prowadzonych raczej dla rozrywki niż z myślą o poważnej pracy.

Krzywiąc się z bólu, przyklęknął, wyrysował palcem na podłodze dwa skomplikowane znaki, które przez chwilę drgały bladymi fosforyzującymi liniami, a następnie wsiąkły w deski. Podniósł się i, rozkładając ramiona, zaintonował śpiewne długie zaklęcie. Potem wyrzucił przed siebie ręce, wydając gardłowy stłumiony okrzyk, przeszedł przez ścianę jakby zrobiono ją z mgły i znalazł się w swojej tajnej komnacie. Tu zajmował się poważną pracą, prowadził ciekawsze lub niebezpieczne doświadczenia oraz przechowywał ważne dokumenty. Skierował się prosto w prawy róg pomieszczenia, gdzie stał krzywy stoliczek na wilczych łapach, z podniszczonym blatem, z którego szczerzył się, wykonany techniką intarsji, łeb drapieżnika. Razjel podszedł do mebla, wykonał nad nim skomplikowany gest palcami prawej ręki, podczas gdy lewą trzymał sztywno nad głową, wypowiedział głuchym głosem kilka słów, które brzmiały jakby ktoś spuścił po schodach puszkę żelaznych nakrętek, a następnie dodał dobitnie:

– Zielony język, żmijowa głowa. Koleżka wilczur nóż w pysku chowa. Gdy go wezwiecie, słowo po słowie, diabli was wezmą, mili panowie.

Wymyślił to hasło, bo wydawało mu się odpowiednio absurdalne i trudne do odgadnięcia. Powietrze ponad stolikiem zawirowało, rozbłysło i skrystalizowało się w formie małej, bogato rzeźbionej szkatułki. Gdy Razjel pstryknął palcami, wieko odskoczyło. Klucz wciąż znajdował się w środku, ale ten widok wcale archanioła nie uspokoił. Jeśli ktoś okazał się na tyle mocarny, że zgasił go jak świeczkę, być może wcale nie potrzebował klucza, żeby dobrać się do Księgi. Wyjął klucz z puzderka i położywszy dłoń na ścianie, przesuwał ją tak długo, aż poczuł wibracje. Pochylił się, niemal dotykając ustami muru, chuchnął. W powietrzu zawirowały drobiny magicznego, maskującego piasku, a w ścianie pojawiła się dziurka. Wsuwając w nią klucz, zauważył jak mocno drżą mu palce. Miał problem z trafieniem do otworu. Serce obijało się o żebra jak wściekła mucha o szybę, zaś Razjel doszedł do wniosku, że niczego nie pragnie bardziej, niż nie być zmuszonym do otwarcia skrytki. Ale nie pozostawało mu żadne inne wyjście. Przekręcając klucz, zacisnął powieki. Otworzył je ostrożnie i zaklął. Niemożliwe stało się jak najbardziej rzeczywiste. Skrytka była pusta. Nie pomogło mruganie i przecieranie oczu trzęsącymi się dłońmi. Księga Razjela, zbiór najpotężniejszych zaklęć i tajemnic świata, jakie powierzył mu Pan w ostatnim dniu Stworzenia, znikła.

– Osobiście powierzył! Osobiście! – zaskrzeczał brzydki, szyderczy głosik w głowie archanioła. – Byłeś za nią odpowiedzialny. Wiesz, co teraz nastąpi? Domyślasz się, prawda?

– Nie! – wrzasnął Razjel, waląc pięścią w drzwi skrytki z taką siłą, że omal nie połamał sobie palców. – To jakiś obłęd! Koszmar!

– Akurat! – syknął głosik. – To tylko twoja dupa się pali, Książę Tajemnic.

I Razjel zmuszony był przyznać mu rację. Nie było sensu wpatrywać się dalej w pustą skrytkę, bo choćby spędził na tym zajęciu długie lata, w ten sposób mógłby się tylko przekonać, jak bardzo Księgi w niej nie ma. Powoli szok mijał. Razjela ogarnął wisielczy nastrój. Właściwie dlaczego nie zdezerterować na rzecz Głębi, wybrać się w samotną podróż na krańce czasu albo zaciągnąć się do bandy najemników Raguela, pomyślał. Jesteś skończony, panie archaniele. I, jeśli Księga dostanie się w ręce jakiegoś rąbniętego sukinsyna, to samo można powiedzieć o całym Wszechświecie. Nagle poczuł się bardzo zmęczony, chory i wcale nie najmłodszy. Bolała go głowa. Co chwila wracały mdłości. Spróbował rzucić na siebie czar uzdrawiający, ale był zbyt rozbity, żeby się skupić.

– Trzeba za wszelką cenę odzyskać Księgę i znaleźć bydlaka, który ją ukradł – powiedział na głos. Wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu, gratulując sobie szyderczo, że tak łatwo znalazł rozwiązanie problemu.

Powlókł się z powrotem do pracowni, nie zaprzątając głowy maskowaniem tajnych przejść. Teraz nie było już czego strzec. Spojrzał na potłuczone retorty, na zachlapane stronice notatnika i poczuł, że zrobiono mu straszną krzywdę, że własny dom stał się dla niego obcy, splugawiony.

– Zapraszam – mruknął. – Chodźcie tu wszystkie sukinsyny i wynieście, co chcecie. Co mnie to obchodzi.

Podszedł do wiszącego przy drzwiach okrągłego lusterka w misternie kutej ramie. Stuknął w nie palcem. Natychmiast wewnątrz tafli zapłonął wizerunek oka, z wąską pionową źrenicą, nawleczonego na kunsztowną horyzontalną oś.

– Gabrielu! – zawołał stłumionym głosem. – Musimy porozmawiać!

W tej samej chwili oko zaczęło się obracać, najpierw wolno, później coraz szybciej. Źrenica rozsunęła się, bluzgając głęboką czernią na całą taflę lustra. I Razjel ujrzał szczupłą twarz Archanioła Objawień okoloną prostymi lśniącymi jak antracyt włosami, przyciętymi na wysokości szczęki. Intensywnie zielone oczy spoglądały na niego bystro i chłodno.

– O co chodzi? – zaczął Gabriel ostro, ale gdy tylko przyjrzał się uważnie twarzy Razjela, natychmiast zmienił ton. – Co ci się stało? Wyglądasz jak śmierć!

– Nie mogę teraz wyjaśnić – powiedział Pan Tajemnic zgnębionym głosem. – Natychmiast zwołaj wszystkich zaufanych. Musimy porozmawiać.

– Zaraz u ciebie będziemy. Czekaj – rzekł Gabriel, nie tracąc czasu na zbędne pytania, stuknął palcem w taflę, gasząc ekran. Pobladł trochę, twarz mu się ściągnęła, a w sercu zakiełkowało zimne ziarenko strachu, bo sarkastyczny, zasadniczy Razjel nigdy nie przejawiał skłonności do histerii. Wywołał w swoim zwierciadle obraz Oka Dnia i zawołał cicho:

– Michał? Jesteś tam?

W tej chwili z czerni wyłoniła się szczera, przystojna twarz Pana Zastępów w gęstwinie krótkich szafranowych loków.


– Mamy go! Mówię wam, tym razem go mamy! – stłumiony głos dźwięczał triumfem. W ogromnym wnętrzu kamiennego budynku panowała cisza i ciemność. Mdłe światło z ulicy wpadało przez witraże, kładąc się na posadzce strzępami barwnych plam. Ułożone z kolorowych szybek sceny, obrazujące ważniejsze wydarzenia przedwiecznej bitwy z Mrocznymi, stawały się przez to jakieś groteskowe, zdeformowane. Potężne rydwany wydawały się rozsypywać w kawałki, a oblicza zwycięskich aniołów wykrzywiać obłędnym strachem lub nienawiścią. Wynaturzone postacie splatały się z sobą w wieloznacznych pozach. Pięciu skrzydlatych siedziało przy wąskim, zbitym z surowych desek stole wspartym na krzyżakach.

W cieniu posępnych kolumn, pod sklepieniem wysokim jak niebo, samym sobie zdawali się mali i słabi. Fakt, że spotkali się w byłym gmachu przesłuchań nabierał jakiegoś złowieszczego znaczenia. Czuli się nieswojo, kiedy uświadamiali sobie, jak niewiele trzeba, żeby wszyscy stanęli oko w oko z prawdziwymi śledczymi.

– Powtarzam, tym razem dobraliśmy się do niego! – krzyknął drobny, niemłody anioł, zrywając się z miejsca. – Na Otchłań, panowie, spójrzcie na dowody!

Dźgnął palcem rozłożone na blacie papiery. Żaden z czterech pozostałych skrzydlatych nie wykazał specjalnego entuzjazmu.

– Nie sądzisz, że lepiej dać sobie z tym spokój? – spytał smagły, krótko ostrzyżony anioł. – To się staje zbyt niebezpieczne.

– Spokój?! Teraz, kiedy wreszcie mamy na niego haka! I to jakiego!

Potężnie zbudowany, jasnowłosy skrzydlaty oparł łokcie o stół.

– Wykręci się – burknął. – Udowodni, że jest czysty jak łza, a nas w najlepszym razie wyśle do lochu. Wolę nie myśleć, co z nami zrobi, jeśli akurat nie będzie w humorze.

Smagły skinął głową.

– Prawda. Suczy syn jest mściwy jak żmija. Mam wam przypomnieć, jak mnie potraktował? Do dziś jeszcze chodzę z piętnem zdrajcy, wszyscy odsuwają się ode mnie, nie mam żadnego rozsądnego stanowiska ani należnej pozycji. A co ja mu takiego właściwie zrobiłem? A Raguel? Pamiętacie historię Raguela?

Pamiętali. Został skazany, wygnany z Królestwa i oficjalnie uznany za demona tylko dlatego, że sumiennie wykonywał obowiązki. Zapadło ponure milczenie.

Drobny anioł wciąż stał u szczytu stołu. Oddychał gwałtownie, drżał, a w oczach lśniło mu szaleństwo rozpaczy i nienawiści.

– Nie rozumiecie! – zawołał. – Teraz nie zdoła się wykręcić! Spójrzcie na dowody.

Smagły, westchnąwszy, sięgnął po dokumenty. W miarę jak czytał, jego twarz stawała się coraz bardziej napięta. Bez słowa podsunął papiery jasnowłosemu. Ten przejrzał je spiesznie, podał pozostałym, krzyżując ponad stołem spojrzenie ze smagłym. Śmiertelnie poważne spojrzenie.

– Na Jasność! – szepnął. – Jeśli tylko są autentyczne...

– Oczywiście, że są! – krzyknął triumfalnie drobny skrzydlaty. – Mówiłem wam...

– Skąd je masz? – przerwał smagły, nerwowo wyłamując palce. Drobny lekko się zmieszał.

– Ktoś wysoko postawiony postanowił nam pomóc.

– Kto?

Niski anioł wzruszył ramionami.

– Czy to ważne? Mamy dokumenty i tyle.

– Ważne – mruknął jasnowłosy. – No więc kto?

– Ktoś, kto ma dosyć jego tyranii i całej tej bandy, której przewodzi. Ktoś potężny, wpływowy i światły, który cierpi, widząc, co się dzieje w Królestwie.

– Czego zażądał w zamian? – spytał podejrzliwie smagły.

– Niczego. Po prostu komuś leży na sercu dobro Królestwa, podobnie jak nam.

– A jeśli to pułapka?

– W żadnym wypadku! To wspaniała, niezależna osoba, ciesząca się powszechnym szacunkiem. Ktoś, kto nie musi bać się jego podłych intryg.

– I sam się z tobą skontaktował?

Drobny z zapałem skinął głową.

– Panowie! – zawołał. – Oto zapłata za nasze krzywdy! Oto ręka sprawiedliwości, która zmiażdży wreszcie tę plugawą, krwawą wesz żerującą na Królestwie!

Jasnowłosy anioł sięgnął po papiery, zważył w dłoni.

– To potężna broń – powiedział. – Dzięki niej możemy przewrócić całe Królestwo do góry nogami. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że dokumenty są autentyczne i nikt nie zastawia na nas sideł, bo od tej chwili wszyscy zabrnęliśmy zbyt głęboko, żeby móc się wycofać.


Daimon Frey pędził przez ogromne otchłanne przestrzenie poznaczone strzępami gwiazd. Krwawo gasnące słońca wyglądały w ciemności jak rany albo rozwarte paszcze potworów. Komety śmigały z wizgiem, szczerząc do niego szalone, roześmiane usta. Ich ogony ciągnęły za sobą snopy iskier. Pęd szamotał długimi czarnymi włosami anioła, wyszarpywał kosmyki ze starannie zaplecionego warkocza. Mimo skórzanych rękawic, dłonie zaciśnięte na łęku siodła kostniały, palce traciły czucie. Wiatr smagał twarz, zmuszał do mrużenia oczu. Daimon czuł narastające zmęczenie. Dokuczała mu sztywność w plecach i karku, kąsało zimno. Był w drodze nieskończoną ilość dni, a niosący go na grzbiecie olbrzymi kary rumak wydawał się niezmordowany. Kopyta dźwięczały miarowym, równym rytmem, prędkość nie malała nawet na chwilę.

Daimon słyszał głęboko w umyśle cichy głos konia, który nucił jakąś pozbawioną sensu, monotonną pieśń. Było tam coś o Boskich Zwierzętach, błyskawicach, morzu, Królowej Syren i Sarniej Księżniczce.

Frey nawet nie próbował dociekać, co to znaczy. Piołun był wierzchowcem parasim, więc siłą rzeczy miał nierówno pod sufitem. Z punktu widzenia skrzydlatych obłęd dotykał wszystkie Bestie, które zachowywały się nieprzewidywalnie, odzywały niedorzecznie, pojawiały i znikały bez dania racji, i w większości przypadków nie reagowały na próby porozumienia, więc kontakt z nimi właściwie nie był możliwy. Ich umysły były dziwaczne i obce. Niewykluczone, że postradały zmysły, ponieważ Pan wymyślił je u zarania świata, kiedy kosmos jeszcze się nie narodził, a wyobraźnia najpotężniejszych nawet skrzydlatych nie umiała objąć niezwykłości czasów przed Stworzeniem. Bestie powstały jako dzieci Chaosu, pierwsze zabawki Pana, należały jeszcze do przedwiecznego mroku. Starsze niż światło, znające tajemnice, o których nie śniło się największym aniołom, mieszkały samotnie na krańcach Wszechświata, w głębiach praoceanu, w Strefach Poza Czasem. Tylko rumaki, stworzone najpóźniej, wykazywały tyle rozsądku, że mogły masowo służyć jako wierzchowce kawalerii.

Daimon znał Piołuna od wieków i uważał za swego przyjaciela, ale nigdy nie miał pewności, co wierzchowiec naprawdę myśli i czy rozumuje tak samo jak on. Piołun był milkliwy i rzadko odzywał się z własnej woli. A teraz Daimon potrzebował jego opinii, bo choć z pozoru wszystko wydawało się w porządku, męczył anioła jakiś niejasny niepokój. Zbliżali się do obrzeży świata, dalej rozciągały się Strefy Poza Czasem. Pogranicze, jak zwykle, roiło się od zbiegów z Otchłani, złośliwych duchów i nieukształtowanych, bezmyślnych potworów Chaosu, nie było to jednak nic niezwykłego, ani wyjątkowo niebezpiecznego. A jednak Anioł Zagłady nie mógł się pozbyć niedobrych przeczuć. Nie umiał ich wytłumaczyć, bo nie natrafił na żadne wibracje ani szczeliny w strukturze świata. Położył dłoń na karku konia, pochylił się nisko i krzyknął mu w ucho:

– Nie zauważyłeś czegoś dziwnego, Piołun?

Nieprzyjemny, nosowy głos rumaka odezwał się bezpośrednio w głowie anioła.

– Wiele napawa mnie zdumieniem, odkąd sięgam wstecz pamięcią, próbując przywołać rzeczy minione.

Daimon zaklął cicho. No tak. Innej odpowiedzi nie miał co oczekiwać. Koń był zbyt pochłonięty starciem Sarniej Księżniczki z Bezwłosym Stuletnim Psem, żeby odpowiedzieć do rzeczy. Popadł w filozoficzny nastrój, z którego nic nie mogło go wytrącić. Jednak było zimno, Frey czuł się zmęczony, miał paskudne przeczucia, więc Piołun go zirytował. Stuknięty bydlak, pomyślał ze złością, zginając i prostując palce, które zziębły tak, że w każdej chwili mogły się chyba rozkruszyć. Zamknął oczy, wywołując w wyobraźni wizję wykładanej turkusową emalią, zdobionej morskimi motywami wanny w swoim pałacu w Królestwie po brzegi wypełnionej ciepłą, cudownie rozgrzewającą wodą.

– Niedobrze rozstawać się z mieczem, gdy może być przydatny – usłyszał uprzejmy głos konia. – A jeszcze gorzej zginąć, nim się go wydobędzie.

W tej samej chwili Daimon poczuł falę ohydnego smrodu i omal nie wyleciał z siodła, gdy Piołun wykonał potężny odskok.

– Jasna cholera! – wrzasnął, wyszarpując przytroczoną na plecach broń. Zobaczył przed sobą paskudny, wykrzywiony pysk wyłaniającego się z ciemności demona, który bluzgał w niego kolejną falą smrodliwego dymu. Tuż przed twarzą anioła rozbłysły małe złośliwe ślepia, a potężna, zbrojna w szpony łapa minęła tylko o włos jego bok. Daimon zamachnął się, tnąc potężnie przez łeb stwora. Demon zawył i stanął w płomieniach. Przez sekundę w rozpaczliwym niezrozumieniu młócił na oślep łapami, aż rozpadł się w fontannę złotych iskier, powoli gasnących w mroku. Gdyby napadł zwykłego podróżującego z jakąś misją skrzydlatego, bez trudu rozdarłby go na strzępy. Daimon Frey, Anioł Zagłady, patrolował pogranicze między innymi po to, żeby eliminować podobne zagrożenia.

– O nim można powiedzieć obłąkany – odezwał się Piołun z lekkim wyrzutem. – Istnieje różnica między umysłami chorymi a głębokimi.

– Wybacz, stary – wymamrotał Daimon, zastanawiając się, skąd koń wiedział, że w myślach odmawiał mu zdrowych zmysłów. – I w ogóle dzięki.

– Ja też jestem zmęczony – rzekł rumak, niezmordowanie pokonując przestrzeń, a Frey poczuł wobec niego wdzięczność za to oczywiste kłamstwo.

Jak, u diabła, mogłem nie zauważyć tego demona, pomyślał. Przysnąłem, skonstatował. Na Jasność, źle ze mną, jeśli zaczynam zasypiać w siodle podczas rutynowych misji. Starzeję się, czy co?

– Długo spałem? – spytał.

Koń potrząsnął głową.

– W obliczu wieczności, któż potrafi oceniać chwile?

Długo, stwierdził ponuro Daimon. Zaraza na to wszystko!

– Jest ciemniej niż zwykle – powiedział niespodziewanie Piołun. – Dużo ciemniej, Daimonie.

Anioł poruszył się nerwowo. Wiedział, że koń nie ma na myśli blasku odległych słońc.

– Więc jednak coś czujesz?

– Nic. Tylko przeczucia.

– Potrafisz je nazwać?

Piołun ani na chwilę nie zmienił rytmu kroków, lecz Daimonowi wydało się, że wykonał gest odpowiadający wzruszeniu ramion.


– Tak samo jak ty, Aniele Zagłady – parsknął. – Instynkt. Niepokój łowcy, który wie, że coś bardzo potężnego wyruszyło na żer.

Frey poczuł dreszcz przebiegający po krzyżu. On może mieć rację, pomyślał. To absurdalne i nierealne, ale przecież może mieć rację. Klepnął konia w szyję.

– Dotrzemy do samej granicy. Jeśli nic się nie wydarzy, przejedziemy się trochę po Strefach Poza Czasem, chociaż niewykluczone, że będziemy musieli wrócić do Królestwa prędzej niż zamierzaliśmy.

Koń się nie odezwał, a jego kopyta niewzruszenie biły ciemność.


Siewca Wiatru

Подняться наверх