Читать книгу Miłość z odzysku - Malwina Ferenz - Страница 4

Оглавление

Lipiec 2018

Tego dnia chyba najgorszy był tupot białych mew. Pan Staszek miał wrażenie, że wredne ptaszyska ustawiły się karnie czwórkami, włożyły na czerwone nożyska glany podkute blachą i urządziły sobie defiladę, łupiąc jak wściekłe w kostkę brukową. Raz, dwa, lewa! Raz, dwa, lewa! Krew w skroniach pana Staszka pulsowała do rytmu, kiedy umierał w tramwaju linii trzydzieści trzy, zmierzając do pracy około godziny siódmej rano. Kompletnie nieludzka pora. Zwłaszcza w poniedziałki. Na szczęście umierał na siedząco, bo tupot tupotem, ale człowiek poruszający się na co dzień wrocławską komunikacją miejską wypracował sobie odpowiednie mechanizmy zachowań, które umożliwiały przetrwanie w tym skrajnie niesprzyjającym środowisku. Zgodnie z mechanizmami pan Staszek zajął „swoje” miejsce na przystanku, które – na bazie zdobytych doświadczeń – dawało sporą szansę, że drzwi nadjeżdżającego składu zatrzymają się niemal przed jego nosem. Dalej było już z górki. Dziarski sus do środka, myk w prawo i objęcie panowania nad fotelem zamontowanym w rzędzie ustawionym bokiem do kierunku jazdy, dokładnie naprzeciwko drugiego takiego samego rzędu. Z wieloletniego doświadczenia pasażera MPK wynikało, że ten typ siedzeń zajmowany jest w ostatniej kolejności, no i nie pchają się tam żadne staruszki (chyba że są wyjątkowo zdeterminowane).

Tym razem jednak nie wszystko poszło tak, jakby sobie tego życzył. Tuż po „wyjściu z progu”, zaraz po otwarciu drzwi, wystąpiły trudności natury obiektywnej i stracił cenne sekundy, a sus nie był tak imponujący, jak powinien być. Na dodatek pan Staszek przeżył chwilę grozy, kiedy niespodzianie nogi rozjechały się mu każda w inną stronę. W ostatniej chwili udało mu się uniknąć szpagatu i nawet wylądował telemarkiem, ale na najlepsze miejsca pośrodku rzędu nie miał już najmniejszych szans. Pozostało mu zadowolić się pierwszym z brzegu fotelem, tym najbliżej drzwi, co narażało go na konieczność zwleczenia zadka i ustąpienia miejsca komuś, kto reprezentowałby stan jeszcze bardziej agonalny niż on sam.

Pan Staszek postanowił więc na wszelki wypadek umierać z zamkniętymi oczami. Mewy w glanach tupały jak nawiedzone, zwątpił więc, czy uda mu się dotrzeć do Kuratorium Oświaty we Wrocławiu w stanie chociażby sugerującym podtrzymywanie funkcji życiowych. Tramwaj jęknął, zaskrzypiał, drzwi sapnęły przy zamykaniu i „ruszyła maszyna po szynach ospale”, jakby ciężkie wejścia w poniedziałek były nie tylko domeną ludzi, lecz także materii nieożywionej. Pan Staszek westchnął głęboko, przełknął ślinę, by złagodzić irytujące poczucie goryczki napływającej mu do gardła, siłą woli uspokoił wariujący żołądek i poddał się wspomnieniom minionego weekendu.

A było co wspominać. Dwudziestolecie małżeństwa już z definicji jest imprezą dużego formatu, a jeśli małżeństwo jest tak udane jak jego, to taki jubileusz świętuje się naprawdę hucznie. Pan Staszek otarł krople potu, które wystąpiły mu na czoło pomimo klimatyzacji usiłującej za wszelką cenę zmienić tramwaj w jeżdżącą chłodnię. Och, tę imprezę będzie pamiętał jeszcze długo. Zrobili sobie właściwie taką powtórkę wesela.

Najpierw w sobotę o czternastej była msza. Na specjalnie ustawionych krzesłach na wprost ołtarza siedzieli oni, jakby znów mieli po trzydzieści lat, przy czym ona zamiast śnieżnobiałej sukni miała na sobie taką w innym stylu w kolorze, który miło kojarzył się z dobrą whisky. Była tu i ówdzie bardziej zaokrąglona niż za młodych czasów (żona, nie whisky), ale to właśnie dodawało jej uroku. Goście tłoczyli się w ławkach i przestępowali z nogi na nogę, bo bardzo im było spieszno, by załadować się do czekającego pod kościołem autokaru, który nierozsądnie zasygnalizował swoje przybycie za pomocą klaksonu. Wreszcie msza się skończyła, a pięćdziesięcioletni „państwo młodzi” razem z całą resztą biesiadników pojechali do wynajętej karczmy.

Trzypiętrowy tort z cukrowymi gołąbkami na szczycie był ostatnią rzeczą, jaką pan Staszek pamiętał. Świadomość wróciła mu dzień później. Z okazji poprawin – na krótki czas. Jako że poprawiano również bardzo rzetelnie i od serca, wejście w poniedziałek okazało się najboleśniejsze od… No właśnie, od dwudziestu lat.

Wysiadł w końcu na placu Powstańców Warszawy i łypnął okiem w kierunku pobliskiego mostu Grunwaldzkiego. Słońce zdążyło się wznieść już sporo ponad masywne szaro-niebieskie przęsła i przygotowywało się do swojej misji zamiany miasta w kupkę popiołu. Jak to latem we Wrocku, wiadomo. Pomimo wczesnej pory powietrze już zdążyło się nagrzać i pan Staszek został niemile zaskoczony, kiedy z wychłodzonego tramwaju trafił prosto w objęcia upału. Poczuł, jak żołądek wykonuje salto mortale, i oparł się o wiatę przystankową, by zachować równowagę i ocalić godność. Trzydziestka trójka zbierała się do dalszej drogi. Jakaś stara jędza ze swojego tramwajowego siedzenia patrzyła na niego z głęboką dezaprobatą. Postanowił się tym nie przejmować. Co ona mogła wiedzieć o przyczynie jego poniedziałkowych problemów?

Niespiesznie pokonał schodki do przejścia podziemnego. Tu było chłodniej i jak zwykle śmierdziało. Pod wielobarwną, upstrzoną graffiti ścianą na rozłożonych na murku kartonach spało dwóch mężczyzn. No tak, ci nie muszą się nigdzie spieszyć. Pan Staszek, gwoli ścisłości, nie spieszył się również. Dojście do długiego monumentalnego budynku, lekko wygiętego jak biegun fotela i szczerzącego się na froncie wysoką kolumnadą, zajęło mu parę minut, choć na dobrą sprawę wystarczyło jedynie pokonać starannie wypielęgnowany skwer. No ale bez przesady, to przecież nie wyścigi. A już na pewno nie w poniedziałki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pan Staszek doszedł do wniosku, że schodów prowadzących do wejścia budynku jest zdecydowanie za dużo, a ich stopnie są za wysokie. Pokonał je jednak bohatersko i znalazł się w chłodnym wnętrzu. Odetchnął. Jakieś trzysta lat później dotarł w końcu do swojego gabinetu w Wydziale Nadzoru Kształcenia Podstawowego i Specjalnego i ciężko zwalił się na obrotowy fotel.

Biurko zawirowało wraz ze wszystkimi spoczywającymi na nim papierami. Pan Staszek postanowił podjąć się rzeczy najpilniejszych i tych, których już naprawdę nie można było odłożyć na inny czas, czyli przekładanych wielokrotnie. Ponowne ich zepchnięcie na margines zainteresowań mogłoby w kimś rozbudzić utajoną do tej pory chęć mordu, a pan Staszek był mocno przekonany, że jego czas jeszcze nie nadszedł. Po ogarnięciu najbardziej priorytetowych priorytetów nie zamierzał zabierać się za priorytety zwykłe, tylko wziąć swoją teczkę i wrócić do domu. Doszła w nim do głosu przemożna potrzeba wyciągnięcia się w pozycji horyzontalnej, a ponieważ zawsze należało iść za głosem serca, pan Staszek postanowił nie stawiać niepotrzebnego oporu.

Rozpuścił w szklance wody musujące tabletki na kaca, wypił, westchnął i otarł dłonią usta, nad którymi wyrastał starannie przystrzyżony, acz posiwiały wąs. Mężczyzna uruchomił komputer i zajrzał do zapisanego na pulpicie folderu. No tak, było coś, co czekało tak długo, że gdyby było niedopitą kawą, zdążyłoby się pokryć grubą warstwą zielonej pleśni i być może nawet wzbogacić o jakieś bardziej zaawansowane formy życia. Tak, to powinno iść na pierwszy ogień. Wyciągnął palce nad klawiaturą jak wirtuoz nad klawiszami fortepianu, chwilę zbierał się w sobie jakby w poszukiwaniu idealnej melodii i dojrzewał do tego momentu, kiedy przejdzie od słów do czynów. Właściwie już prawie odniósł sukces. Wtedy jednak spojrzał na plastikowe kwadraciki z białymi literkami i jęknął.

– O Boże…

Przed oczami pana Staszka zatańczyły barwne plamy, literki wykręciły salto mortale i pięćdziesięcioletni pracownik kuratorium skonfundowany oparł głowę na dłoniach. Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Okres młodości najwyraźniej miał już za sobą i organizm w tym wieku potrzebował więcej czasu na regenerację niż dwadzieścia lat wcześniej. Pan Staszek powziął więc postanowienie jak najszybszego wejścia na drogę głębokiej odnowy biologicznej.

Nadludzkim wysiłkiem zmobilizował się, rzucił do walki całą wykrzesaną siłę i wzniósłszy się na szczyty heroizmu, przygotował pismo, które powinno trafić do adresata jeszcze przed wakacjami. Cóż, lepiej późno niż wcale. Szkoła podstawowa wyglądająca tej korespondencji w końcu się jej doczeka.

Pan Staszek odetchnął. Przetarł twarz, bo świat zaczął zasnuwać się dziwną mgłą, jeszcze raz rzucił okiem na pismo, pochwalił siebie w duchu za lapidarność wypowiedzi (bo przecież nie ma nic gorszego niż niereformowalne wodolejstwo) i kliknął ikonkę drukowania. Drukarka jak doświadczony żołnierz posłusznie zarzęziła, skrzypnęła i wypluła z siebie efekt urzędniczego trudu i znoju. Twórca sięgnął po kartkę, przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu i uznał je za co najmniej zadowalające. Wstał od biurka i niepewnym krokiem skierował się w stronę sekretariatu, gdzie polecił, by pismo wysłano jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Potem wrócił do gabinetu, wyłączył komputer, zabrał swoją teczkę i noga za nogą opuścił budynek, myśląc już tylko o ratowaniu swojego zszarganego zdrowia.

Droga na przystanek dziwnym trafem zajęła mu znacznie mniej czasu niż droga do urzędu, a tramwaj linii trzydzieści trzy okazał się niezwykle uprzejmy i podjechał, gdy tylko pan Staszek wynurzył się z przejścia podziemnego. Znalazło się dla niego nawet miejsce siedzące, co było dość niezwykłe jak na tę porę dnia, nawet w okresie wakacji.

Jadąc w kierunku Pilczyc, pan Staszek obmyśliwał strategię działania, na którą składała się jak najszybsza wizyta w przychodni i wyżebranie zwolnienia lekarskiego, a jeszcze wcześniej kupno kiszonych ogórków lub zsiadłego mleka czy co tam pomaga, kiedy zawodzą tabletki musujące. Rozkoszując się dmuchającym prosto na niego nawiewem klimatyzacji, zamknął oczy i sięgnął pamięcią do pisma, które z takim poświęceniem dopieszczał i szlifował. Polecenie, jakie w nim zawarł, uważał za wartościowe (w końcu było efektem kuratoryjnej burzy mózgów, z jego mózgiem w roli głównej), a co najważniejsze – proste do zrealizowania. Pomyślał, że miał zupełnie słuszne powody do zadowolenia, a po jego organizmie rozlała się fala przyjemności będąca efektem dobrze wykonanego obowiązku. W końcu stoczył z klawiaturą własnego komputera bardzo nierówną walkę.

Jeszcze nie wiedział, że przegrał. Jeszcze nie wiedział, że pchnął rzeczywistość na alternatywny tor i za pomocą kilku zdań dokonał rewolucji we wszechświecie, a przynajmniej w jego wrocławskiej odnodze. Wkrótce okazało się, że jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym literkom.

Miłość z odzysku

Подняться наверх