Читать книгу Upiór Południa - Maja Lidia Kossakowska - Страница 4
Preludium
ОглавлениеNa twoim miejscu bym tego nie robił.
To nie jest groźba ani ostrzeżenie. Ja nie grożę ani nie ostrzegam. To proste stwierdzenie faktu.
Na twoim miejscu nie robiłbym tego, chłopie.
Nie pakowałbym się w te historie. Jasne, wydają się atrakcyjne, egzotyczne, pociągające. Po prostu fajne. I zapewne są takie.
Ale nie dla ciebie.
Pustynia patrzy na mnie czerwoną, wyschłą kataraktą spękanej ziemi. W oddali majaczą blade, błękitne i fioletowe masywy gór Atlas. Wyglądają jak uśpione wielbłądy. Szosy prawie nie widać. To ta spękana, cienka tasiemka wypłowiałego burego asfaltu, rzucona na rudy lateryt gleby. A tamta cienka kreska na horyzoncie, przypominająca zbyt zamaszysty ślad ołówka na delikatnej powierzchni akwareli, to rzymski akwedukt. Lubię to miejsce. Ruiny pośrodku czerwonej pustki. Odpręża mnie tutejszy nastrój, lekko nostalgiczny, kwaśnawy aromat zatęchłego grobu. Siedzę w kucki na szczycie marmurowego krużganka. Czekam. Mam tu na co czekać.
Ty nie masz czego szukać.
Podnoszę głowę, przymykam powieki. Wiatr się wzmaga. Niesie z rozpalonego wnętrza kontynentu drobiny piasku. Można się nim upić, tym wiatrem. Zachłysnąć, oszołomić, do głębi nałykać zwierzęcym szaleństwem, zapomnieć. Nafukać lepiej niż jakimkolwiek kwasem, który miałeś w wilgotnych, słabych dłoniach dzieciaka z dobrego domu.
Nie lubię cię.
Wkurzasz mnie. Przeszkadzasz. Zaburzasz mój niespokojny odpoczynek, moje niecierpliwe wyczekiwanie. Moją chwilę ciszy przed sztormem. Pstrykasz te swoje idiotyczne zdjęcia, ten bezmyślny testament zdychających w upale wakacji. Twoja brzydka, naburmuszona laska gapi się na starożytne kolumny z miną zblazowanego klienta burdelu wybrzydzającego nad przebrzmiałą urodą panienek. Wachluje się mapą turystyczną, że niby tak jej nudno i gorąco.
Znam takie jak ona. Płaska, pospolita twarz bez śladu makijażu, na opitolonych jak po tyfusie mysich włosach szmaciany kapelusz gwizdnięty z pogrzebu niemowlęcia, bezkształtna bluzka, workowate spodnie do kolan i sandały, które wyglądają, jakby ubogi Mandingo wyciął je ze starej opony. Kwintesencja współczesnej kobiecości. Panna Jesteś Tego Warta. Vagina Dolorosa.
Wiesz co? Ona też mnie wkurza.
Coś mi się zdaje, że wybraliście się w niewłaściwe miejsce o bardzo niewłaściwej porze.
Niewiedza niczego nie usprawiedliwia. Przeciwnie. Jeśli jesteś, kurwa, za durny, żeby się tego domyślić, to pewnie nie masz prawa żyć. Bezlitosna matka przyroda już o to zadba, chłopie. Tak mi się jakoś widzi.
Poprawiam poły skórzanego płaszcza, bujam się na obcasach kowbojek. Mały, płaski, przezroczysty skorpion przebiega po kamieniach. Jaszczurka, złota, metaliczna jak elegancki długopis, leży tuż koło mojego buta, pijąc gorąco wprost z marmuru i powietrza. Niebieski pasek na jej boku przypomina ślad flamastra. Marker podkreślający jej krótkie, nieważne istnienie.
Takie jak twoje, bracie.
Poprawiasz pingle na szerokim nosie przygłupa i pstrykasz te swoje foty, jakby ci to mogło zastąpić porządny seks albo dobrą bójkę.
Swojej odętej księżniczki oczywiście nie wolno ci sfotografować. Ona sobie nie życzy. To głupie, nie będzie się mizdrzyć, a poza tym nie, bo taki ma kaprys.
Jeśli o mnie chodzi, to mógłbym najwyżej wgnieść jej mordę butem w piasek i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Nic specjalnego, obawiam się.
Ale tobie zostaje machanie cyfrówką nad stelą grobową jakiegoś pieprzonego rzymskiego legionisty sprzed dwudziestu wieków.
W powietrzu unosi się coraz więcej kwarcowego, rudego pyłu. Naciągam kapelusz głębiej na czoło. Szerokie rondo zasłania mi pół twarzy. Leniwym gestem sięgam do kieszeni, wyjmuję papierosa. Strzela zippo, ogień parzy palce, którymi staram się osłonić go od wiatru.
Wiatr. Pachnie pustynią. Siłą, dzikością, szaleństwem. Groźbą, gniewem i aktami desperacji. Zbrodnią. Zamykam z lubością oczy, chłonę każdy suchy, gorący powiew. Nadchodzi to, na co tak długo czekałem.
Hamsin.
To moja pora. Czas upału i niezdrowych zmysłów. Ładowania akumulatorów na cały pieprzony rok. Czas wynajdowania nowych historii.
Upuszczam peta na antyczny bruk ulicy. Wpada prosto w koleinę wyżłobioną w kamieniu przez koła setek rydwanów.
Nie widzisz mnie, choć siedzę jak gargulec prawie nad twoją głową. Jasne, że nie widzisz. Nie rzucam cienia.
Dobra. Chyba trzeba zejść i się przywitać. Nazywają to ponoć dobrym wychowaniem.
Zeskakuję z muru na marmurowe płyty chodnika. Jedna pęka pod moim ciężarem na równe połowy. Łuuup, mówią moje buty.
– Aaaaa – bezmyślnie rozdziawiasz usta.
Złota jaszczurka przestraszona śmiga do dziury pod kamieniami. Wąski, lśniący pocisk z rozgrzanego na słońcu mosiądzu.
W powietrzu czuć zapowiedź burzy.