Читать книгу Biel. Notatki z Afryki - Marcin Kydryński - Страница 8

Оглавление

Historia miłosna

Odeszła. A zdawać by się mogło, że łączyło nas tak wiele. Wspięliśmy się razem na Mount Kilimanjaro, kiedy jeszcze nie był to popularny kierunek wycieczek szkolnych. Spacerowaliśmy z lampą naftową po dziewiczych plażach Zanzibaru, gdy nie było tam nikogo. W Tarangire rozstępowały się przed naszym land roverem stada rudych słoni. Było, minęło. Na pożegnanie ofiarowała mi kamień.

Z nadzieją zwróciłem uwagę, że jej nieoczekiwany dar ma kształt serca.

– Nie – odpowiedziała oschle – ma kształt Afryki.

To było dawno. Ale ta historia zaczęła się jeszcze wcześniej. Od mapy, którą rodzice powiesili nad moim dziecinnym łóżkiem. Była to fizyczna mapa świata. Jej centralnym punktem wydawała się Afryka. Wabiła mnie, pięcioletniego, żółcią pustyni, rozległą zieloną plamą dżungli i rdzawym pasmem gór Atlas. Kusiła nazwami, których brzmienie było dla mnie pierwszą muzyczną fascynacją: Somalia, Kongo, Etiopia, Sahara, Maroko. Dużo samogłosek, niczym w lirycznej arii. Obiecywała wiele, rozpościerając w dziecięcej wyobraźni obraz Przylądka Dobrej Nadziei.

Zamierzchłe czasy, kiedy dzieci znajdowały radość w czytaniu. Czasy, w których lektura W pustyni i w puszczy nie była niepoprawną politycznie szkolną udręką, a objawieniem niepojętego, odległego świata.

Wcześnie zorientowałem się, że geopolityczna sytuacja kraju uniemożliwi mi podróże, najprawdopodobniej na zawsze. Wędrowałem zatem w książkach. W miarę dorastania łaknąłem instynktownie już nie fantazji, a samego życia. Praca Tadeusza Szafara Odkrycie Afryki w rzeczy samej odkryła przede mną postacie Mungo Parka, Ibn Battuty, Stanleya, Livingstone’a, Burtona i Speke’a. Znalazłem w niej reprodukcje starych ilustracji, w prążki, jakie lubiła pani Wisława. Historyczne wątki w tęgim tomie Alana Mooreheada Nad Nilem Błękitnym i Białym były dla mnie przygodą emocjonalnie silniejszą niż Trzej muszkieterowie. Lekturę Kapuścińskiego instynktownie rozpocząłem od Wojny futbolowej, której pierwszy rozdział opowiadał o Ghanie. Potem przyszedł Heban. Każda próba pisania o Afryce po tej książce musi być rozmową z dziełem Kapuścińskiego, myślałem wówczas, i do dziś tych kilkanaście rozdziałów mistrza stanowi dla mnie zerowy południk.

Z chwilą, w której w Polsce po 1989 roku pozwolono mieć paszport i zarabiać pieniądze, każdy grosz przeznaczałem na wyprawy. Kiedy piszę te słowa, mija blisko ćwierć wieku od pierwszej z nich. Lądem, z Kairu do Kapsztadu, z dwojgiem przyjaciół, w sześć miesięcy. Kilkanaście lat po nas wędrował tamtędy Paul Theroux. W książce Safari mrocznej gwiazdy przedstawił swą podróż jako ekstremalnie trudną. Fizycznie, logistycznie, emocjonalnie. A był już wtedy być może najbardziej doświadczonym podróżującym pisarzem świata. I – bagatela – zamożnym. Miał też telefon komórkowy. A w nim internet.

My byliśmy ubogimi dziećmi. Nasza historia okazała się opowieścią o dorastaniu. Dla każdego z nas trojga Afryka stała się punktem odniesienia. Chwilowym lub trwałym sposobem na życie. Czasami ścieżką ucieczki. Olga Stanisławska napisała potem świetną książkę Rondo de Gaulle’a. Marcin Meller słał afrykańskie reportaże do „Polityki” i wydał je później w książce Między wariatami. Że nie nie umiem pisać tak jak oni, wiedziałem. Postanowiłem fotografować.

W wyniku wielu perypetii, po latach odebrałem ważny telefon. Z tych, co wiele zmieniają. To był telefon od pierwszego redaktora naczelnego polskiej edycji „National Geographic”, Darka Raczko. Zrobiliśmy wspólnie materiał, który zmienił nie tylko moje życie, lecz także historię wówczas już stuletniego, legendarnego magazynu. To była opowieść z Afryki.

Wracałem wiele razy, ale dziś, kiedy po blisko dwudziestu pięciu latach próbuję porwać się na podsumowanie, wydaje mi się, że jestem na początku drogi. Czemu była to wciąż droga w pustyni i w puszczy, a nie w pampie i tajdze, nie potrafię wyjaśnić krótkim zdaniem.

Powiedzieć, że nie ma jednej Afryki, to truizm. Bogactwo języków, kultur, pejzaży, religii, klimatu, urody jej mieszkańców jest nieobjęte. A jednak musi być coś, co łączy regiony tak od siebie odległe i odmienne, jak żwir Sahary i bujna zieloność wzgórz zachodniej Ugandy. Odurzające sawanny środkowego wschodu i mrok deszczowych lasów zachodniego wybrzeża. Próbuję znaleźć wspólny mianownik, który sprawił, że właśnie Afrykę wybrałem.

Historia, w naszym wąskim rozumieniu tego słowa, pojęciu zbudowanym na szacunku dla pisma i na antycznych budowlach, łącznikach między odległymi od siebie czasami, zaledwie musnęła Afrykę w paru miejscach. A i one błysnęły na moment wysokim płomieniem i zgasły, jak Egipt, Meroe, biblioteki Timbuktu, mury Wielkiego Zimbabwe czy, przede wszystkim, Etiopia. Historia Afryki, gdy porównamy ją z bogactwem bibliotek Rzymu i Paryża, ze spuścizną europejskiej architektury i sztuki, to w znacznym stopniu gasnące opowieści Griotów. To nieme brązy Królestwa Beninu. To milczenie masek z puszcz nad Atlantykiem.

W znacznej części kontynentu historia pisana, możliwa dla nas profanów do objęcia wyobraźnią, zaczęła się dopiero przed chwilą. Jest to w dodatku historia opowiedziana głównie przez oprawców. Wydaje się nie całkiem wiarygodna. Prezentuje zazwyczaj tylko jedną perspektywę. Tymczasem to milczenie, ta dziewiczość, wiekowa nieprzenikalność, osobność Afryki wciąż trwają. Wędrowiec o romantycznym usposobieniu, które każe mu poszukiwać tego, co wieczne, znajdzie miejsca bliskie sercu. Spotka ludzi, których życie na przestrzeni stuleci zmieniło się w znikomym stopniu.

Pamiętam pierwszą podróż. Mógł ją odbywać Graham Greene. Pewnie i Sienkiewicz, mógł może nawet Stanley. Tak nietknięte przez współczesną cywilizację były wówczas wioski na pustyni Sudanu i wzgórza Etiopii. Na rozmowę telefoniczną, tylko w największych miastach, czekało się i trzy dni, a wieści z domu przychodziły tygodniami. Listownie, na poste restante. Wiele się zmieniło. Ale nie wszystko. Choć, kiedy piszę te słowa jesienią roku 2015, wśród nomadów w piaskach Somalii działa bodaj najbardziej sprawny i najtańszy system telefonii komórkowej Afryki, to z wyjątkiem tego szczegółu ich życie zdaje się trwać nieskażone terrorem postępu.

Karawana Tuaregów, z którą wędrowałem przez Saharę z Timbuktu na północ w 1997 roku, naprawdę nie różniła się niczym od poprzednich, starszych o pokolenia.

Trwałość zatem. Ale jest coś jeszcze. Przyznać się niewygodnie, nawet przed samym sobą. Może jednak powinienem spróbować nazwać to, co od lat mnie dręczy, poszukać źródła, wytłumaczenia? Otóż fascynuje mnie potworność. Krawędź człowieczeństwa. To, co niepojęte. Ostateczne stadium okrucieństwa. To chore, myślę czasem, ale może ludzkie po prostu? Tylko z przełomu tysiącleci, z lat, w których obserwowałem Afrykę z bliska, nawet bez sięgania w mrok wieków niewolnictwa czy do odwiecznych rytualnych obrzędów, udałoby się ułożyć mozaikę niezrównanego inferno. Chciałem poznać tych ludzi; uczestników, współtwórców koszmaru. Spróbować ich zrozumieć, ćwiczyć empatię raczej w Sierra Leone niż w Szwecji, raczej w Sudanie niż w Szwajcarii. Pojąć, czemu tam, czemu wtedy, tak właśnie, tym a nie innym ludziom zdarzyć się mogło coś podobnego.

Potworność więc. A jednak wielokrotnie byłem w Afryce z synami. Nie w slumsach Monrowii, a w parkach narodowych Kenii. Tam, gdzie człowiek ma wrażenie, iż właśnie na jego oczach, w tej chwili, zdarza się cud stworzenia świata. Chłopcy, mali wtedy jeszcze, nie byli zachwyceni. Że brud, smród i ubóstwo. I ja widzę, jak w pustynnych wioskach wiatr bawi się miliardem foliowych torebek schwytanych w ciernie. Najkrócej mówiąc, oni dostrzegają wówczas tylko truciznę, ale ja także swoiste dzieło sztuki. Moja miłość zdaje się nieuleczalna, ślepa, a często nawet pozbawiona węchu.

Piękno przeto, lecz nie tylko. Mam również nie całkiem zrozumiały sentyment do wszystkiego, co powszednie. Do spraw przegranych, do świata na uboczu, do zmarginalizowanych ludzi, o których nikt nie pamięta. Fotografując w najdalszych wioskach kontynentu, myślałem czasem z pomieszaniem pychy i czułości, parafrazując mojego mistrza: „daję twarz ubogim”.

Za mną szczęśliwe dzieciństwo. Nie żyłem w ubóstwie i to jest przywilej, o którym nie zapomniałem ani na chwilę, ponieważ los pobłogosławił nim tak niewielu. Także dlatego chciałem poznać podszewkę życia, która przypadła w udziale tak licznym. Czułem instynktownie, choć nie umiałem nazwać rzeczy precyzyjnie, że właśnie w afrykańskiej wiosce byłbym w stanie zbliżyć się do samej istoty tego, co zwykliśmy określać człowieczeństwem. Czy dlatego, że jak dowiedli antropolodzy, wszyscy pochodzimy z Afryki? Też, ale głównie dzięki perspektywie, która uczy oddzielać sprawy ważne od błahych, kiedy sensem życia staje się wyłącznie ono samo. Przetrwanie.

Na przełomie tysiącleci wiele się wydarzyło na kontynencie. Świat cały przez te lata zmienił się bardziej być może, niż przez minione wieki. W Afryce wszystko jest zawsze jakby trochę „bardziej”.

Mogłem być kronikarzem tych przemian. Jednym z wielu. Wiedziałem jednak, że w pościgu za katastrofą nie wyprzedzę Jamesa Nachtweya. W analizie ekonomicznych i społecznych przeobrażeń nie sięgnę tak głęboko, jak lokalni fotografowie. Wolałem skupić się na tym, co uniwersalne. Wyzwolić się z doraźności. Fotografować na udręczonym kontynencie piękno raczej niż grozę. Ta zawsze znajdzie do nas drogę z Afryki, w nadmiarze. Głód, epidemie, susze, rzezie, dramatyczne przeprawy przez Morze Śródziemne w dziurawych pontonach – to jest obraz już utrwalony w naszej podświadomości miliardem kadrów, tysiącem okładek kolorowych magazynów. Na kartach tej książki nie sposób jednak pominąć historii takich miejsc, jak Somalia, Liberia, Etiopia. Bez wniknięcia w przeszłość zdjęcia niczego nam nie otworzą. W znacznym stopniu bowiem siła fotografii zależy od kontekstu, w jakim ją oglądamy. I od słów, które jej towarzyszą.

Na przykład taki kadr. Portret czarnego chłopca, w zadumie wpatrzonego w amerykańską flagę. Otwiera się mnogość interpretacji. To dobrze. Co jednak, gdy się dowiemy, że akcja nie dzieje się w Luizjanie? Że to Ghana, flaga jest zatknięta na łódce lokalnego rybaka, a chłopiec mówi mi, że marzy, by za każdą cenę, w każdy możliwy sposób, choćby w ładowni samolotu, pojechać do Ameryki. Tłem tego zdjęcia są białe mury niesławnego fortu niewolniczego w Elminie. To więzienie, skąd tych, którzy przeżyli jego okrucieństwo, wywożono do pracy na plantacjach Ameryki, by tam ich zadręczyć na śmierć.

Biel. Kluczowe słowo dla tej książki. Powróci wiele razy. Nawet w opisie piasku czy księżyca. Przede wszystkim jednak to ja byłem biały. Mimo upływu lat wciąż, a może nawet coraz bardziej w tej bieli obcy. Widoczny z daleka, irytująco inny, często odrzucany. Próbowałem mimo to spojrzeć pod powierzchnię. Dostrzec życie samo. Pochylić się nad losem tych, których porzuciły kamery telewizyjne i obiektywy reporterów wielkich agencji, bo spieszno im było na kolejną wojnę. Tymczasem ludzie, których zostawiliśmy, to swoje kruche życie musieli poukładać od nowa. I zadbać, aby było w nim, nawet w Rwandzie, Somalii, Sierra Leone, Mali, Liberii, Sudanie Południowym czy w Kongu – miejsce na szczęście. Nie wolno mi jednak zapomnieć, że cała ta historia zdarzyła się z perspektywy bieli. To świat nieuchronnie widziany z zewnątrz. Z dystansu. Opowieść „obcego”, naznaczonego bielą, jak nieuleczalną chorobą.

Moja Afryka kochała zatem, marzyła, tęskniła, bawiła i uczyła się. W co trudno uwierzyć – dbała czasem o swoje zwierzęta. Wspominała to, co złe, lecz żyła dalej z nadzieją. Smakowała życie. Wierzyła głęboko. Na wiele sposobów. Ale przede wszystkim wierciła się. Była w ciągłym ruchu.

Ktoś powie: to nieprawda. To jeszcze inna, groźna i zakłamana biel! To bowiem wybielanie rzeczywistości, „redukcja cienia”, mówiąc językiem fotograficznej ciemni. Będzie miał oczywiście rację. Fotografia bowiem zawsze fałszuje rzeczywistość, dokonując skrajnie subiektywnych wyborów.

Bo co to niby za historia: obóz uchodźców na środku pustyni, w nieistniejącym, a rozdartym wojną kraju, gdzie wychudzony przesiedleniec zamiast malowniczo – jak to my, fotografowie, lubimy – umierać, figluje przed uzbrojonym w kałacha żołnierzem i staje dla hecy na rękach?

Cóż, to może nie jest cała prawda. Ale to moja historia.

Podróżowałem po Afryce na rozmaite sposoby. Czółnem, busem, jeepem, mułem, pociągiem, wielbłądem, piechotą i jumbo jetem. Zdarzało się, że wpadałem na chwilę. Częściej i chętniej wędrowałem, wzorem Jerzego Stempowskiego, niespiesznie. Wyostrzałem uważność. Czasem los mnie pieścił, kiedy indziej upadlał. Bywałem w grupie, choć wolałem być sam. Wielokrotnie doświadczyłem radości na krawędzi bólu, bo nadmiar piękna zdawał się nie do udźwignięcia. Chorowałem. Bałem się. Pożądałem. Dwadzieścia pięć lat to szmat czasu. Dla niektórych życie całe. A ja wciąż jestem na początku tej drogi i zauważam, że im więcej wiem, tym mniej pojmuję. To ostatecznie potwierdziły podróże po Rwandzie, do których na kartach tej książki nie wrócę. Być może w ogóle nie wrócę do Rwandy. „The more I see and know, the less I understand”, wpisałem kiedyś, w Murambi, do pamiątkowej księgi. Po co drążyć koszmar. Tochman powiedział tak wiele. Przed nim Kapuściński, a też we wszystkich innych językach Hatzfeld, Gourevitch; z pierwszej ręki i źrenicy generał Roméo Dellaire. Stu innych.

Wracając na Zanzibar, odkryłem, że nie da się nic dodać do książki Małgorzaty Szejnert. W Ugandzie, a zwłaszcza w RPA, nie doścignę Wojciecha Jagielskiego, wiedziałem. O Arabii powiedział, zdaje się, wszystko Piotr Ibrahim Kalwas. Jak w tym gąszczu znaleźć swoją ścieżkę, jak objawić głos własny? To było podstawowe pytanie u progu tej książki. Jeśli zatem poczują się Państwo poirytowani, że jest zbyt osobista, intymna, że nie przypomina niczego, co już znacie, to może dobrze. Tylko tak mogło być.

Jeżeli ktoś nazwie ją albumem fotograficznym, sprawi mi przyjemność. Gdy uzna, że to książka o Afryce, nie będę się spierał. Na nieprzyjemny zarzut, że jest w istocie autobiografią, nie będę umiał odpowiedzieć, zażenowany, przyłapany na gorącym uczynku. Sam myślę o Bieli jak o notatkach na marginesach książek, które zawsze mam ze sobą w podróży, bo lubię rozmawiać ze znacznie mądrzejszymi od siebie. Książki są dla mnie najważniejsze.

A nie ludzie? – ktoś spyta. Książki to są ludzie, przecież. Wydestylowani do samej istoty rzeczy.

Słuchacze radiowej Trójki i czytelnicy zagadują mnie czasem o Afrykę. Zazwyczaj milczę onieśmielony, nie wiedząc, od czego zacząć. Bywa, że proszą o radę. Że pojechaliby, ale właściwie nie wiedzą dokąd, jak, kiedy, na jak długo. Najczęściej mówią coś w stylu „i chciałabym, i boję się”. To – jeśli się czyta czasem wiadomości – jest jak najbardziej zrozumiałe. Mam to samo. Boję się wyjść z domu. Boję się żyć, po prostu. Po lekturze codziennej gazety mam wrażenie, że mój świat się kończy, że nie ma dla niego ratunku.

Właśnie wtedy wracam pamięcią albo wracam naprawdę do miejsc, których ta groza nie dotyczy. Bo, jakkolwiek wspomniałem potworność, nie mówiłem o sprawach być może najważniejszych. Znam w Afryce miejsca, w których ogarnia człowieka niedoświadczany nigdzie indziej spokój. Mam wrażenie, że jestem tam, gdzie powinienem być. Cokolwiek bym w życiu utracił, powróci. To, czego zawsze się lękałem, odejdzie w zapomnienie. Szczęście, które spowija mnie wówczas, zdaje się, trwać będzie wiecznie.

Tamta dziewczyna minęła. To było dawno. Mam wciąż kamień w kształcie Afryki, lub, jak wtedy wolałem, w kształcie serca. Dziś między ich konturami nie ma już dla mnie różnicy.

Biel. Notatki z Afryki

Подняться наверх