Читать книгу Wartało - Marcin Kołodziejczyk - Страница 4

Оглавление

PROLOG

Nowy tydzień zaczynał się od starego zmęczenia.

Wczesną jesienią o przyszłość rodzinnego interesu pożarło się dwóch Małochlebów – ojciec z synem. Młody, Sylwek, zarzucał staremu dziewiętnastowieczność. Stary, Roman, bronił się dość słabo. Był już zużyty, chory na szereg chorób. Nie potrafiłby nawet wybrać głównej i wskazać, na co zamiera. W kłótni używał samych nietrafionych argumentów. Na przykład:

– Ja powiem tak: interesu będę bronił do upadłości!

Nie znał się na promocji ani na metodach szacowania popytu w korelacji z prognozowanym zbytem usług w oparciu o wyjściowe zasoby w celu zoptymalizowania wyników. Małochlebów dzieliły zapatrywania, chcenia i ciche, rodzinne kwasy. Za młodym stał świat nowoczesnej myśli innowacyjnej. Za starym długoletnia pragmatyka życia i blatowania ludzi. Nie ulegało wątpliwości, że Sylwek przejmie przedsiębiorstwo. Pytanie brzmiało kiedy. I jak, kwestia stylu.

Nie było czasu, biznes dogorywał w rdzy i zgrzycie. Oni gadali o rzeczach naokoło, żeby oddalić główny wątek. Rozmowa, nim zeszła na Wartało i przerodziła w awanturę, dotknęła zaufania. Sylwester mówił jednostajnie, dobrotliwie, poklepując ojca słowami po ramieniu: wziąćby, tatuś, sponsora, dać ogłoszenia, tchnąćby nową wiarę. Zaufać mi. Roman kręcił głową: za wielki wydatek. Sylwek nerwowiej: wzmocnićby kolory do fluoresko, podkręcić, skomputeryzowaćby, zmienić nazwę. Hurmem klienta brać, hurmem. Roman głową, że nie. Mijał tydzień za tygodniem flauty.

Stary uważał, że patynowana wyblakłość działa dobrze. Kolory ziemi, zmętniałe pastele. Drobne, szlachetne obtłuczenia. Oraz osobiście on, Roman Małochleb, jako żywy, godny znak towarowy. Zdaniem Romana firmę należało oprzeć na nostalgiczności. Czyli zostawić jak jest – wystarczy mała kosmetyka, farba olejna, dziegieć i części zamienne z odzysku.

Słysząc to Sylwester łapał się za uszy i wył do wewnątrz. Nie miał zbyt mocnej pozycji negocjacyjnej. Właśnie powracał z dziwactw przedłużonego ponad miarę kawalerstwa. Odbiło mu po wojsku. Poszedł w ptasie chrystusy. Uwikłał się w obserwację, tresurę i taksydermię krukowatych. Wyżyć się z tego nie dawało. Żył z interesu prowadzonego przez ojca. Stary przyglądał się i wstydził w milczeniu. Teraz im gwałtowniej syn mądrzał, tym mniej wiarygodny się wydawał.

Pomimo chorób stary Małochleb wierzgał życiu. Mógłby odejść dobrowolnie, hodować pomidory. Ale nie chciał. Ugodzili się na jeszcze pół roku. Przez zimę Roman uporządkuje interes po swojemu. Wiosną Sylwek powie sprawdzam. Do tego czasu nie będzie się wtryniał. No, niezupełnie – wprowadzi do interesu totumfata. Kogoś współczesnego, światowego, na poziomie, żeby obserwował i zdawał sprawę.

– Kogo? – spytał rzeczowo stary.

– Taki jeden – odrzekł wymijająco młody. – Lekarz.

– Internista?

– Internista, eksternista – ściemniał syn. – Ogólnie ternista.

– Figurka – parsknął z cwanym pobłażaniem ojciec.

Był obłudny, podchwytliwy, szorstki w obyciu oraz zaburzony w uczuciach wyższych. Przyrzekł tolerować figurkę.

– Aby do wiosny – palec Sylwka wzniesiony w górę. – Pamiętaj.

Roman nic – szykował wielką kłódę i metrowy krowi łańcuch. Od cementowej podłogi ciągnęło zimnem po nogach. Był to interes sezonowy, nie pracował od jesieni do wiosny. Klecony w ciągłym tańcu dawców i biorców części. Pełen elementów, które dawno wyszły z produkcji.

Zamknęli wrota starej szopy bez okien i podparli skobel kołkiem. Zapadła ciemność. Nocą pierwsza szadź pokryła kłódkę. Czas spowolnił, nagle było go mnóstwo. Nerwy rozluźniły się mając przed sobą szmat zimowej nudy. Zimą interes Małochlebów żył własnym życiem, na wiosnę podliczało się straty. Dziurami w zbutwiałych ścianach pchały się do środka ptaki, szczury i wilgoć. Wiatr grał na krzywych deskach. Czasem ze środka dobiegało jakby wątłe monotonne dzwonienie telefonu.

Wartało

Подняться наверх