Читать книгу Bramy Światłości – T 3 - Maja Lidia Kossakowska - Страница 6

Rozdział I

Оглавление

Rzeka toczyła swoje bure, mętne wody dzień po dniu gdzieś ku otchłannej, nieznanej, nieprzeniknionej dali, a Sereda zwlekała. Siedziała na wąskim pasku piaszczystego brzegu, przesypując bezwiednie kryształki kwarcu i małe kamyki. Jej palce grzebały w ziemi, żłobiąc płytkie dołki, jakby podróżniczka starała się zakopać swoje porażki, rozpacze i skrawki smutku w płytkich, prowizorycznych grobach. W tej chwili nie czuła się na siłach udźwignąć ciężaru strat i niepowodzeń.

Patrzyła na wody płynące. Przyglądała się krzykliwej zieloności tropikalnego lasu. Ale ten znajomy pejzaż zszarzał w jej oczach, wypłowiał i stracił intensywność, jakby ktoś potężny, a przy tym nieżyczliwy nakrył nagle cały świat cienką, półprzejrzystą materią o barwie żałoby. Słońce się oziębiło. Niebo wyblakło. Światło przygasło. Czas zakrzepł jak żywica cieknąca ze skaleczonego kauczukowca.

Uczona z Królestwa siedziała na piasku, nie zwracając uwagi na towarzyszy podróży krzątających się po obozie, a obok niej, niczym wielkie, pokraczne martwe manaty, leżały na brzegu łodzie, wyciągnięte z nurtu rzeki.

Przygnębienie, martwota i poczucie klęski wisiały nad obozowiskiem, niczym stado niewidzialnych padlinożerców gotowe w każdej chwili rozszarpać członków wyprawy.

Sereda czuła, że przegrała. Straciła wielu tragarzy, weteranów i Marutów. Straciła Abaddona. A to samo w sobie stawiało pod znakiem zapytania sens dalszej wędrówki. Po co narażać się na kolejne niebezpieczeństwa, skoro emisariusz z Królestwa, zaufany przyjaciel regenta, bohater wojny z Antykreatorem przepadł rozszarpany kłami dzikiego Xolotla? Przecież tylko Frey potrafił rozpoznać, czy w oślepiającej pustce Wielkiego Ergu Światła rzeczywiście ukrywa się Jasność, czy to Cień znowu podstępnie szykuje się do ataku? Może zatem lepiej zawrócić? Poddać się? Popłynąć w dół rzeki, ku cywilizacji, wygodom, bezpieczeństwu. Do najwspanialszego, najpiękniejszego, najbardziej godnego podziwu miejsca na świecie. Do Królestwa. Do domu.

Czy nie byłoby ulgą zdjąć z siebie brudne, uszargane łachy, których tutaj nie ma gdzie porządnie uprać? Wykąpać się w cudownej, ciepłej wodzie? Umyć wreszcie włosy? Zjeść świeży, aromatycznie przyprawiony posiłek w którejś z licznych knajpek w Limbo i popić go wybornym winem z winnic Rajskiego Ogrodu? Przejść się ulicami Hajot Hakados, chłonąc dostojne piękno pałacowych rezydencji? Znów poczuć charakterystyczny zapach starych ksiąg, zwojów i pergaminów w bibliotece Niebiańskiego Uniwersytetu? Wdać się w dyskusję z innymi uczonymi? Śmiało wygłaszać własne tezy i bronić ich przed zarzutami? Zanurzyć się znowu w ten znajomy, ulubiony świat akademickich dysput jak w wysłużony miękki fotel, który choć wiekowy, jest przecież tak bardzo wygodny i przyjemny?

Westchnęła z tęsknotą, mimowolnie skubiąc palcami brzeg sfatygowanej, wystrzępionej, spłowiałej brązowej sukienki, poplamionej i sztywnej od brudu mimo starań Sigila, który regularnie czyścił garderobę swojej pani, mocząc ją w rzece, trąc piachem, spłukując zagrzaną na ognisku wodą z ziołami i starannie susząc na słońcu.

Tu i teraz, na piaszczystym brzegu Anakondy, za możliwość szybkiego powrotu do domu Sereda oddałaby pół Królestwa. I rękę każdej księżniczki na dodatek.

Tak, pewnie, wracaj szybkim truchtem, syknął nagle nienawistny, drwiący głos w głowie badaczki. Nie czeka tam na ciebie nic więcej niż upadek, hańba, sromotne zakończenie kariery naukowej i długa, samotna starość spędzona w zatęchłym magazynie na katalogowaniu zbiorów innych uczonych i przepisywaniu cudzych tekstów. Czego ty się spodziewasz? Fanfar i czerwonego dywanu rozwiniętego na twoją cześć? Uznania? Zaszczytów i splendorów? Na głowę upadłaś, biedna idiotko?! Kto cię przywita z rozwartymi ramionami, skoro przegrałaś, wycofałaś się, zdezerterowałaś, a w dodatku okazałaś się tak nieudolnym i kiepskim przywódcą, że podczas ekspedycji naukowej prowadzonej przez ciebie zginął Daimon Frey? Twoi skostniali, zawistni, stetryczeli akademiccy koledzy, którzy z rozkoszą utopiliby cię w łyżce wody z Praoceanu? Zapomnij, siostro. Przecież oni tylko czekają, aż ci się noga powinie. Starcy w bogatych szatach, którzy trzęsącymi się palcami przewracają karty starożytnych manuskryptów. Czy któryś z nich ruszył swoje zasłużone, szacowne kościste dupsko zza katedry i wyruszył na prawdziwą wyprawę badawczą? Nie! Wszyscy wolą posiłkować się wiedzą czerpaną od pradawnych badaczy i pokrywać się kurzem magazynów i bibliotek jak stare meble obleczone w kosztowne narzuty. I tyle też są warci co wysiedziane sofy i kulawe szezlongi. Może warto, żebyś wreszcie zdała sobie z tego sprawę, co? Na Uniwersytecie nie masz przyjaciół. W ogóle ich nie masz, Seredo. W rękach zostanie ci tylko to, co sama sobie wyszarpiesz. Więc wstawaj i zabieraj się do roboty. Ale już!

Zacisnęła z determinacją usta. Zagarnęła dłonią garść piasku, a potem rzuciła w toń Anakondy.

Nie, nie podda się! Wkrótce ruszy dalej z wyprawą. Dotrze do samego Ergu i zbada go, tak jak zawsze pragnęła, bo to zarówno jej obowiązek, jak i wielkie naukowe marzenie. Nie zepsuje tego. Nie zrezygnuje, nie odpuści. Sprawdzi, co kryje się pośród oślepiającej białej pustki. Światłość czy Ciemność. Pan czy Antykreator. Sama będzie musiała to ocenić. W końcu jest przecież Świetlistą z Królestwa. Podoła zadaniu i powróci, żeby zdać raport regentowi. A wtedy Abaddon spojrzy na nią z dumą z Błękitnych Łanów, gdzie się teraz znajduje.

Sereda nie zdradzi go ani nie zawiedzie. Pociągnie z ekspedycją dalej, nie bacząc na niebezpieczeństwa.

Ale jeszcze nie w tej chwili. Nie teraz. Za dzień, dwa, góra trzy. Wtedy tak. Wtedy odnajdzie w sobie siłę i zmobilizuje się do kolejnego wysiłku.

Na razie jednak musi poddać się bezwładowi. Mulistemu, powolnemu brunatnemu nurtowi czasu, który płynie zupełnie tak jak rzeka, odzierając badaczkę z resztek nadziei, z tych ostatnich hardych, buńczucznych przeczuć, z zamierających, gasnących przebłysków wiary.

Że zdarzy się cud.

Że nastąpiła pomyłka.

Że Mata nie wszystko zdołał zobaczyć.

Że Xolotl nie pokonał Daimona, bo jak mógłby pochwycić i pożreć Świetlistego o takiej mocy i pozycji jak on?

Ale z każdą chwilą cieknącą jak krew z rany, z każdym porankiem i czerwonym zachodem barwiącym szkarłatem leniwe cielsko Anakondy, z każdym wciągniętym oddechem stawało się bardziej i bardziej, boleśniej jasne, że nie ma na co liczyć.

Daimon Frey nie wróci.


Matariśwan się martwił. Och, nie, oczywiście nie stracił wiary w potęgę i siłę swoich wilczych braci. Wciąż uważał, że są niepokonani i z łatwością poradzili sobie z wrednym Abaddonem.

Ale dlaczego nie wrócili, z roześmianymi pyskami dymiącymi od świeżej krwi, z kłami ociekającymi posoką, dumni, triumfalni i przepełnieni szczerą radością zabijania? Czemu nie przybyli po należną chwałę, gorące podziękowania i podziw? Nie zdali relacji, jak dokonali zemsty, nie uradowali serca swego młodszego przyrodniego braciszka opowieścią o śmierci Anioła Zagłady, który ośmielił się z pogardą potraktować prawego syna Rudry, obrazić ich wspólnego ojca i zlekceważyć cały ród?

Dlaczego nie wrócili, na nieśmiertelnego Wisznu?

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie, które cały czas go nurtowało, uporczywe i nieustępliwe, niczym zadra tkwiąca pod paznokciem.

Bhawa i Śarwa nie powrócili, z tym faktem musiał się, niestety, pogodzić.

Na szczęście nie pojawił się także ten wstrętny czarny kruk z Królestwa. Pewnie, że nie. Bo nie mógł, rzecz jasna. Leżał gdzieś teraz w wilgotnej ciemności dżungli, a padlinożercy, którzy rozwłóczali wokół szczątki gnijącego ciała, byli jedynym żałobnikami na jego nędznym pogrzebie.

W to przywódca Marutów wierzył równie niezachwianie jak w Oświecenie.

Ponieważ nie miał innego wyjścia.

Porażka wilków oznaczałaby dla niego nie tylko ostateczny upadek w hańbie, ale także pewną śmierć. Gdyby wydało się, że nasłał braci na Abaddona, nie mógłby liczyć, że zachowa głowę na karku. Gdzieś w głębi duszy żywił bolesne, głębokie przekonanie, że jego ukochana, niemal ubóstwiona maharani osobiście zadałaby mu śmiertelny cios, gdyby dowiedziała się, że miał czelność podnieść rękę na Świetlistego lub jakiegokolwiek innego skrzydlatego.

Ponieważ Mata żył w społeczeństwie silnie podzielonym kastowo, doskonale rozumiał, a nawet akceptował w jakiś sposób postępowanie Seredy względem niego samego i przedstawicieli innych ras służebnych. Zdawał sobie bowiem sprawę, że hierarchia w Królestwie działa o wiele bardziej bezwzględnie niż w Meru. Ktoś, kto urodził się Marutą, nie ma żadnych szans dorównać aniołom, a co dopiero wysoko urodzonym Świetlistym. Trudno, musiał z tym żyć. Taka karma, powiedziałby, gdyby ktoś go zapytał.

Czas płynął nieubłaganie, dni ciągnęły się jak napięta guma, kauczukowce porastające wybrzeże rzeki płakały nieustannie białymi łzami żywicy, a przywódczyni wyprawy nie podejmowała żadnych działań.

Siedziała po prostu nad wodą, bez celu wpatrując się w nurt. Jadła tylko wtedy, kiedy wierny Sigil przynosił jej posiłki i błaganiami skłaniał, żeby przełknęła kilka kęsów.

Tymczasem Matariśwan kipiał niczym wulkan. Gorąca lawa lęków, niepokojów i oczekiwań przelewała się nieustannie w jego umyśle i sercu, doprowadzając syna Rudry na skraj szaleństwa. Także stracił apetyt, wychudł, oczy miał podkrążone, cerę bladą i niezdrową. Wydawał się chory, dziwnie pobudzony, nerwowy. Nesanel zaniepokoił się wreszcie jego stanem i kilkakrotnie upewniał się, czy Maruta nie potrzebuje aby porady lekarskiej, jakichś ziół czy innych leków, ale syn Rudry zawsze odmawiał. Miał w sobie jeszcze tyle samokontroli, żeby zdobyć się za każdym razem na uprzejmą, stosownie czołobitną odpowiedź.

Lecz gdy stary mag zajrzał w twarz wojownika, zobaczył ściągnięte, wykrzywione napięciem rysy i czarne, rozszerzone źrenice, kratery, w których jak wrząca magma buzowała gorączka.

O tak, po raz kolejny na tej wyprawie Maruta płonął niczym ciemne, suche, żywiczne łuczywo. Jak błyskawica pośród burzy.

Coś go dręczy, doszedł do wniosku Nesanel. Zapewne własna nadpobudliwa, dzika natura. Istoty ze Stref Poza Czasem wielokrotnie ocierały się o pradawny Mrok. To prawda, że w większości uznały dominację Jasności, lecz to nie znaczyło, że zgodziły się oświecić blaskiem Jej łaski. Wciąż pozostawały w cieniu dzikości i niewoli własnych instynktów. No cóż, nie miały szczęścia zasilić rzeszy skrzydlatych ani urodzić się członkami którejś z uznanych w Królestwie ras służebnych. A jak wiadomo, wilka zawsze będzie ciągnąć do lasu, demona zaś do chaosu, występku oraz agresji. Nawet jeśli to demon świetnie wytresowany.

Patrząc w to zaciekłe, mroczne, udręczone oblicze, czarodziej w żadnym wypadku nie zgadłby, że Mata, ten syn nawałnicy, stworzenie w pojęciu starego maga rządzone emocjami i niemal zwierzęcymi pobudkami, przez cały czas żarliwie się modlił.

Błagam, niech coś się stanie! – szeptał bezgłośnie. Coś. Cokolwiek. Niech wyrwie wreszcie Seredę z tego bezsensownego marazmu i zmusi do kontynuowania wyprawy. Proszę! Błagam! Losie! Przeznaczenie! Ścieżko życia! Poprowadź nas naprzód! Byle dalej od tego miejsca. Wilków, trupa wrażego Abaddona i pogrążonej w apatii Seredy! Błagam, usłuchaj mnie, zanim będzie za późno! Zanim mój podstęp się wyda, a niebo zawali mi się na głowę!

Kiedy tak rozpaczał i zanosił modły w głębokiej desperacji, nawet nie przypuszczał, że wkrótce miał zostać wysłuchany.


Pierwszy zaniepokoił się Orfaniel. Coś nieznanego, jakiś dźwięk, a może ledwie ślad dźwięku, zmąciło naturalny harmider wieczornej dżungli. Zmierzchało już. Wielka szkarłatna bania słońca wtaczała się za horyzont, przywodziła na myśl szklaną retortę, która spadła ze stołu alchemika. Anakonda przemieniała się o tej porze dnia w ogromną żmiję naznaczoną czerwonym zygzakiem kainowego piętna. W obozowisku powoli, leniwie, bez energii szykowano się do snu. Jak wielkie, jarzące się chryzantemy wykwitały podsycane na noc ogniska. Wysoko w koronach drzew kłębiły się małpy. Krzyczały niczym nawiedzone dzieci, witając nadciągający mrok. Dziwnowronki szlochały i zawodziły rzewnie, opłakując umierające światło. Od czasu do czasu z głębi tropikalnego lasu dochodził upiorny chichot sowy.

Tutaj to już nie córka piekarza, pomyślał z przygnębieniem czarodziej. Ale raczej siostra potworów i matka wieczornych lęków. Prawdopodobnie jej głos przyprawił mnie o ciarki na plecach.

Już miał z westchnieniem ulgi sięgnąć po bukłak z winem, gdy dziwny dźwięk znów przeszył powietrze, a od rzeki powiało ciężkim, zimnym tchnieniem nadnaturalnej siły. Wyczulonymi zmysłami szkolonego maga bojowego Orfaniel wyczuł nieprzyjemne, choć słabe wibracje emanujące spod ziemi. Jakieś drżenie mocy, lekkie niczym opar mgielny, lecz niewątpliwie nieprzyjazne. Wydało mu się, że spod piasku, warstwy błota i nadbrzeżnej roślinności unosi się gęstniejący z każdą chwilą fetor czarnej magii.

– Czujesz to, Nesanelu? – zapytał, podrywając się na nogi, gotów do obrony obozu. – To maleficium. Ciemna moc!

Ale starszy czarnoksiężnik tylko spojrzał na niego ze zdziwieniem ponad puszką wojskowej manny, którą trzymał na kolanach.

– Nie. Zupełnie nic nie czuję. Chyba ci się wydawało. Siadaj, przyjacielu. Jesteś przemęczony. Powinieneś odpocząć i zjeść coś treściwego.

– Może – zgodził się niechętnie Orfaniel.

Niepokojące odczucie ustąpiło nagle, jakby rozwiało się w powietrzu. Czarownik już nie był tak pewien, że przed chwilą doznał muśnięcia niebezpiecznej energii. Fala magicznej ciemności opadła, pozostawiając po sobie tylko słabiutki osad o gorzkawym, cierpkim zapachu. Ale równie dobrze tak mogły pachnieć nocne zioła i kwiaty rozchylające swoje srebrzyste, wiotkie kielichy, dopiero gdy zapadała ciemność. Małe, białawe gwiazdki porastające brzeg Anakondy, tak nieśmiałe, że otwierały oczy pąków, dopiero gdy nadchodził zupełny mrok, a przecież tęsknie wpatrzone w swoje jaskrawe, krystaliczne i chłodne siostry królujące na czarnym niebie.

Młodszy czarodziej miał właśnie usiąść i zająć się winem, gdy ziemia zaczęła pękać. W gruncie, pod nogami obozujących członków wyprawy, rozwarły się wąskie, głębokie rozpadliny, przypominające miniaturowe kaniony. Szybko rozszerzająca się siatka szram ogarniała nadrzeczny teren, sięgając aż ku granicy dżungli. Przypominała głębokie zmarszczki na błotnistym obliczu Matki Ziemi. Grymas lęku lub szyderczego śmiechu.

Orfaniel wstał błyskawicznie, skupionym, pełnym niepokoju wzrokiem omiatając zagrożone obozowisko. Za nim na równe nogi skoczył także Nesanel.

Tymczasem pęknięcia otwierały się coraz szerzej. Głodne usta gotowe już za moment pochłonąć członków ekspedycji i cały ich dobytek. Nim magowie zdążyli choćby mrugnąć, ze szczelin zaczęła się wydobywać ciemna, cuchnąca magią mgła. Z początku snuła się po ziemi jak brudna, ciężka tkanina rzucona na błotnisty pas wybrzeża, lecz wkrótce się uniosła, zaciemniając zupełnie cały obszar obozu, i tak pogrążony w mroku nadchodzącego wieczoru. Czarnomagiczny opar w jednej chwili zdusił ogniska, szybko i bezlitośnie, jak pyton zdobycz.

– Co to jest, u diabła?! – zdumiał się zaskoczony Orfaniel.

– Nie mam najmniejszego pojęcia! – Nesanel wydawał się naprawdę wystraszony. – Nigdy nie słyszałem o podobnym zjawisku.

– Rzucę czar rozpraszający. Może to cholerstwo zniknie! Pomożesz mi?

– Tak!

Młodszy mag splótł palce, skupił wolę i uderzył mocą w ciężką, tłustą ciemność. W tym czasie starszy mamrotał w pośpiechu zaklęcia niwelujące czarną energię maleficium.

W nocnym powietrzu rozbłysły błękitne iskry, zaśmierdziało spalonym włosiem i odorem starej kanalizacji. Strzępy rozdartej mgły wystrzeliły w górę poszarpanymi łachmanami przypominającymi stada widmowych wron. Momentalnie zrobiło się trochę jaśniej.

Orfaniel wykonał kolejny skomplikowany gest, a potem machnął obiema dłońmi, jakby rozsuwał niewidzialną kotarę.

– Czy ziemia wciąż pęka? – spytał z napięciem w głosie.

– Nie... chyba nie. Nie wydaje mi się – wyjąkał zdenerwowany Nesanel.

W ciągu długich lat kariery naukowej, nawet w czasie swych licznych wypraw badawczych po rzadkie okazy fauny i flory, nigdy nie doświadczał podobnych niebezpieczeństw.

– Chyba opanowaliśmy sytuację – oświadczył z ulgą młody czarodziej.

Nie wiedział nawet, jak bardzo się mylił. Ledwo zdążył wypowiedzieć niefortunne słowa, zauważył ciemną sylwetkę Seredy potykającej się w ciemności o nierówności gruntu. Podróżniczka biegła ku obu magom, wymachując rękami i krzycząc:

– Zapasy! Oni kradną zapasy! Pomóżcie!

Rzucili się czym prędzej w mrok na skraju dżungli, gdzie składowano całe zaopatrzenie wyprawy. Przywódczyni pędziła za nimi.

To, co zobaczyli na miejscu, w bladym świetle gwiazd i wschodzącego z wolna księżyca, zaskoczyło nawet bogatą w doświadczenia i obeznaną w Strefach Świetlistą. Spod ziemi, na kształt ogromnych szparagów, szybko wyrastały niezwykłe istoty.

– Światłość! – rozkazał natychmiast Orfaniel.

Spomiędzy jego dłoni wypłynęła w tej samej chwili rozjarzona złocistym blaskiem kula, wielkości dużej pomarańczy. Wzniosła się na wysokość mniej więcej trzech metrów i zawisła nad głową maga, oświetlając najbliższe otoczenie miękkim, choć niezbyt silnym światłem.

W tej ciepłej, żółtej poświacie oczom trójki towarzyszy ukazały się szparagostwory w całej swej zdumiewającej okazałości. Tkwiły wkopane głęboko w ziemię. Nad powierzchnię wystawała zaledwie górna część ciała każdego z przedziwnych potworków, co nie przeszkadzało im sprawnie rozgrzebywać i rozdzierać opakowań z prowiantem i sprzętem wyprawy.

Wyglądały, jakby wynurzyły się wprost ze snu szalonego surrealisty. Miały wąskie, spiczaste głowy, zamiast włosami pokryte grubymi, wrzecionowatymi wyrostkami kostnymi o ostrych, zbiegających się końcach, przez co naprawdę bardzo przypominały szparagi. O ile warzywa te bywają biało-czerwone. Osobliwe narośle na czaszkach istot znaczyły bowiem grube szkarłatne i mlecznobiałe pasy. Pod linią gruzłowatej fryzury kryły się płaskie, intensywnie karminowe twarze o słabo zaznaczonych, niemal nieludzkich rysach. Maleńkie, okrągłe, czarne oczka zapadały się głęboko w pomarszczonych fałdach powiek. Zupełnie płaskie, bardzo szerokie nosy wyróżniały duże, ruchliwe nozdrza, które pulsowały nieustannie, rozwierając się i kurcząc do rozmiarów niewielkich, wąskich szczelin. Usta, pozbawione warg, wyglądały po prostu jak kolejne pęknięcie pod dziwnym nosem. Ot, wygięta w dół kreska maźnięta na czerwonej masce oblicza. Paskudne twarzyczki przywodziły na myśl pyszczki wyjątkowo szpetnych szczeniąt buldoga. Stworom brakowało podbródka i szyi, a nawet ramion. Głowy przeradzały się bezpośrednio w białe, obłe korpusy zaopatrzone w dwie pary silnych, umięśnionych odnóży, czerwono-białych i pasiastych, podobnie jak kostne wypustki na czaszkach stworzeń. Jedna para ramion kończyła się szerokimi, łopatowatymi pazurami, wyraźnie przeznaczonymi do kopania w ziemi. Druga miała coś w rodzaju dłoni, a właściwie trójpalczastych chwytaków.

I właśnie tymi chwytakami potworki bardzo sprawnie zagarniały zrabowane z taboru łupy. Pudełka konserw, puszki z manną, worki mąki i różne inne opakowania pełne produktów spożywczych lądowały w ramionach szparagostworów, a następnie były wpychane pod ziemię, gdzie zapewne odbierały je kolejne pasiaste istoty.

Spiczastogłowi nawet nie zareagowali na pojawienie się trójki aniołów. Kradli z wprawą i zapałem, jakby nie zauważyli przybyszów lub kompletnie nie przejęli się ich obecnością. Niektórzy tylko krzywili się z wyraźnym obrzydzeniem i kryli twarze przed światłem, mrugając brzydkimi paciorkami oczu.

Dwaj magowie i Sereda przez chwilę stali zdjęci osłupieniem, patrząc z niedowierzaniem na bezczelny rabunek dokonywany przez bardzo nietypowych złodziei. Pierwszy, jak zwykle, otrząsnął się z szoku Orfaniel. Zdecydowanym ruchem ręki posłał w stronę rabusiów buzującą, gorącą wiązkę niszczącej energii. Moc czarodzieja poraziła kilka istot, które wydały z siebie przeszywający, wysoki wizg, a potem dosłownie zapadły się pod ziemię, porzucając dymiące zapasy. W tym samym momencie szparagoludki, które znajdowały się najbliżej zaatakowanych towarzyszy, skręciły gwałtownie tułowia, wprowadziły się w natychmiastową rotację i zaczęły błyskawicznie wkręcać w grunt, niczym wiertła geodezyjne. Ukradzionego prowiantu, oczywiście, nie porzuciły. Tymczasem pozostałe istoty, zamiast uciekać, tylko przyśpieszyły złodziejską akcję, w zawrotnym tempie wpychając pod ziemię ukradzione jedzenie.

Mag bojowy zaklął paskudnie i już unosił dłoń, żeby znowu uderzyć, gdy Sereda chwyciła go za rękaw.

– Nie, Orfanielu! To nic nie da! Nie atakuj ich, bo wezwą pomoc! Za chwilę zwali się tutaj rzesza Jetaita i nigdy sobie z nimi nie poradzimy! Światło! Potrzebne nam mnóstwo światła! To je odstraszy na dobre!

– Wiesz, co to za cholerne bydlęta? – zdumiał się czarnoksiężnik.

Nie odpowiedziała mu, bo już biegła w stronę obozu, rozkazując, żeby jak najprędzej rozpalać i podsycać ogniska.

Tymczasem Nesanel wykazał się refleksem i w jednej chwili wykrzesał wysoki, jaskrawy słup ognia, w kontrolowany sposób podpaliwszy magicznie zarośla na skraju dżungli. Ten świetlisty krzak gorejący podziałał na pasiaste stwory szybciej i silniej niż zabójcza wiązka Orfaniela. Zaczęły skrzeczeć żałośnie, krzywiąc paskudne mordki i zaciskając z całej siły pomarszczone powieki. Niektóre próbowały zakryć twarze łopatami pazurów, lecz bezlitosny blask parzył im skórę jak kwas. Na bladych, białawych kolumnach tułowi już wykwitały różowe bąble oparzeń.

– Niech was szlag, parszywe potworki! – syknął ze złością młodszy czarownik.

Władował w zaklęcie całą siłę słusznego gniewu i rozdął światłem swoją złocistą kulę, aż podwoiła objętość i stała się biała jak małe, wściekłe słońce zapowiadające czas zemsty i odpłaty. Pchnął ją mocą wprost w plantację szparagostworów, wywołując falę wycia, wizgów i przeraźliwych skrzeków. Zatrzymała się tuż nad spiczastymi głowami rabusiów, gorejąc szczerym oburzeniem maga bojowego. Tego było za dużo nawet dla najzacieklejszych złodziejskich warzywołaków. Nie minął ułamek sekundy, a wszystkie czerwono-białe istoty, porzuciwszy zrabowane łupy, wprawiły się w ruch obrotowy i wkręciły głęboko pod ziemię.

Nesanel poczekał chwilę i jednym zaklęciem wygasił płonący słup. Orfaniel poszedł w jego ślady dopiero po dłuższej chwili, sapiąc ze złości.

– Obrzydliwe złodziejskie nasienie! – warknął. – Nie cierpię, kiedy ktoś sięga bezkarnie po cudzą własność!

– No, chyba nie tak bezkarnie – powiedział Nesanel. – Zdaje się, że dostały niezłą nauczkę. Światło mocno je poparzyło. Nie sądzę, żeby wróciły.

– Wrócą. Prędzej, niż myślisz – odezwała się Sereda, która właśnie podeszła, żeby ocenić straty w zapasach.

W jej głosie brzmiało znużenie. Towarzyszył jej nieodłączny Sigil i dwóch koboldów z pochodniami, którzy pod przewodnictwem geniusza zaraz rozpoczęli katalogowanie prowiantu.

– Wiesz, co to za stwory, prawda? – spytał nieco napastliwie wciąż jeszcze wkurzony mag bojowy.

Skinęła głową.

– Jetaita. Tutejsze duchy ziemi. Czytałam o tych stworzeniach, lecz nie spotkałam żadnego podczas poprzedniej wyprawy w te rejony Stref. Miałam nadzieję, że rozbiliśmy obóz z dala od ich terenów, więc nas nie wyczują. Niestety, myliłam się. Gleba w krainie, którą zamieszkują, jest jałowa i skalista. Rodzi skąpe, niewielkie plony. Widocznie głód zmusił je do opuszczenia znajomych siedlisk i długiej wędrówki w poszukiwaniu pożywienia.

– Mam im jeszcze współczuć? – prychnął oburzony Orfaniel.

Świetlista obrzuciła go poważnym spojrzeniem.

– Nie. Tylko zrozumieć, czemu staliśmy się celem nagłego ataku. I zabezpieczyć obóz, żeby nie dopuścić do kolejnego.

– Spodziewasz się, że znów nas obrabują? – zaniepokoił się starszy czarodziej.

– Tak – westchnęła. – Zapach jedzenia je nęci. Nie odpuszczą tak łatwo. No trudno. Przeniesiemy zapasy na sam środek obozowiska i otoczymy wieńcem ognisk. Muszą się palić do rana. Podwoimy też straże, ale obawiam się, że nie wyśpicie się tej nocy, Świetliści. Powinniście czuwać na zmianę, bo tylko wy będziecie w stanie szybko wyczuć czarnomagiczną energię, którą posługują się Jetaita.

– Ja pierwszy mogę objąć wartę – oświadczył Orfaniel. – Jestem tak wkurzony, że i tak bym nie zasnął.

– Dobrze – zgodziła się Sereda, choć czarnoksiężnik wcale nie dopraszał się jej przyzwolenia.

Odszedł w stronę ognisk, mamrocząc pod nosem przekleństwa rzucane na szparagowe głowy rabusiów.

– Zdrzemnij się nieco, Nesanalu – poradziła podróżniczka starszemu magowi. – Będziemy cię potem potrzebować. Mnie też czeka pracowita noc. Muszę dopilnować, żeby tym razem zapasy były bezpieczne.

– Nie przejmuj się tym, pani. Ja się wszystkim zajmę – zaofiarował się usłużnie sekretarz, który grzecznie czekał kilka kroków za plecami badaczki. – Lepiej odpocznij.

– Nie, chcę sama przeprowadzić całą akcję. Inaczej nie zmrużę spokojnie oka. Rusz się, Sigilu. Pomóż tragarzom. Zaraz do was przyjdę, tylko wyznaczę bezpieczne miejsce pod nowy skład prowiantu.

– Oczywiście, pani – szepnął geniusz z ukłonem i wycofał się posłusznie, choć poczuł w sercu ukąszenie goryczy.

Nie dość, że ukochana chlebodawczyni nie ufała mu nawet na tyle, żeby powierzyć dyslokację jedzenia i sprzętu, to w dodatku nawet nie zauważyła, że gotów był poświęcić całą noc po to, by porządnie odpoczęła. Ale cóż. Geniusz na zawsze pozostanie tylko członkiem niższej rasy służebnej. Jedynie sekretarzem, nigdy przyjacielem. Witajcie w Królestwie, moi kochani!

Sereda, nawet nie spojrzawszy na Sigila, energicznym krokiem ruszyła ku palącym się w środku obozowiska ogniskom. Towarzyszył jej Nesanel.

– Jak rozumiem, Jetaita to stworzenia żyjące pod ziemią? – zagadnął.

– To prawda – przyznała. – Mają bardzo słaby wzrok. Są ślepe niemal jak krety. I tak samo ryją długie, kręte korytarze głęboko pod powierzchnią. Legendy mówią, że mają całe podziemne miasta, pełne skarbów zrabowanych różnym innym ludom, ale ja w to nie wierzę.

– Dlaczego? – zdziwił się czarownik.

Wzruszyła pogardliwie ramionami.

– Przyjrzałeś im się dobrze? Sądzisz, że byliby w stanie ulepić choćby babkę z gliny?

– Kto wie – zadumał się. – Ale pewnie masz rację. Nie wyglądali na inteligentów.

– Właśnie – skwitowała. – A teraz naprawdę spróbuj zasnąć, Świetlisty. Obudzę cię, gdy przyjdzie pora, żebyś objął wartę po Orfanielu. Złap choć tyle snu, ile zdołasz. Jutro o świcie odpływamy. Tu jest zdecydowanie zbyt niebezpiecznie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Bramy Światłości – T 3

Подняться наверх