Читать книгу W więzieniu - Maksym Gorki - Страница 4
W więzieniu
ОглавлениеBył zimny, dżżysty dzień. Nad miastem zwisały nieruchomo ponure, szare chmury, a na brudną ziemię bez szelestu sączył się wolny, cienki deszcz i mętną, drgającą siatką przysłaniał ulice...
Kuląc się pod zimnymi, mokrymi murami, otoczona łańcuchem żołnierzy policyjnych szła ociekającym wodą trotoarem gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, a nad niemi unosił się zgiełk niepewny, głuchy, niewyraźny.
Twarze szare, ponure, szczęki zaciśnięte, oczy spuszczone w dół, ten i ów uśmiecha się z zakłopotaniem, żartuje niby wesoło, usiłując w ten sposób zapomnieć o tem co go gnębi, co ciąży, co narzuca się świadomością bezsilności. Czasem rozlegnie się wykrzyk tłumionego oburzenia, ale brzmi głucho niepewnie, jak gdyby nie wiedział ów człowiek czy już pora się oburzać, czy może już zapóźno.
Znużone twarze niektórych policyantów osiadła troska i złość, inni obojętni jakby rzeźbione z drzewa figury. Gęste krople deszczu połyskują na ich czapkach i wąsach, a ponad dachami niebo szare, beznadziejne, ciężkie wilgocią, sieje na tę, bez walki pokonaną gromadę ludzi wraz z deszczem duże lepkie płaty śniegu, od których ciemno się robi i bezmiernie smutno.
— Zapędź ich na podwórze! — woła jeden z konwojujących zachrypłym głosem.
Policyanci poczęli brutalnie wpychać przemokniętych, zbłoconych ludzi w bramę zamykającą skład drzewa. Powstał ścisk, ludzie zbili się jak owce w zwartą masę i tłum rozlał się ciemną falą po podwórzu. Głośniejsze stały się okrzyki oburzenia, ostre, nerwowe, rozgoryczone głosy się podniosły, z kobiecych ust wybiegły wołania przesiąkłe łzami.
Misza Malinin, student z pierwszego roku, wesoły, dobroduszny młody człowiek, szedł pośrodku tłumu i wodził naiwnymi, niebieskiemi oczami po bladych zagniewanych, zakłopotanych twarzach. Płacz i krzyki kobiet, nerwowy śmiech, głuchy pomruk drażniły go, dusił się pośrodku tłumu, przepełniony poczuciem wstydu, gotów płakać z gniewu roztrącał wkoło ludzi, by prędzej dostać się na podwórze i ukryć się tam, odsunąć od innych i zostać sam.
...Małe rączęta chwyciły za rękaw jego płaszcza — ujrzał przed sobą bladą twarzyczkę z wielkiemi wilgotnemi oczami. Mokra od łez i śniegu podniosła się ku niemu, a czerwone, kurczem ściągnięte, wargi wyszeptały namiętnie:
— Nie pójdę!... nie mogę i nie chcę! Potrącił mnie, nie mogę na to pozwolić... powiedz mu pan to.
Dziewczynka dyszała ciężko, gwałtownie trzęsła głową, a czarne kędziory włosów latały niespokojnie po wilgotnych policzkach i białem czole.
— Niech się tylko jeszcze raz poważy! — wykrzyknęła nagle tak głośno, że zagłuszyła cały zgiełk. Podniosła pięść w górę, wyprostowała się jak stalowa sprężyna, a oczy jej rozbłysły płomieniem gniewu.
Duma zapaliła się nagle w piersi Miszy, gorąco przeniknęło jego członki, znikło kędyś poczucie wstydu, zaćmiło mu się przed oczyma i poczuł młodzieńczą odwagę, zuchwalstwo. Rzucił się w tłum, który rozprysł się pod jego naporem jak błoto uliczne pod kamieniem, który w nie pada... ujrzał przed sobą wysokiego, barczystego człowieka w szarym szynelu żołnierskim i drżącym z gniewu głosem wykrzyknął
— Nie wolno bić, nieważ się bić!
— Doprawdy... a to straszna rzecz... a któż bije? — odparł sołdat i zaprzeczająco machnął ręką. Znużoną jego twarz wykrzywił pogardliwy grymas. Potem kładąc rękę na ramieniu Miszy, rzekł:
— Chodźno pan... proszę... bardzo proszę!
Misza widział ten grymas i uczuł w sercu ostre ukłucie.
— Nie pójdę! — wrzasnął rozwścieklony. — Nikt z nas nie pójdzie!... nie jesteśmy trzodą! Dosyć już gwałtów!
I wszystkie zasłyszane piękne słowa o wolności i godności ludzkiej popłynęły mu przez usta potokiem i uderzyły w tłum, budząc u jednych gniew, rozgoryczenie u innych.
Upojony własnym głosem, ogłuszony szaloną wrzawą wykrzykników, począł, niby iskra w kłębie dymu, krążyć w tłumie, nie zauważył nawet jak ktoś się z nim kłócił i jak go wreszcie porwano z tłumu. Dopiero w dorożce, w drodze do komisaryatu policyi, przyszedł do siebie.
Oczy otworzył szeroko, wciągał chciwie powietrze i drżał z świadomego swej siły, młodzieńczego podniecenia. Nie zdawał sobie sprawy z tego co zaszło. Obok niego siedział i trzymał go wpół komisarz policyi, młody człowiek z czarnymi wąsami i szramą na prawym policzku. Wyraz twarzy jego był ponury, wargi miał zaciśnięte, przymrużonymi oczami patrzył przed siebie i dotykał raz po raz lewą ręką twarzy.
— Gdzie mnie pan wiezie? — spytał Misza dobrodusznie.
— Na komisaryat! — syknął przez zęby urzędnik i twarz jego drgnęła boleśnie.
— Czy pana... uderzył kto? — spytał Misza z współczuciem.
— Ząb mnie boli... ach! — Trącił izwoszczyka w plecy i krzyknął złym, histerycznym głosem:
— Prędzej, prędzej... przeklęta gadzino!
Izwoszczyk, mały siwy starzec zwrócił ku niemu pokrytą zmarszczkami twarz i odrzekł łagodnie mrugając załzawionymi, czerwonymi oczami:
— Jeszcze na czas zdążymy. Wasza Wielmożność... więzienie, to nie kościół, nigdy tam nie zapóźno.
— Ty śmiesz ze mną rozmawiać? — syknął komisarz. Izwoszczyk ściągnął przerażony cugle i krzyknął na konie:
— Hej, hej wio!
Na ulicy pojawiały się postaci przechodniów w gęstej, czepiającej się wszystkiego mgle. Zdawało się, że w oparach tych zmylili drogę i błądzą oto smutni bez szelestu tam i nazad niewiedząc dokąd iść. Z głuchym turkotem i zgrzytem przesuwały się wagony tramwajowe, a z pod ich kół sypały się złowrogie, niebieskie iskry. W wagonach siedzieli czarni, nieruchomi ludzie. Bezustannie dźwięczały podkowy końskie na ulicznym bruku, żółte płomienie latarń zapalały się przed oczami, drgały chwilę i tonęły znowu w bezmiernem oceanie mgły. Gumowe koła powozu podskakiwały pędząc po nierównym bruku, a i w Miszy poczęło coś drżeć. Coś drgało mu w piersiach i sprawiało niemiłe uczucie, ale równocześnie zatlił się cichy płomyk jasnej, spokojnej świadomości spełnionego obowiązku.
U bramy komisaryatu rzekł zachrypłym, obojętnym głosem mały, gruby, szary jak mgła człowiek:
— Ha, ha, to jeszcze jednego pan przywozi? Bardzo dobrze, ale miejsca niema! Jego Wielmożność rozkazał, zaraz zawozić do więzienia.
— Niech go porwą wszyscy dyabli! — wyjęknął komisarz, a potem rzekł, zwracając nagle ku Miszy wykrzywioną bólem twarz:
— Widzi pan... panie student... i oni też mówią, że my jesteśmy dla ludu! Ach jestem chory... a mimo wszystko muszę pana wieść.
Potem, szybko zwróciwszy się do woźnicy krzyknął:
— Dalejże ruszaj... słyszysz... do więzienia gubernialnego.
Misza mało nie parsknął śmiechem, ale niechcąc obrazić chorego człowieka rzekł grzecznie:
— Czemu pan nie weźmie kreozotu?
Komisarz nie odrzekł nic, dopiero przy bramie więzienia rzekł smutnie wysiadając z dorożki:
— Próbowałem i kreozotu... ale daremnie... Chodź pan proszę!…
* * *
W więzieniu także miejsca nie było i Miszę osadzono w małej celce......................