Читать книгу Wartało - Marcin Kołodziejczyk - Страница 5
ОглавлениеROZDZIAŁ I
Ostatni większomiejski pociąg, złożony z wagonów typu boczniak, przywiózł pracowników do domów na niedzielę. Głównie były to kobiety z handlu uspołecznionego i robotnicy z fabryki papierosów. Paru murarzy z kielniami. Urzędnik z monoklem i teczką. Kucharz w białej czapie. Pod ramię z hożą podkuchenną, którą podszczypywał. Handlarz szmatami – jasny blondyn w chałacie, z błękitnymi oczami, pozbawiony zarostu. Trywialnie ładny, nienaturalny. Jak świeżo odnowiony. Poza tym złodzieje w trykotach w paski. Wojacy niskich szarż, lubiący podkręcać wąsa i pomrukiwać po generalsku. Praczka z rudymi wypiekami na policzkach. Obcy profesorek w okularach – rozejrzał się, po czym pomaszerował z plecakiem w kierunku sadów jabłoniowych. Przeważnie wypłowiali, obtłuczeni ludzie. Twarze jak okrągłe lizaki od cukiernika-chałupnika.
Większe Miasto leżało dość daleko, ale opłacało się dojeżdżać. Połączenie kolejowe nienajgorsze. Psuło się tylko przy dużym śniegu i czasami ze starości. Wtedy człowiek tęsknił. Większe Miasto było granicą horyzontu myślowego. Dalej na Zachód rozciągał się przeczuwalny blichtr. Tam się nie jeździło, nie wolno.
Pasażerowie przeciskali się przez wąskie odrzwia dworca do miasteczka. Szli grupkami, niektórzy zawiani. Rozmawiali o prozaiczności. Na skwerku przed nigdy nieremontowaną halą dworca machali na pożegnanie. Stawiali kołnierze. Kierowali kroki do pokrytych szadzią rowerów czekających pod stacją. Omijali hałdy śmieci usypane wzdłuż ulic. Odpadki leżały już długo, śmierdziały i puchły, wydawały się poruszać z powodu wewnętrznych reakcji chemicznych. Ludzie mówili, że chodzą. Świetnie zorganizowane ptasie stada rozdziobywały i roznosiły śmieci wszędzie.
Wreszcie przybyłych połykał mrok niskiej, parchatej zabudowy tej części miasteczka. Nikli w tłustych oparach mgły wstającej z ziemi. Słabły śmiechy. Jak orkiestrowy trójkąt podzwaniało z daleka tłuczone szkło butelkowe.
Zapadł wieczór wczesnojesiennego piątku. W sercach rozgaszczał się uroczysty, pełen namysłu smutek nowej pory roku. Nastrój zgiełkliwego lata nikł bezpowrotnie, unosząc na krańcach sukni taneczne nuty beztroski. Reumatyczna pogoda. Gdzie spojrzeć – daremność.
+
Pod dworcem kolejowym pozostali dwaj marazmatyczni taksówkarze we flanelach. Dni upływały im na oczekiwaniu. Z nudów i braków odczuwali fantomowo przyrost zimowej sierści. Coraz częściej zmuszeni byli grzać się przy włączonych silnikach. Rosły przepały paliwa. Nikt tu już nie brał taxi. Czasem letnicy. Jednak to miasteczko nie było prawdziwym letniskiem. Chciałoby być i czyniło kroki, ale na razie nie. Miało tylko mechatą rzekę. Ruinę zerwanego mostu. Zagadkowe Pozostałości Piwnic (ZPP). Żyzny fajnoziem za rzeką, na którym sady jabłoniowe. To wszystko. Rdzenni brali taxi tylko w palącej potrzebie. Co mieli między zębami, taksówkarze dawno wydłubali wykałaczką.
Minęło 10 minut i zbiór przybyłych większomiejskim wyczerpał się. Pociąg ożył i sapnął. Odjechał w noc powiatu. Po nogach ciągnęło odludziem. W oddali szumiała rzeka. Zielonkawomazisty bulgot niósł się od śmieci. Krukowate czekały spiczniałe, z piórami blisko ciał. Niejasne wrażenie końca czasu potęgowała puchnąca tarcza księżyca. Parę dni do całej pełni. Przechodząc koło klasztoru żeńskiego na tyłach rynku, znów słyszało się przepełnione podniosłością okrzyki świętej osoby:
– Czemu ja?! – krzyczała klauzurowa siostra Malwersata.
W głosie wyraźnie pobrzmiewała duma z cierpienia. Jednak gdy ostatecznie nadchodziła pełnia, Malwersata padała bez czucia. Milkła brocząc stygmatami w chłodzie kamiennej posadzki. Tak to sobie wyobrażali tutejsi. W Starych Księgach (wgląd możliwy na parafii po uprzednim umówieniu) stało jak wół, że należy się miasteczku Zstąpiciel, który wszystko odmieni. Czekano.
+
Radek Zatylny, taksówkarz z licencją nr 2, popatrzył na zegarek naręczny. Tarcza chronometru łysnęła w świetle latarni tonem fosforyzujących wskazówek. Lecz kierowca nie spostrzegł, która godzina. Oddryfował myślami. Począł w zadumie oglądać ze wszystkich stron sam zegarek – solidny, nakręcany, wschodniej produkcji. Miał go po tacie rybaku, który zginął w niejasnych okolicznościach – znaleziono tylko jego nienadające się do niczego pokręcone reumatyzmem nogi. Rodzinie zwrócono nogawki i buty. Ręce znikły. Śledztwo umorzono z braku dowodów.
Ech, Radek posiadał w ostatnim czasie zmartwienie z konkubiną Reginą, wstydził się o tym mówić. Podejmował próby, lecz trudno wypowiedzieć się wrażliwie w tarle męskiego towarzystwa na postoju taksówek lub w barze z salą taneczną Zapraszamy. Całe miasteczko, jakim je Zatylny znał od dziecka, grało w męskiej ekstraklasie patriarchatu o trofeum Wielkich Jajców. Stosunki wzorowano na dialogach z filmów gangsterskich, wyświetlanych kiedyś w kinie Zatrata. Były precyzyjnie niejednoznaczne, bo liczyła się melodia słów – w niej zawierał się kod.
Z matką i staropanieńską siostrą Radek nie żył blisko. Na wszystko, co się działo w miasteczku, dobre czy złe, miały wzruszenie ramion. Same samotne, czyniły samotnym otoczenie. Wyprowadził się od nich. Płynął dzień za dniem, nie przynosząc zasadniczej ulgi. Można powiedzieć: życie Zatylnego, niczym latryna afektów, zionęło niekonkretem.
Radek westchnął ech. Aż przewiało najbliżej nóg opadłe liście. Co jest człowiek?, zaszedł w głowę. Głupi mechanizm nerwicowo-sentymentalny. Raz by to miasto szlag!
+
Właśnie zgasła latarnia uliczna. Wyłączano je na noc. Dłużej świeciły tylko żółte peronówki. Władze miasteczka zapowiadały zupełne odłączenie zasilania zimą. Chodziło o konieczność – bo rymowała się z oszczędność. Kto nie rozumiał, ten wróg.
Taryfiarz oderwał tyłek od burty auta, o którą opierał się czekając klienta. Spojrzał w lewo od dworca, w odległą czeluść brukowanej ulicy. Jarzył się tam neon baru Zapraszamy. Mruczał agregat na ropę. Dopóki było paliwo, racjonowanie prądu nie tyczyło wszystkich. Ale już władze straszyły brakiem dalszych dostaw ropy – pachniało nerwolucją na wysokim szczeblu.
Obraz mazał się w mgławym tumanie przymrozku. Mgła szła od rzeki. Niosła ziąb kończynom. Radek wzdrygnął się samoistnie. Za neonem Zapraszamy rozciągała się linia czczości. Przeniósł wzrok na bryłę budynku kolejowego. Nic specyficznego, pawilon, przeszklony. Wkoło rzadka roślinność wysokopienna i zdziczałe nasadzenia. Nawoływanie gałęzi w wietrze. Kruki, wrony i kawki patrzyły z drzew. Po raz enty tego wieczoru uderzyło Zatylnego przeraźliwe pustkowie gminy miejsko-wiejskiej.
Nikt tu nie dbał o nic. Dawny burmistrz Ziegler zaginął bez śladu. Nowy naczelnik miasta, Walczak, tylko by chapał. Ksiądz Duszno niby siedział skrycie, ale wiedziało się, że machloi. Małochleb, ech, lepiej milczeć. Zstąpiciel potrzebny od zaraz, ale oczywiście nie nadchodził. Czasem Zatylny popił w wieczór spirytusu i zdawało mu się (nie naprawdę, tylko potencjalnie), że to robota dla niego. Stanąłby na rynku i przemówił krótko:
– Otom.
Rankiem wracał do tych rojeń z zażenowaniem. Poza iluminacjami towarzyszącymi piciu nie był ani głupi, ani naiwny, potrafił do pewnego stopnia antycypować wydarzenia. Powiedzmy, że on by do rdzennych:
– Bądźmy wszyscy jedno!
Oni by w śmiech i do niego, zasadniczo, tak:
– Sam se bądź! – łokieć zgięty na drugim, pięścią w górę.
+
Wtem, jak spod ziemi, wyrósł przy Radku Jurek Zabawa. Starszy, niepokaźny człowiek, ale czerstwy i podskoczny, taksówkarz z licencją nr 1. Bez grama powłoki tłuszczowej, niczym atleta po karierze, choć w głębi wiotki i słaby. Nadrabiał słowospadem. Zmumifikowana płaskawa twarz, sugerująca spore doświadczenie zużyciowe. Odziany we wzorzysty sweter, o którym mówił swetr. Zabawa nosił spodnie w systemie ciągłym, wciąż jedne. Rozporek dopinał się tylko do połowy, niepilnowany dążył w dół. Jurek pogryzał zapałkę. Trącił Zatylnego w ramię.
– Nie śpij, bo cię ukradną – zażartował z taxi swadą.
Radek skinął głową. Zastanawiał się, czy w ogóle lubi Zabawę. W miasteczku każdy wiedział o każdym, bądź wyczuwał. Szeptano, że w młodości Jurek też miał trudności z utrzymaniem zapiętego rozporka. Jakoby, mówiono, siał dzieciaków gdzie popadło. Szastał nadprzyrodzeniem. Była kobieta, która pocięła się po całości z myślą o Zabawie. Miał walory – prezencję, gadane i pieniądz. Kręcił się koło władzy, w symbiozie. Mówili o nim Rwacz. Wytrzasnąć świeże konwalie w środku zimy to była dla Zabawy pestka. Gdy podupadł na fantazji, miasteczkowi mogule wycofywali go w tylniejsze rzędy, aż oparł się plecami o ścianę i tam zastygł w rdzawym pyle.
Dziś przypominające pestkę śliwki oblicze Jurka nie zachęcało nawet do żartu. Stał i patrzył. Milczał badawczo. W rękach miętolił szoferską czapkę. Jasne, że orientował się w troskach Radka z Reginą. Mógłby pewnie dodać coś od siebie w tej sprawie. Czarne france oczu robiły wszystko, aby wpić się Zatylnemu w jaźń. Zmieszany Radek musiał przewędrować wzrokiem na czubki stóp. Tylko spotęgował w sobie pesymizm – zobaczył rozłażące się pantofle po ojcu. Wstyd. Od dłuższego czasu Radek uważał się za człowieka zrujnowanego psychofizycznie. Jurek musiał to dostrzec i zrozumieć.
– Idę się odlać – powiedział Zabawa dla rozładowania atmosfery. – Popilnuj mi taksówki.
Podskoczył dziarskim krokiem w kierunku ustępu, lecz go ominął. Pieczołowicie ustawiał się za kiblem w taki sposób, by nie zamoczyć nogawek. Wkoło jego rozkraczonych nóg płożyła się dzikorośl i zużyte gazety. Zabawa począł wyć tęsknie, niczym wilkołak. Zawsze tak oddawał mocz. Puścił krępujący gaz. Wielu denerwowały podobne obyczaje. Gazami Zabawy pachniało również wnętrze jego taxi. Żal i ujma, przeżuwał własne myśli Zatylny, a żyć zasadniczo trzeba.
Ciemno wokół i zaduch, pejzaż ścieśniony w rybią perspektywę bliskich planów. Pośród granatowego welonu nocy wystawało parę odnośników: Tu, Ówdzie, Gdzieniegdzie i Jakgdyby. Częściowo matowym srebrem połyskiwały komety papieru porzuconego w pobliżach ustępu. Zalegał smutno i nieodwołalnie, przesączony brązem tylnych wydalin.
Łatwiej pojąć nawyk wypróżniania się mimo kabiny, gdy się wiedziało, iż od tygodni była ona przeładowana treścią. To się kojarzyło Zatylnemu z terenową polityką, o której wiedział ze strzępów – więcej z atmosfery niż z nasłuchu. W martwocie zimowego przestoju w miasteczku ręka nie przestawała myć ręki. Panowała cisza = wkrótce musiało dojść do wrzasku.
+
Roman Małochleb, przedsiębiorca prywatny odpowiedzialny między innymi za czystość miasteczka, znajdował się w bratobójczym klinczu z naczelnikiem Walczakiem. Szło o duży pieniądz. Obaj spekulowali działkami miejskimi nad rzeką. Każdy wpleciony ciasno we własny towarzyski układ scalony. Poszczególne punkty ich schematów to ludzie wiele mogący – lokalni mogule. Gryźli się i przenikali, wpływali na gładź i grzęźli, sczyszczali się i wygumkowywali. Niewyraźni wyostrzali się. Wczoraj ostrzy, dziś nikli w tyłach wzroku. Jednak byli sobie predestynowani. Unikać się w małym mieście – niemożliwość. Wiele bankietowano, pańskość przeglądała się w czarnych oknach rynku.
Dochodziła jeszcze pazerność świata: macki zapuszczał powiat. Województwo pytało z nieszczerą przychylnością: co tam u was? Potrzebujecie coś? Walcie śmiało – rozpatrzymy przychylnie, ułatwimy. Wszyscy zniuchali pieniądz. Kieszenie rozpalał plan utworzenia w miasteczku zony Krzewienia Kultury Krajoznawczej (KKK).
Najpotężniejsi mogule, Małochleb i Walczak, naciskali klawisze na dalekich organach znajomości w decyzyjnych sferach. Szala była po stronie naczelnika miasta, Walczaka. Udało mu się nacisnąć dobre dźwięki ręką wojewody. Znali się z harcerstwa. Proste niskie D (jak dymisja), A (jak agenturalna działalność) i G (gonić złodzieja), a poniosło się po województwie chorałem gregoriańskim. Spod tyłków paru powiatowych kolegów Małochleba w Większym Mieście wyszarpnięto krzesła. Brzydko klapnęli, sypali ze zdenerwowania. Został przy nim sam drobny referent Panaś, prestidigitator od księgowości. Szedł szum, że Panaś jest nie do ruszenia z powodu zadołowania mocnych papierów na kogo trza (oficjalnie dostał medal za wzorowe ustosunkowanie do obecnej rzeczywistości). Uchodził za knuja i gryzirękę, ale nie było w czym przebierać – na bezgrzybiu i rydz grzyb.
Nad rzeką w miasteczku walczakowcy wbijali już opalikowanie geodezyjne. Mierzono najatrakcyjniejsze grunty z dostępem do tafli wody. Małochleb musiał przegrupować i podciągnąć tyły. Powysyłał sprzątaczy ze swej firmy Forum Romanum na bezpłatne urlopy ostentacyjne. Skończył się ład w miasteczku.
Podobno w dzielnicy drewnianej były domy, gdzie po dzieciach otwarcie chodziły szczury. Małochleb wiedział, co robi – duży, staromodny mogul, wystarczająco feudalny. Zorientował się, że syf porastający ulice pójdzie na konto Walczaka, ojca miasta. Małochleb poszedł za ciosem i na długo przed czasem ogłosił, że mimo kryzysu doroczne Wielkie Polowanie Przesileniowe (WPP) odbędzie się. Nawet gdyby miał je urządzać za własny pieniądz. Zapowiadał szereg zapierających dech atrakcji. Szala drgnęła na stronę Małochleba. Znów mówiło się, że rządzi w miasteczku. Miał złotą zasadę: szedł jedynie na lep dużych pieniędzy. Małe pieniądze pozostawiał małym ludzikom. Co bystrzejsze dzieciaki ze szkoły powszechnej w miasteczku chciały zostać Małochlebem.
– Powiem tak: bieda jest wielką ludzką wspólnotą – wywnętrznił się raz w taksówce dyrektor Małochleb. – Bogactwo nie.
Miało to miejsce wczesną jesienią. Był okolicznościowo popity, bo właśnie rozmówił się z synem o przyszłości interesu. Jechał wieziony przez Radka Zatylnego do pałacyku sarmackopodobnego za miasteczkiem, w którego posiadanie wszedł (dwuznaczność). Roman Małochleb dużo cmokał, kręcił głową, wzdymał usta do lusterka wstecznego i z niesmakiem szeptał o wiośnie.
+
– Bierzesz go? – Jurek Zabawa stanął obok taksówek zapinając rozporek do połowy. – Czy ja?
Zatylny zadrżał wytrącony z politycznych przemyśleń. Dopiero ujrzał tego pasażera. Z ciemności pod dworcem kolejowym wpierw dotarł zapach zagranicznych perfum. Z kolei wyłoniła się postać w śnieżnobiałym refleksującym kitlu. Zrobiła kilka kroków z niepewnością siebie. Przybysz zatrzymał się w martwej żółci padającej w dół z latarni peronowej. Ale zdawało się, że świeci własnym światłem.
– Skąd on się tu? – wyszeptał Radek.
Od odejścia pociągu minęły może 3 kwadranse. Zatylny z Zabawą tkwili pod dworcem w znanej sobie dobrze dwuosobowej inercji. Wsłuchani w bulgot śmieci i wiatr. Obserwowani przez kruki. Czujący się zaledwie ciut lepiej niż najgorzej. Przyziemni, zziębli i przepełnieni frasobliwą patetyką na myśl, co z nimi będzie. Orbi i urbi dokoła całkowicie pogrążone. Gdzie okiem sięgnąć – korozja. Pisk biedy. Wysokie poziomy nie dla nich – nie wiadomo było nawet, jak się urzeczywistnić na niskich.
– Daj mi go – napierał brzydkim szeptem Zabawa. – Dziś jeszcze nie wiozłem żadnego łebka.
Nieznajomy skontrolował sylwetkę w oknie dworca. Sprostował się. Następnie ruszył w chodzonego po rampie. Był uroczy. Wrażenie potęgowała jakość butów. Drogie lakierki, wykwintny skrzyp skórzanych podeszew. Mężczyzna mocno stawiał kroki, z wyższością. To pojawiał się pod latarnią, to niknął w mroku, jakby zaszczycał obecnością. Kiedy wchodził w plamę światła, ujawniał dalsze szczegóły na swój temat. Spod okrycia wierzchniego jaśniał kołnierzyk i gors nieskazitelnej koszuli wizytowej w prążki. Ciętej wzdłuż piorunem krawata. Fryzura, fenomenalnie zorganizowana z pomocą modnej na Zachodzie brylantyny, znamionowała człowieka wciąż niestarego i z ikrą. Sylwetka i głowa świadczyły, że od dawna już gość zarabia wystarczająco dużo. Na skroniach początki babiego lata, czyli nieobca mu elegancka rozterka.
+
Wtem ulicą pod dworcem przejechał w kłębach dymu zdezelowany poarmijny shl 98. Zwolnił przy nieznajomym, aby kierowca i pasażer mogli się przyjrzeć. Na kilka sekund koła przestały się obracać. Dosiadający motocykla, niczym ogromnej kobyły, bliźniacy w skórzanych pilotkach jednocześnie wycelowali w nowego palce wskazujące. Mignęły w blasku latarni chłopięce łydki wystające z krótkich nogawek. Łysnęły cwane, mądre oczka. Po czym shl dodał gazu. Zaryczał i potrząsając luźnymi wnętrznościami pomknął po kocich łbach w kierunku remizy straży pożarnej, baru Zapraszamy, apteki Iwona i rozległych, ciemnych połaci sadów przy wylotówce z miasta. W oddali motor zjechał na pobocze. Paliło się mocne czerwone światło. Trwało rozjarzone, jak gadzie ślepie. Przez króciutki moment dało się czuć, że mężczyznę w białym kitlu ogarnęło kłębowisko sprzecznych emocji. Wziął w nim górę strach nasz powszedni, jaki ogarnia nocą w obcym mieście. Zwłaszcza małym miasteczku, gdzie wszyscy się znają i motają motki przeciwko przyjezdnym. Nieznajomy walczył z aparatem telefonicznym przymocowanym do ściany dworca. Lub jedynie udawał, żeby się nie bać. Potrącał palcami widełki telefonu. Trzaskały głucho.
– Dasz? – Z ust Jurka Zabawy czuć było wczorajszą cebulę.
Z jakiegoś powodu uparł się wieźć tego człowieka. Szept Zabawy przypominał zwyczajne, intymne dyszenie. Później, ilekroć Radek wspominał tę sytuację, upewniał się, że Jurek irracjonalnie powiązał podróżnego z ostatnią szansą dla siebie. Takie teraz albo nigdy.
– Zaraz go tu zeżrą – Zabawa wskazał ruchem głowy czerwone światło motocykla bliźniaków – Egon z Edwinem.
Prócz cebuli czuć go było czymś tłustym i zjełczałym. Smarem?
– Nie widzisz, że cudzoziemiec? – dyszał.
Przykry zapach wpływał na system wahań i postanowień Radka. Do Zabawy Radek żywił ostatnio łagodną litość wynikającą z wieku. Dzieliło ich kilkadziesiąt epokowych odkryć, mentalnie Zabawa był rówieśnikiem wynalezienia spawania gazowego. Kończył się teraz – miał widoczne wżery. Szykował się odejść w cichożyt i bezzapasze, czyli – jak mawiano w miasteczku – do skrzynki po jabłkach. Aż tu nagle wyraźnie przesączony biologią swąd z ust Zabawy zbił Radka z pantałyku. Procesy życiowe trwały w Jurku w najlepsze. Choć mogły świadczyć i o psuciu się wnętrzności. Starszemu koledze z postoju Radek Zatylny przekazał wiadomość jednoznacznie niepomyślną. Czuł, że odpowiada mu werwa, jaka ni stąd, ni zowąd narodziła się w zetknięciu z mężczyzną przy telefonie. Aż zdziwił się mocą własnej perswazji:
– Zasadniczo pierwszy stoję – rzucił powołując się na kolejność aut pod tablicą taxi.
Po czym ruszył zdecydowanie do eleganta. Ten schodził właśnie ze schodków dworca i zmierzał mu naprzeciw. Znaczy do postoju. W chwili gdy nawzajem odgadli swe zamiary, zdarzyła się rzecz przedziwna. Stanęli jak wryci i zapatrzyli się w siebie. Jakby porównywali profile duchowe. Zatylny, mimo wielu zastrzeżeń, jakie żywił wobec ludzkości, w tym wypadku nie przepełnił się odruchowo niechęcią. Ech, aparycja przyjezdnego wyglądała z bliży nawet obiecującej niż z dali. Wąziutkie, wypielęgnowane paznokcie. W dłoni brązowe rękawiczki-całuski. Drugą dłonią nowy grzebał w kieszeni kitla. Naprzeciw siebie miał zwalistą, zapaśniczą sylwetę Zatylnego. Dzierganą z włóczki kamizelkę, prezent od Reginy. Zworowane sztruksy z miejscem na dodatkowe kolana wisiały na szerokiej, misiowej pupie, bo Radek Zatylny nie dbał o ciało w depresji.
Oblicze zdziwione jak u wypróżniającego się psa. Tak żartowała z Radka Regina znajdując się w dokuczliwym nastroju. Wszyscy w miasteczku znają, znali lub poznają Reginę Struposzewską. Ale. Teraz kolej Zatylnego. Obecnie on ją znał tak dogłębnie, jak się dało. Miał z nią zasadniczo kłopot. Ech, zmęczony zużyciem blichtr Reginy Struposzewskiej. Zanadtość, bujny nadurodzaj, podaż dużego ciała. Ze Struposzewskiej, zdaniem Radka, brała się destabilizacja we wszechświecie miasteczka. Przeceniał ją i wiedział to. Kobieta dorabiała jako złota rączka na dochodne w pensjonacie Imperial. Akurat teraz tam przebywała. Pomagała w przygotowaniu bankietu na jutro. Zatylny westchnął głośno, że ech. W dalszej perspektywie czuwał z pretensją mały, wysuszony Zabawa. Utyskiwał starczo.
– To ty taki? – syczał. – To ja ci jak ojciec, a ty mi tak?
– Pojedziemy? – wybąkał Radek wykonując wobec cudzoziemca parę tanecznych kroków, których natychmiast się zawstydził. – Pan potrzebuje?
– Cińć moni? – kolega z drugiego rzędu. – Diewoczku nużno?
Zabawa atakował, głos miał teraz pełny oblatania w świecie.
Wycięty z żurnala podróżny powstrzymał go sztywno wyciągniętą dłonią. Znalazł w kieszeni odpowiedni pieniądz. Zawrócił do automatu. Wrzucił monetę, wykręcił numer na tarczy. Tym razem bez trudu uzyskał połączenie. Membrana słuchawki od lat była popękana. Całe miasteczko wiedziało. Z dworca nikt już nie telefonował w sprawach prywatnych. Aparat działał jak megafon. Zarzęziło. Parokrotnie krzyknięto halo. Odezwał się rozbawiony damski głos z silnym elementem uwodzicielskim.
– To ja – powiedział mężczyzna i znacząco zawiesił głos.
Ja, wrzasnęła membrana. Elegant odsunął słuchawkę od ucha i przyjrzał się jej. Zabawa szturchnął Zatylnego łokciem. Jak naiwne dziecko zachowywał się ten nowy. Nie połapał się, gdzie przyjechał? Mówił po tutejszemu, jednak rzeczywistość odbijała się od niego jak kamyki od blachy. Wywyższał się, nadto był teatralny. Słońce wzejdzie, rozejrzy się, to rura mu zmięknie. Jurek Zabawa znielubił przyjezdnego.
– A to ja. – Kobieta po drugiej stronie drutu zaśmiała się gminnie i przerwała rozmowę przechodząc w tryb niedostępnego abonenta; oziębły, przerywany sygnał.
Na obliczu mężczyzny wykwitło niewymowne zdumienie. Szlachetna udręka cywilizowanej osoby. Zatylny, taksówkarz z licencją 2, stał zahipnotyzowany. Nowo przybyły wytwarzał pole zażenowania, którego Radek nie śmiał przekroczyć. Czekał na moment wiedząc, że właściwy może nigdy nie nadejść.
+
Z tyłu dobiegł śmiech Jurka, który dobrze się bawił sytuacją. Strzelał zapałkami. Powietrze, przesycone odorem butwiejącego listowia i indywidualnych wybroczyn miasteczka, wzbogaciło się o dym tytoniowy. Zabawa palił krajowego. Niedawno, po dłuższym czasie, krajowe ponownie weszły do produkcji w Większym Mieście. Powiat, mając zielone światło z centrali, odebrał tam fabrykę rodzinie przedwojennego krwiopijcy. Przecinano z tego powodu wstęgę, odbył się festyn. Były przemówienia złożone z metafraz. Ludowe tańce fok i dzieci. Msza w Panu z sugestią, że Zstąpiciel blisko. Grupa bigbitowa. Niespotykana na co dzień aprowizacja po okazyjnej cenie. Ryby drugiej, a nie trzeciej świeżości. Parada członków z Koła Łowieckiego Róg (KŁR). Pokaz umiejętności strzeleckich, zawrócono w locie kilka bezdomnych ptaków. Można było wygrać na loterii paczkę krajowych.
– Pięknie było – mówił Jurek Zabawa, który był.
Opowiadał po swojemu, ignorująco, aż się nie chciało słuchać:
– Nie powiem – chełpił się. – Wyjęło się bodziec z rozporka.
Przyjezdny poczuł swąd i wzdychał kasandrycznie. Jurek pojął, że jest ganiony za nałóg. Poburaczał. Wezbrała nieustępliwa duma rdzennego.
– Bo co? – zapyskował z daleka. – U siebie jestem, tak?
Obcy mężczyzna pod dworcem wykręcił numer jeszcze raz. Zgłosił się ten sam ociekający estrogenem damski baryton.
– Nazywam się doktor Krzysztof Żuj-Jadin – przedstawił się elegant. – Czy mam przyjemność z panią Reginą Struposzewską?
Po drugiej stronie zaniemówiono. Istniało ryzyko, że znów odejdą tam poza zasięg. Raptem kobiecy głos ożywił się na powrót, w żałośliwym rejestrze. Pobrzmiewał służalczo i litanijnie.
– O Panie! – jęk. – Struposzewska z tej strony. Ja zupełnie.
– Zachodziłem w głowę, co też panią zatrzymało. Obawiam się, że nikt mnie nie oczekuje, mimo uprzednich deklaracji – mówił biały kitel dość przyjemnym głosem.
Wprawne ucho złowiłoby dalekie tony irytacji. Lub obcy akcent.
– Ja zaraz – mitygowała się Struposzewska. – Tylko muszę po konkubenta. Bo u mnie jak raz imieniny i tak sobie z koleżanką pomyśleliśmy – (szeptanie w słuchawce) – że sobie słodkiego winka zdeczko popijemy. – (Śmiech, perlisty).
Usiłowała zaskrzyć efemeryzmem damskiej swawoli. Radek Zatylny natychmiast poznał taki ton. Jego Reginka łasiła się do ręki obcego. Zrezygnowany przejechał dłońmi po twarzy. Są kobiety, które wierzą, że zasadniczo nikt się nie oprze bruderszaftowi. Grzecznie jej przerwano:
– Winszuję – rzucił najspokojniejszym z głosów Krzysztof Żuj-Jadin. – Życząc samych miłych chwil i pokoju w sercu.
Rozłączył się. Wskazał Zatylnemu międzykontynentalną walizkę na kółkach. Stała zaparkowana w cieniu wejścia na halę dworca. Budziła respekt. Konweniowała z samolotem, nie pociągiem. Tymczasem na peronach pogasły wszystkie światła. Cień stróża kolejowego Dykciaka przemazywał się w hali. Dykciak oplatał klamki łańcuchem i zamykał kłódy. Zniknął w czerni wygaszonego dworca kolejowego, jakby odchodził na zawsze. Codziennie tak odchodził – wiedzieli taksówkarze. Mieszkał sam, był niczyj. Jeśli gadał, to do siebie. I nawet wtedy poruszał się w błahej tematyce odręcznych przyjemnostek. Utrzymywał, że sam siebie traktuje z przemocą. Dla Tadka Dykciaka miasteczko wymyśliło specjalne słowo: samoseksualista.
– Dykciak, oblesiu! – zakrzyknął obelżywie Jurek Zabawa.
Stróż nie zareagował. Dzień był skończony i całkowicie ustąpił pola przeciwieństwu. Odpływał na zachód podstępną połacią nieba niczym transatlantyk morzem usianym diamentami gwiazd. Księżyc pysznił się wysokokaratowo.
+
Taksówka nr 2 była w kursie według taryfy nocnej. Licznik jak metronom. Przeskakiwały blaszki cyfr na tarczy należności. Zatylny wiózł Krzysztofa Żuj-Jadina pod wskazany adres okrężną drogą, słusznie domyślając się, że nie zna miasteczka. Taxi trywial, normalka. Pasażer nie protestował. Ciekawie wyglądał przez okno (dwuznaczność). Szerokie źrenice, mały osłup. Lekko uchylił szybę. Auto wypełniło się mokrym wyziewem jesiennej nocy. Stary silnik sztywniał od konwulsji, kaszlał gaźnik.
Wspinając się pochyłą uliczką do pensjonatu Imperial, mijali po prawej ręce opresyjny budynek z cegły. Koszary? Dom dziecka? Poprawczak? Sąd rejonowy? – badał w myślach możliwości Żuj-Jadin. Sądził iluzorycznie, że ogarnął żywioł miasteczka. Miał się za pana sytuacji. Zabawiał się domysłami na temat mijanych domów niczym kotek kłębkiem. Sprawiało mu to przyjemność, jaką odczuwa człowiek zadowolony z osadzenia w życiu. Z bycia zdawkowo taktownym wobec innych (nie urażam ciebie, a ty mnie). Na zadumanie samopoczucia w nieznanym miejscu wpływa dodatnio tajemnica, jeśli się jakąś w sobie nosi. Ale działa to jedynie przez chwilę – zanim się człowiek wszystkiego na powrót nie przerazi. Żuj-Jadin świadom był doraźności. Po prostu odwlekał moment, kiedy zawstydzi się uprzednim optymizmem.
Widziany od tyłu knurzy kark kierowcy tchnął poczuciem bezpieczeństwa. Ktoś rozdarł się wewnątrz mijanego budynku przejmującym, schrypłym głosem:
– Czemuż właśnie ja, Panie?!
Szpital psychiatryczny – orzekł w myślach przyjezdny. Odczuł miły, lecz znowu krótkotrwały wgląd w prywatny umysł i moce rozumienia. Jakby przez uskoki w psychice na mgnienie wpadło do oka dobre światło.
Krzysztof Żuj-Jadin zupełnie nie miał powodów do radości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki