Читать книгу Kosmitka - Manuela Gretkowska - Страница 5
ОглавлениеTe sprawy są dziedziczne. Kasa Rockefellerów, filmowe zdolności rodziny Coppoli.
U nas – przepowiadanie przyszłości.
Wróżenia z kart mama nauczyła się od babci, babcia od prababci. Pewnie tak samo jak ja, bawiąc się pod stołem, na którym analizowano sztabową mapę przyszłości: król pik i as trefl niespodziewana śmierć bruneta, dziesiątka kier wesele.
Wróżenie było dla mamy rozrywką po harówie w łódzkim szpitalu psychiatrycznym. Na oddziale wypalała dwie paczki giewontów. Trzecią przynosiła z pracy już otwartą, papierosy poupychane po kieszeniach, za podszewką torebki. Zachowywała pozory niepalącej matki. W domu nie używała popielniczek. Pety gasiła na talerzykach, gazetach. Ot, okazyjnie papierosek, dla skupienia. Okadzona dymem przyglądała się kartom: zdrowia, chorób i losowych wypadków. Opowiadała o nich niestworzone historie: przyjdzie zaproszenie na ślub, podstępna szatynka knuje.
Sąsiadki słuchały w nabożnym skupieniu przepowiedni psychiatrycznej pielęgniarki. Czytała z kart jak z umysłów swoich pacjentów. Umiała odszyfrować nieczytelne pismo lekarzy na receptach i tajemny alfabet znaków. Wróżenie jest znajomością innego języka, żadną tajemnicą. Bóg nie obdarzył Cyganek jasnowidzeniem. Od pokoleń uczyły się rzetelnego czytania przyszłości z kart i rąk.
Czy wróżby mamy się spełniały? Chyba tak, skoro ciągle ktoś wpadał pożyczyć cukier. A tam „cukier”, cukru się mówiło: Nie ma w domu kogo czego? – cukru. Sąsiadki przychodziły go oddać, coś pożyczyć i przy okazji… może karty pani rozłoży, słodziutka?
Mój tata śmiał się z wróżb. Jeszcze jeden zabobon ciemnej, brudnej Kongresówki. Urodził się na Pomorzu, w pruskim wyszorowanym zaborze. Okupację przeżył u wnuka Bismarcka, pieląc niewolniczo grządki. Pięciolatek na początku wojny, pod koniec dorósł do czyszczenia kanałów melioracyjnych. Wystawał z nich już głową i podziwiał niemiecką cywilizację. Powojennych Bałut nie było za co podziwiać ani lubić. Rynsztoki, ciemne ludzie wierzące w karciane gusła. On i jego rodzina nie potrzebowali wróżb. Znali przyszłość. Wojna się skończy, wszyscy wrócą do Polski. Skąd wiedzieli? Z objawień wewnętrznej pewności pilnującej, co należy robić, a czego nie.
– Widziałaś, córeczko, sikającego psa z kompasem? – Tata w nowym ortalionie przystanął ze mną przy szczającym kundlu. Szliśmy z przedszkola.
Nie rozumiałam, dlaczego mama nazywa płaszcz ojca „ostatnim krzykiem mody”. Był szelestem. Plastikowe podróbki włoskiej elegancji potwornie chrzęściły.
Deszcz i ortalion zagłuszały ojca. Mówił dużo, kiedy po pracy pachniał koniakiem.
Nie zważał wtedy na niezrozumiałe dla dziewczynki słowa. Początek załapałam, pies sika. Ale co pies ma w głowie?
– Kompas, córeczko, kompas. Pies w nieznanym miejscu się kręci, aż znajdzie północ. Zapamiętaj, psy zawsze sikają na północ… no, chyba że jest burza magnetyczna ze Słońca. Wtedy głupieją i leją gdziekolwiek.
Ojciec też miał kompas w głowie, rodzinny. Wiedział, w którym kierunku jest przyszłość. Wyczuwał ją darem jasnowidzenia. Gorzej było u niego z pisaniem. Ciężka wojna, jeszcze cięższa dysleksja utrudniały mu pracę na ważnym stanowisku inspektora higieny sanepidu.
Codzienna męka raportów z kontrolowanych knajp. W tych drogich częstowano go zagranicznym alkoholem. Polskiej wódki, piwa nie pił, byle wina też nie. Z pękatym kieliszkiem koniaku siadał przy stole na restauracyjnym zapleczu i udawał, że pisze. Co zapamiętał, dyktował mamie.
W podstawówce pomagałam w raportach, podrabiając jej charakter. Nie nudziłam się opisem zapachów „oraz wyników badań organoleptycznych” przeprowadzonych na szynce czy innych rarytasach niedostępnych za komuny. Pochłaniałam je literacko. Opisywanie wyjątkowej, bo dyslektycznej, wrażliwości taty było moim pierwszym ćwiczeniem literackim. Smakował słowa, szukając odpowiedniego do podyktowania. Łapał je, cmokając, nie potrafił przyszpilić długopisem. Był na wpół analfabetą i częściowo niemową. To, co czuł, przerastało ubogi słownik polszczyzny. Próbował nam przekazać bogactwo pieczeni, delikatność deserów wzdychaniem, machaniem rękoma. Zniecierpliwiona mama zadawała mu proste pytania:
– Brudno było? Przesolone, niedogotowane? Oszukują na alkoholu? Naczynia niedomyte i myszy biegają po kuchni?
Ojciec półanalfabeta należał do niepiśmiennych mesjaszy w asyście nas, domowych apostołek. Nie znał dobrze liter, ale coś za coś, znał przyszłość. Jedną z ostatnich przepowiedni wygłosił, gdy byłam już dorosła, z własną rodziną.
Rodzice spędzali u nas święta, na wsi. Bulgotanie barszczu, pierogi rozbabrane, a ojcu zachciało się do kościoła.
– Przed wigilią? Tato, proszę…
– Na łeb upadłeś? – Czerwona od kuchennego żaru mama próbowała go obezwładnić męczeńskim tonem. – Ślizgawica, płota się nie utrzymasz… do kościoła?
– Mówcie, co chcecie… pójdę.
Modlił się i trwał nieruchomo przy wyłączonym telewizorze. Stary, przysypiający Indianin wpatrujący się w ciemność prerii. Nasłuchiwał znaków. Niespodziewanie przyjechał mój kolega złożyć życzenia.
– Nie wybiera się pan na mszę? – zapytał tata ze swojego kąta.
– Bardzo chętnie. – Kolega w święta chciał mu sprezentować dobry uczynek.
Ojciec wymuszał na świecie swoją wolę, czy przewidywał przyszłość? Cała jego rodzina miała podobne zdolności. Gadali z duchami, słuchali przeczuć. Dzieciom zdarzało się nie dożyć pierwszych urodzin. Umierały z bólu, gdy wyrastały im naraz wszystkie zęby. Szamańskie dzieci rodzą się owłosione, uzębione. Najwidoczniej i wśród czarowników istnieje genetyczna selekcja. Kuzynkom z mojego pokolenia, obdarzonym felernym genem, udało się przeżyć dzięki środkom znieczulającym. Nie powiększyły grona aniołków ani tłoku w rodzinnym grobowcu.
Od dwustu lat był przeludniony albo raczej zatrupiony. Wyobrażam sobie wujków, ciotki, dziadków otulonych w nim żałobną czernią. Warstwami wiszą równolegle nad ziemią, ściśnięci jak nietoperze. Nocą wylatują do zaśnionych krewnych podpowiedzieć im czarną prawdę.
– Okradli cię! – Tata nie miał wątpliwości po moim powrocie z wakacyjnej podróży.
– Tym razem pudło – triumfowałam.
– To dobrze. Śnił mi się ogień, znaczy złodzieje. Od razu pomyślałem o tobie, uff, to dobrze.
Kłamałam, nie chciałam go martwić. W pociągu zaczytałam się i wyciągnięto mi portfel. Strata pieniędzy byłaby dla ojca większa od utraty nadnaturalnych zdolności. Wizje po prostu są, na kasę trzeba zapracować.
– Zagraj w totolotka – podpuszczała go mama. – Niech ci numery się przyśnią, co to dla was Gretków przyjść zza grobu, przepowiedzieć szóstkę.
– Za ciężko całe życie pracowałem – bronił się tata – żeby wierzyć w pieniądze z nieba.
– Nie sądzę, żebyście tam szli… – dodawała mama udręczona dziwactwami jego rodziny.
Gretkowscy trzymali się razem. Wzajemnie umacniali w bredniach, pod koniec zapadali na dziwną chorobę. Przypominała alzheimera bez jego wyniszczających skutków. Tracili pamięć, by odseparować się od starczej teraźniejszości. Zamierali w fotelach, łóżkach. Za to znakomicie poruszali się w przeszłości, spotykając tam krewnych, odwiedzając żywych zmarłych. Byli u siebie, w przedsionku rajskiego dzieciństwa u korzeni rodowego drzewa wyrastającego z ich grobowca.
Nie wiem, które geny na starość uruchomią się u mnie. Rozsądne matki czy fantasmagoryczne ojca. Obawiam się, że te jego. Już miewam przebłyski jasnowidzenia odziedziczone nie wiadomo po co razem z odstającymi uszami czy skłonnością do mitomanii.
Nie przejmowałam się swoimi wizjami, póki nie wylądowałam u psychiatry. Zaczęło się niewinnie od paru wizyt w gabinecie przemiłej psycholog niedaleko Konstancina. Znalazłam internetowe ogłoszenie nowej metody – biofeedbacku. Naukowo potwierdzonego treningu mózgu ze wsparciem komputera. Psycholog wytłumaczyła działanie maszynerii podłączonej do układu nerwowego.
– Proszę się rozluźnić i obserwować rybki w wirtualnej rzece ekranu. Im bardziej jest pani zrelaksowana, tym szybciej płyną. Mózg steruje ich ruchem poprzez elektrody, na tym polega biofeedback.
Założyła mi czepek poprzebijany drutami. Od spodu miał gumowe przyssawki. Smarowała je mazią, by pokonać elektryczny opór skóry na czaszce. Coś nie stykało. Wreszcie kontrolne światełka komputera rozbłysły prawidłowo.
Nastroszony elektrodami czepek zapięty pod brodą upodabniał mnie do Gagarina. Pionierska wyprawa w kosmos własnego umysłu. Przede mną zamiast Łajki ekran komputera z rybkami. Chwila zwątpienia lub nieuwagi – toną.
Uczyłam się, które myśli, emocje ożywiają ryby, wytwarzając w mózgu zbawcze dla samopoczucia relaksacyjne fale alfa. Psycholog siedziała przy swoim komputerze. Wspierała moje wysiłki wskazówkami.
– Dobrze, teraz alfa rośnie.
W marzeniach fruwałam, płynęłam przez Ocean Indyjski, szaleńczo kochałam.
Fale alfa porywały wtedy rybki. One i ja byłyśmy w zalewie euforii. Metoda najwidoczniej działała. Czułam się uczniem szczęścia. Pracownię odwiedzały też dzieci, sądząc po infantylnych obrazkach zwierzątek na ścianach.
– Biofeedback pomaga w ADHD, deficycie szkolnej uwagi. – Psycholog połowę sesji odpowiadała na moje pytania.
Nie przyszłam ratować fal sprasowanych życiem. Interesowało mnie funkcjonowanie biofeedbacku. Potrzebowałam realiów do powieści Miłość po polsku. Jej bohater wrócił ze szwedzkiej emigracji. Z zawodu psycholog zatrudnił się w spa dla biznesmenów. Masował ich umysły biofeedbackiem. Musiałam znać szczegóły tej techniki: Czy można przedawkować sesje? Co zmienia się w wyćwiczonym mózgu?
Za dnia pracowałam nad Miłością po polsku, wieczorami jechałam ćwiczyć fale alfa. Szybko uzależniłam się od poczucia szczęścia. Poczucia, bo trudno szczęściem nazwać łowienie umysłowych rybek. Usprawiedliwiałam się dobrem pisanej książki. Ale ile można? Psycholog zadziwiła moja gorliwość.
– Pani Manuelo, jest biofeedback na wynos – zaproponowała.
Na wynos? Wobec dwóch komputerów, wazelinowego smaru, czepków, migających cyferek byłam bez szans. Nie zdołam podłączyć ani odczytać tego ustrojstwa.
Ale nie dam się odstawić, odessać od szczęścia. Gumowa otoczka czepka i wrzynający się pod brodą pasek blokowały odpływ krwi z twarzy. Rumieniec wściekłości pąsowiał. Elektrody niby metaliczne kępki włosów drżały.
– Nie, nie musi pani kupować biofeedbacku, jest inne miniaturowe urządzenie. – Psycholog troskliwie ścierała papierem nadmiar mazi, niemal organiczny śluz skapujący mi z głowy.
Byłam żałosna w psychicznym ślinieniu się za cyberciuciusiem. Obsługiwana przez piękną kobietę niepotrzebującą protez mózgu. Wytarła do sucha ręce o zapięty na jeden guzik fartuch. Rozchylał się podczas zakładania nogi na nogę w seksownych butach.
Co istota chodząca w szpilkach może wiedzieć o moich potrzebach? Kogoś, kto człapie płasko po okrągłej ziemi.
– Przepraszam, o czym pani mówiła? – Nie zrozumiałam propozycji „na wynos”.
– Psychowalkman, małe urządzenie pobudzające fale alfa. Wybiera się program, zakłada słuchawki i dźwięki modulują pracę mózgu. Najnowszy model psychowalkmana nazywa się Prometeusz, kilkanaście programów, na aktywność, sen, twórcze myślenie; koszt około dwóch tysięcy.
Zapragnęłam Prometeusza, natychmiast. Bez grzebania się w elektrodach, maziach i komputerowych wnętrznościach. Nowy Prometeusz otrząśnie jabłka z drzewa poznania. Nie jedno, wiadra. Będzie wzbudzać dowolne fale, zapanujecie nad sobą i światem za pomocą psychowalkmana. Dostęp do wiedzy okazał się obwarowany zakazami. Nie będziecie jedli owocu, nie kupicie psychowalkmana…
– Zrobię pani EEG. – Psycholog przygotowała leżankę, okrywając ją papierowym prześcieradłem. – Najpierw musimy się upewnić, że nie ma przeciwwskazań.
– Przeciwwskazania? – dopytywałam znowu oblepiana elektrodami.
– Mógłby wzmacniać nieprawidłowe fale, EEG pokazuje, czy mózg działa w normie.
Poddałam się półgodzinnemu badaniu: otwierałam, zamykałam oczy, oddychałam szybko, wolniej. Nikt wcześniej nie zaglądał mi w ten sposób do głowy. Leżąc, myślałam z nudów o zerwaniu owocu wiedzy w rajskim ogrodzie. Przypominałam sobie wersy Księgi Rodzaju. W tłumaczeniu i oryginale Bóg mówi: Z drzewa poznania nie wolno ci jeść… na pewno umrzesz. Boskiego kazania wysłuchuje Adam. Nie ma przy nim Ewy. Nie schowała się za drzewem. Chyba że za żebrem mężczyzny. Jeszcze nie była stworzona.
Adam przekazał jej w raju słowa Boga: Umrzemy…
Akurat – pomyślała – ty umrzesz.
Bóg testował ciebie – Adamie. Znamy wyniki medycyny – bikini. Testowanej wyłącznie na mężczyznach. Poza obszarem „bikini”, piersi i ginekologii, do sprawdzenia nowych leków wykorzystuje się facetów. Nie podlegają comiesięcznej huśtawce hormonów. Nie narażą laboratoriów na koszty za uszkodzenie nieprzewidzianej ciąży. Dlatego zalecane dawki leków są „męskie”. W USA lekarze radzą kobietom dzielić tabletki na pół, zwłaszcza nasenne.
– Proszę nie zasypiać, już kończymy – słyszę psycholog z oddali.
Znam ten ton medycznego niepokoju. EEG wykazało trzęsienie mózgu? Góry i doliny zygzaków identyczne z zapisem sejsmografu.
– Nie mogę pani sprzedać psychowalkmana bez konsultacji lekarskiej.
– Co mi jest?
– Musi wypowiedzieć się specjalista, psychiatra. – Napisała adres zajmującej się biofeedbackiem doktor.
– Ale proszę chociaż powiedzieć, dlaczego EEG jest złe?
– Nie powiedziałam złe. Nieprawidłowe w skroniach i za dużo fal delta z tyłu mózgu.
Przed wizytą u psychiatry odwiedziłam Internet. Nadmiar wolnych fal delta, tam gdzie znaleziono je u mnie, daje wybór: jesteś buddyjskim mnichem spowalniającym medytacją mózg, żeby wejść w podświadomość i trans, albo… masz nowotwór. Mnichem nie jestem, jestem ciężko chora, prawdopodobnie śmiertelnie.
Z każdą chorobą, nawet z przeziębieniem, dzwonię do mamy. Diagnozy i porady psychiatrycznej pielęgniarki są niezawodne. Telefon odebrał tata.
– Mam guza z tyłu czaszki.
– Co? – Nie zrozumiał chyba albo nie chciał.
Ludzie dotknięci gwałtownym nieszczęściem tracą wzrok, słuch. Tak zwana ślepota, głuchota psychiczna.
– Raka mam – powtarzam dobitnie.
– Kto ci to powiedział?
– Badanie EEG.
– Pierrrdoły.
Spodziewałam się starczego szlochu, paniki, ale nie lekceważenia.
– Tato, skąd możesz wiedzieć? Nie jesteś lekarzem.
– Sanepid kontrolował w szpitalu neurologię, więc się znam, a po drugie w naszej rodzinie nikt nie miał cukrzycy ani raka.
– Co z tego?
– Każdy sra własnym gównem, córeczko.
W tym momencie słuchawkę przejęła mama. Wysłała mnie do lekarza, natychmiast!
Willowy ośrodek biofeedbacku na Saskiej Kępie. Wśród kilku metalowych tabliczek z nazwiskami znalazłam polecone przez psycholog. Nie jestem w stanie go zapamiętać, natłok spółgłosek shzc sugeruje cudzoziemskie powiązania pani psychiatry. W białym gabinecie druga lekarka z końcówką „-hazy” w nazwisku. To znane z historii węgierskich rodów łatwiej zapamiętać. „-hazy” przerzuca sobie przez ramię ekstrawagancko długie, sięgające kolan siwe włosy. Obie psychiatryce, profesjonalnie przyjazne i gadatliwe, potykają się czasem o akcent. Moim EEG zajmuje się ta nie do zapamiętania.
– Pani Manuela, czy rozmawia pani ze świętymi? – Współczująco zagląda mi w oczy.
Jej lekko zezujące niebieskie przysłaniają wąskie okulary. Zza grubych szkieł są gwiazdkami połyskliwych witraży. Dlatego pyta o świętych? Witraże, kościelne rzeźby pokręconych barokowo mistyków.
– Trudno dogadać się z samą sobą, a co dopiero z obcymi – używam skorodowanej tarczy ironii.
– Ludzie o takim EEG widują świętych, doznają… – szuka słowa, nie wiem, czy w swoim języku, czy psychiatrycznym żargonie.
Znam go od dzieciństwa. Moja matka rozmawiała w ten sposób z pacjentami, amortyzując okrucieństwo diagnozy. Ściany pokojów bez klamek wyściełają materace wypchane słomą podobnych słów.
– Nie, nie gadam z duchami – zaprotestowałam. – Odróżniam halucynacje od jawy.
– To jednak miewa pani halucynacje? – wychwyciła czujnie psychiatra. Rozłożyła na całą długość białego biurka wydruk EEG. Cyrograf szaleństwa podpisany częstotliwością moich fal mózgowych. Warkocz „-hazy” buja się nad blatem.
– Nie miałam nigdy kłopotu z poczuciem rzeczywistości – zapewniam. – Dam paniom przykład. Rodząc, straciłam trzy litry krwi. Następnego dnia nie czułam się osłabiona. Kołysałam dziecko, kiedy ktoś wszedł do sali. Wpuścili gościa na porodówkę w brudnym płaszczu wlokącym się po ziemi? Rozpoznałam go, mimo kaptura zasłaniającego mu twarz. Czas, Stary Czas przyszedł zobaczyć noworodka. Był zjawą? Oczywiście, chociaż nie mniej realną od położnych mierzących mi ciśnienie.
– Nie twierdzę, że to, co pani widuje, jest nieprawdziwe – psychiatra mówiła pojednawczo. – Skoro podzieliła się pani z nami tak intymną historią, opowiem, co przeżyłam niedawno na zjeździe psychiatrów w Krakowie.
„– hazy” jej przytakiwała, słysząc to pewnie któryś raz.
– Dostałyśmy z koleżanką pokój w zabytkowym hotelu obok Teatru Słowackiego. Nie mogłam zasnąć, szykowałam referat. Przeglądałam notatki. Od czytania oderwało mnie zamieszanie. Aktorzy po spektaklu przechodzili hotelowym korytarzem. Zapomniałam zamknąć drzwi? Nie zdjęli kostiumów, napoleońskich mundurów, dworskich sukien. Do mojego pokoju weszła kobieta z dzieckiem. Musiała grać w sztuce o drugiej wojnie światowej. Taka fryzura i kostium. Dziewczynka płakała ze zmęczenia, zgubiła lalkę. Widok niesamowity, ci ludzie naraz, po prostu scena teatralna. Nie zdążyłam obudzić koleżanki. Kobieta z dzieckiem przeszła przez ścianę, wszyscy znikli. Nie, nie śniło mi się. Rano zapytałam w recepcji, czy w moim pokoju straszy. Powiedziano, że hotel ma swoją kilkuwiekową historię, mieszkali w nim powstańcy, uciekinierzy. Czasem goście się skarżą. To znaczy żywi. Zmarli przechodzą przez ściany bezgłośnie. Oprócz płaczącej dziewczynki. Kupiłam jej w Sukiennicach lalkę. Zaniosłam do nawiedzanego pokoju.
Nie zdziwiła mnie opowieść psychiatry. Nasłuchałam się podobnych od rodziny ojca. Tego typu zjawiska zawsze są po coś, mają ukryty sens. Historia z krakowskiego hotelu złagodziła lekarce medyczno-szydercze podejście do zwidów. Scenka z przechodzeniem przez ścianę była mocna. Psychiatra autentycznie współczuła zapłakanej dziewczynce. Mała co noc od kilkudziesięciu lat szuka zagubionej lalki.
– Pani doktor, jeżeli mogę pocieszyć… – Pocieszanie psychiatrów było specjalnością mojej mamy.
W jej szpitalu zdarzały się wypadki, wobec których wiedza medyczna zawodziła. Chory uciekł na pobliski komin fabryczny. Skopywał z drabiny ratujących go strażaków. Psychiatra stażysta miotał się w gabinecie:
– Co robić, co robić, spadnie, zabije się, spadnie.
I to na jego dyżurze.
– Doktorze. – Mama zdrowym rozsądkiem godziła mental lekarski z wariackim. – Pan ma autorytet, a tu nóż kuchenny, wystarczy podciąć komin, postraszyć.
Ostrze na cegłach podziałało, pacjent posłusznie zlazł.
– Jeżeli mogę pocieszyć – powtórzyłam mojej psychiatrze. – Myślę, że byłam w podobnej sytuacji… tej dziewczynki. Śnił mi się horror, krzyczałam. Przerażenie wypchnęło ze mnie coś, nie wiem, ciało energetyczne? Pojawiłam się matce. Ale mnie świadomie u niej nie było. Sto kilometrów od mojego łóżka? Ta dziewczynka być może też nie płacze, widzimy jej… nie wiem… energetyczny ślad? Pani jest psychiatrą… ja tylko psychiarką.
– Kim? – Obydwie lekarki nie były pewne swojego polskiego.
– Jestem córką pielęgniarki psychiatrycznej, znam szpital, gdzie pracowała, właściwie się w nim urodziłam. Przytrafiają mi się dziwne historie z pograniczna normalności…
– Właśnie. – Siedząca za biurkiem psychiatra podkreśliła paznokciem zakreślony czerwono fragment zapisu EEG. – Ma pani Manuela padaczkę skroniową.
– Nie mam – powtórzyłam z pewnością mojego ojca. – Nigdy nie miałam ataku.
Popatrzyły na siebie rozbawione.
– Są ciągle. – Wskazówka spiłowanego w szpic paznokcia poruszała się wzdłuż niezrozumiałych zygzaków EEG. – Padaczka skroniowa nie daje widocznych ataków. Pojawiają się święci, wizje.
– Jestem chora?
– Jeśli nie przeszkadza w życiu, jak to pani powiedziała? „granica normalności” i odróżnia pani ataki, dziwne zjawiska od rzeczywistości… Tym bym się tak bardzo nie martwiła. Niepokojące jest co innego, ognisko fal delta. – Przesunęła kartki.
– Artyści tak mają, śnią na jawie – „-hazy” przekonywała koleżankę po fachu. Powiedziała węgierskie słowo i przeszła na polski: – Typowy obraz, daj spokój.
– Jednak proszę zrobić badanie tomograficzne. – Psychiatra wypisała skierowanie.
– Czy to jest dziedziczne? – Potrzebowałam winnego.
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie ma pani raka – „- hazy” wiedziała swoje, jak mój ojciec.
– Pytam o padaczkę.
– Skroniową zdarza się dziedziczyć.
Rozwiązanie zagadki nawiedzonych Gretkowskich. Pokolenie w pokolenie ich mózgi odprawiały tańce świętego Wita. Dyskretnie, nie wychodząc poza salę balową czaszki. Bez padania na podłogę, toczenia piany i drgawek. Wizje podsycają religijność. To wyjaśniałoby historię rodziny. Musieli co najmniej od czterystu lat chorować na skroniówkę. Dlatego zostali menonitami, skrajną, komunizującą sektą protestantyzmu. Wygnani z Niderlandów, osiedlili się w Polsce pod koniec XVI wieku.
Do rozwiązania została jeszcze jedna zagadka mojej głowy: Guz czy Artysta.
Nie zapomniałam, po co przyszłam do psychiatry. Jeśli mam umrzeć, tym bardziej potrzebuję walkmana, zajmie moje myśli dobrymi falami.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.