Читать книгу Księga zepsucia - Marcin Podlewski - Страница 6

Prolog
Krzesło

Оглавление

Było upalne, duszące lato, gdy Malkolm usłyszał, że zaczną wsadzać na krzesło.

Cały Federalny Kompleks Więzienny w kantonie Masovia już wcześniej huczał od plotek, ale niczego nie można było potwierdzić. Obieg informacji był skąpy, głównie przez monitoring. Podobnie jak w bliźniaczym ADX Florence w Kolorado ponad pół tysiąca osadzonych pilnowano stale za pomocą kamer, czujników ruchu i ECS – Electronic Chip Supervision. Elektroniczny Nadzór Chipowy przepchano ostatnią poprawką w Kodeksie karnym dzięki naciskom Komisji Systemu Penitencjarnego Zjednoczonego Cesarstwa.

Niemniej jednak krzesło pojawiło się – na początku w postaci ponurych żartów ze strony strażników, by wypłynąć wreszcie na koedukacyjnej stołówce i osadzić się na dobre w dyskusjach na spacerniaku. A potem, gdy więźniowie dostrzegli robotników dostawiających barakowate pomieszczenie przy bloku B, plotka okrzepła w fakt i stała się rzeczywistością.

– To najgorsze gówno – zauważył Hans Szmidt, tłusty współlokator z celi Malkolma, wiecznie dłubiący zapałką w swych wypielęgnowanych sztucznych zębach. – Golą człowiekowi łeb, żeby włosy nie zadziałały jak izolator. Potem sadzają delikwenta i przyczepiają mu na rączki i nóżki obrączki z elektrodką. Jeszcze stalowy hełmik z fikuśną antenką, gumowy klocek w gębę i dwa tysiące woltów prosto w biedne dupsko.

– Niezbyt zachęcające – mruknął trzeci osadzony, niejaki doktor Cukier, któremu więźniowie przez zdiagnozowaną w skrzydle szpitalnym anoreksję zdążyli już nadać przezwisko Chudy.

– No raczej – potwierdził Szmidt. – Jeśli miałbym wybór, wolałbym już cholerny zastrzyk czy szubienicę... – Hans wyciągnął zapałkę i przyjrzał się jej z uwagą, by po chwili ponownie wsadzić ją w zęby.

– Z tym akurat się zgodzę – przyznał doktor. – W przypadku zastrzyku zawsze dostaje się tiopenal, a tiopenal uspokaja. Dopiero potem pavulon osiem i chlorek. Wszystko jak za starych, dobrych czasów. Takie rozwiązanie wydaje się bardziej... godne.

– Tak samo jak szubienica – przypomniał Hans. – Dynda się szybko i jest szansa, że od razu trzaśnie ci kręgosłup. A godność? Najwyżej się zeszczasz i po sprawie. Ale krzesło... O, człowieku, to jak pociąg do pieprzonego piekła. Co, Rud?

Malkolm nie skomentował, ale Szmidt nie oczekiwał potwierdzenia. Dyskusja i tak była jałowa. Wszyscy wiedzieli, dla kogo stawiany jest barak. Nie był on dla Hansa, siedzącego za malwersacje kredytowe, czy dla Cukra, za jego narkotykowe interesy. Nie był on nawet dla Ruda. Krzesło czekało na politycznych – takich jak pochlipujący teraz cicho na pryczy, zakutany w koc Darecki, ostatni, czwarty współmieszkaniec celi numer dwieście dwadzieścia sześć, którego z przyczyn administracyjnych nie zdążono przenieść jeszcze do bloku B.

– Nie jest wcale powiedziane, że taki biedak usmaży się od razu – zauważył czujnie doktor Cukier i Malkolm zrozumiał, że przedstawienie jeszcze się nie skończyło. – Niekiedy zabieg trzeba przeprowadzać kilka razy...

– Z ust mi to wyjąłeś, Chudy – skomentował z powagą Hans. – Ale mnie nie zaskoczysz, doktorze. Poszperałem sobie na ten arcyciekawy temat w więziennym terminalku. To informacje ogólnodostępne, bez konieczności wtykania szydła kontaktowego...

– Doprawdy?

– Dokładnie tak. Piszą tam, że trzeba się czasem napocić nad przełącznikiem, zanim dojdzie do całkowitego usmażenia białka. Ciało stawia ten, no... opór elektryczny. Ciężka sprawa.

Malkolm skrzywił się, a Darecki zachlipał nieco głośniej.

– Co za szczęście, że człowiek ubrudził sobie tylko rączki kredytkami czy pobawił się tabletkami... – westchnął Szmidt. Cukier zachichotał, ale widać dla Hansa to wciąż było za mało. – Gdyby tak kiedyś przyszło mi do głowy robić jakąś małą rewolucję... oj, zastanowiłbym się dobrze dwa razy.

Ciało Dareckiego zadrgało spazmatycznie, ale Malkolm miał już dosyć. Ostentacyjnie obrócił się na pryczy i przykrył kocem. To wystarczyło, by rozmowy się skończyły. Darecki stanowił może drobny ekwiwalent rozrywki. Ale smażenie politycznych – niekoniecznie. Nie, kiedy pamiętało się o Tulpen.


W zasadzie Rud nie wiedział, jak się naprawdę nazywa. Pamiętał na pewno jej tatuaż – tulipan z kompletnie niepasującymi do niego kolcami. W stołówce koedukacyjnej – swoistej promenadzie łączącej blok A z blokiem B – siedziała tak jak on, z boku, odizolowana od reszty więźniów. Dlaczego tak było, dowiedział się szybko, gdy podszedł do niej Lucjan Taworski, zwany w więziennych kręgach Domowym Ninją, gwałciciel z celi sto dwadzieścia dwa.

Była to zapewne tylko demonstracyjna zaczepka – w stołówce był przecież monit – ale Tulpen zdążyła wstać, wykręcić rękę wyższemu od niej o głowę mięśniakowi, kopnąć go boleśnie kolanem w krocze i wbić mu twarz w wypastowaną stołówkową posadzkę.

Dopiero wtedy – zapewne z zaplanowanym przez strażników opóźnieniem – puszczony z dyspozytorni sygnał aktywował chip ECS, który strzelił dawkowanym napięciem, i Tulpen przewróciła się, tracąc przytomność.

Do stolika Malkolma dosiadła się dwa tygodnie później.

– Cześć – powiedziała, ostentacyjnie stawiając stalową tackę z serwowaną im białkową breją. – Tulpen.

Rud nie odpowiedział. Uniósł tylko lekko głowę, patrząc na czarnowłosą, ładną dziewczynę o szarych, zimnych oczach, które zdawały się przekazywać o wiele więcej niż wąskie, zaciśnięte usta. Miała może dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat.

– Słuchaj – zaczęła, nie przejmując się jego obojętnością. – Chcę wiedzieć, jaki jest twój sekret, okej? Mam już dosyć. Pieprzony chip gówno daje. Wczoraj próbowano mnie zgwałcić ze dwa razy i w końcu jakiś zbok mnie dorwie. Albo jakaś cholerna lesba.

Malkolm nabrał nieco brei na plastikową łyżeczkę. Orientował się, co miała na myśli. Kiedy wprowadzono ECS, media ogłosiły sukces w zakresie kontroli nad osadzonymi. Koniec z tłumem strażników łażących za każdym więźniem. Koniec z rozdzielaniem płci w zakładach karnych – może z wyjątkiem cel. Koniec z generowaniem niepotrzebnych kosztów i szkoleń, koniec z cesarskimi zapomogami dla tak licznych byłych pracowników więzienia. I przede wszystkim – koniec z więzienną agresją. Wystarczy okablowanie skazanych stałym monitem i siedzący za biurkiem strażnik, który w odpowiednim momencie naciśnie guzik.

Ale to, co pokazywano w płasko- i holowizji, było tylko marketingową pulpą. FKW Masovia, tak jak większość zakładów karnych w Cesarstwie – i poza nim – miał swe martwe punkty, plamy szarości, do których nie docierało szklane oko kamery.

Tyle że więźniowie świetnie wiedzieli, gdzie były owe strefy. Nie dokonywano w nich może morderstw – każdy przypadek zabójstwa skutkowałby natychmiastowym spaleniem martwego punktu i jego okablowaniem po fakcie – ale z ochotą robiono co innego. Gwałty i pobicia były tu na porządku dziennym, tak samo jak narkotykowy czarny rynek. ECS zostało więc zasymilowane przez system, ale nie zapobiegło to powstaniu luk, tym bardziej że co cięższe przypadki nadużyć w szarych strefach po prostu wyciszano, by nie zakręcić kapiącego kredytami cesarskiego kurka.

– Słyszałeś może o tym modelu z waszego bloku? – kontynuowała niezrażona Tulpen. – Podobno nie może usiąść po tym, co mu zrobili w pralni. A ta dziewczyna, ta od zadźganego ojczyma? Twierdzi, że sama się pocięła. Gówno prawda.

Malkolm drgnął. Przez moment poczuł lekkie ukłucie, ale zdusił je w sobie. Przymknął oczy. Breja była paskudna.

– Po prostu powiedz, jak to robisz – w głosie Tulpen zabrzmiało coś podobnego do prośby. – Nie należysz do żadnego gangu, co?

– Nie – odmruknął niechętnie, widząc, że nie odpuści.

– Nieważne – uznała. – I tak by mnie nie przyjęli. Polityczna – dodała, krzywiąc się lekko i odsuwając włosy z karku tak, by mógł dojrzeć fragment wytatuowanego kodu kreskowego.

– Niebieski krzyżyk? – spytał, widząc obecny obok kodu fragment kolorowego oznaczenia. Dziewczyna skrzywiła się lekko.

– Zauważyłeś, co? – mruknęła, zakrywając z powrotem więzienny tatuaż. – Okej, jest tam. Niebieski krzyżyk. Oznaczona „ułomność psychiczna” – wyjaśniła dziwnie spokojnym głosem, tak jakby symbol nie miał większego znaczenia. – Jeśli chcesz wiedzieć, to typ dwadzieścia dwa. Zdiagnozowaną borderline miałam od zawsze, ale po tej przygodzie z polityką dorzucili mi elementy psychotyczne. Psychoza poszczepienna. – Skrzywiła się. – Wystarczy jeden zastrzyk.

– Poszczepienna? – spytał niepewnie. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Standardowe postępowanie Cesarstwa. Kara psychologiczna – powiedziała pozornie obojętnym tonem. – Nie wiesz, co robią z politycznymi, by ich dyskredytować? Robią z nas wariatów. Ale nie na tyle nieatrakcyjnych, by nie spróbować nas zgwałcić.

Rud nie skomentował.

To, co powiedziała wcześniej o dziewczynie, która zabiła swojego ojczyma, dziwnie w nim utkwiło i czuł, że łatwo się tego nie pozbędzie. Ale Tulpen jeszcze nie skończyła.

– Mam cię prosić? – jej słowa zmieniły się nagle w nerwowy szept. – W porządku. Niech ci będzie. Proszę. Po prostu powiedz, czego chcesz za ochronę. I nie ściemniaj, że nie masz tu żadnej władzy. Widziałam, jak na ciebie patrzą.

– To nie to – odmruknął, powoli odsuwając od siebie tacę. – Zostaw ten temat. Nie mogę ci pomóc.

– Gówno prawda! – syknęła i niespodziewanie złapała go za rękę. Uścisk miała mocny. – Po prostu... – wycedziła – powiedz... jak... to... robisz!

– Dupa się naprzykrza? – usłyszeli spokojny głos niejakiego Pomogitie, obywatela kantonu rosyjskiego, obecnie osadzonego za rozbój na piętnaście lat.

Malkolm uniósł głowę, a Tulpen puściła jego rękę. Pomogitie, wyglądający na zmęczonego ruskiego siłacza z podrzędnego cyrku, podrapał się po gładko ogolonej brodzie.

– Pomogitie? – spytał, żartobliwie nawiązując do swego przydomka. Ale Rud wiedział, że lekkie skinienie głową może sprawić, że dziewczyna nie przeżyje do jutra.

– Nie trzeba, dam sobie radę – powiedział. Pomogitie uśmiechnął się i pokiwał powoli głową.

– Jakby co, wołać – dodał, wracając do swojego stolika.

Malkolm uśmiechnął się krzywo. Sprawa wyglądała na skończoną, ale coś powstrzymało go przed ponownym wlepieniem wzroku w porcję brei.

Dziewczyna płakała.

Na plus trzeba jej było przyznać, że robiła to bezgłośnie. Łzy spływały jej po twarzy, ale zdawała się ich nie zauważać. Dopiero po chwili przetarła je ręką i złapała za tacę.

Wstając, popatrzyła na niego jeszcze raz. Otworzyła usta, ale zdusiła przekleństwo.

– Zaczekaj.

To ją powstrzymało. Uniosła brwi.

– Niczego nie mogę ci obiecać – powiedział cicho. – To nie wygląda tak, jak myślisz. Ale możesz tu siadać. O ile przetrwasz jeszcze kilka dni.

– Jak to: siadać? – spytała niepewnie. – Mam z tobą jeść? I to ma mi niby pomóc?

– Tak – odparł, unosząc głowę i po raz pierwszy patrząc jej prosto w oczy. – Najlepiej codziennie. Musisz jednak zaczekać, aż to się rozejdzie. Jeśli trochę wytrzymasz... może dadzą ci spokój.

– A to niby czemu? Masz jakieś pole siłowe czy co? Krąg bezpieczeństwa?

– Tak – odparł niechętnie. – Coś w tym stylu.

– Nie rozumiem...

– Tu nie ma nic do rozumienia – powiedział, wstając i zabierając ze sobą tacę. – Do jutra.

I tak to się zaczęło.

To, że znowu ją atakowano, widział dość wyraźnie. Przyszła z opuchniętą wargą, potem z podbitym okiem. Starał się nie patrzeć, choć dostrzegał zdartą skórę na kostkach jej palców.

Musiała się bronić, i potrafiła to robić, choć sporo ją to kosztowało. Była ładna, a więc było jej ciężko. Ale przetrwała.

I nagle – z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień – przestali ją atakować. Zauważyli. I snuli domysły, wyrażone lekko kpiącymi, ale i pełnymi aprobaty spojrzeniami. Może przez to wydał się im nagle bardziej ludzki i bardziej przystępny, ale granica nie została jeszcze przekroczona. Nadal tkwił w sferze zero, w swym osobistym polu siłowym, wyśmianym na początku przez Tulpen, odnawianym zawsze w soboty, gdy przychodziła Lidia – jedyna dziewczyna, o której nikt ze współwięźniów FKW Masovia nie powiedział nigdy „lala”, „dupa”, „karyna” czy „maniura”. Jedyna wystraszona nastolatka, którą traktowano z takim samym szacunkiem jak jego.

Oczywiście prosił, by tego nie robiła. Prosił, by nie wracała do tego miejsca. I choć czekał na te spotkania, tak jak czeka się na świeży haust powietrza, za każdym razem prosił ją o to samo.

Ale Lidia go nie słuchała. Zawsze była uparta. Milczała tylko i trzymała go za rękę. Niekiedy przykładała jego dłoń do twarzy i całowała. I choć nie płakała już jak na samym początku, to jej oczy płonęły blaskiem, którego to, co się jej przydarzyło, nie potrafiło zgasić, choć zapłaciła naprawdę wysoką cenę. Cenę, o której w końcu dowiedziała się dziewczyna z bloku B.

Tego dnia wylądowali z Tulpen na dyżurze w pralni. Rud składał właśnie drelichy, by upchać je do wysokoobrotowej wirówki Electrolux Laundry Systems, gdy usłyszał ciche chrząknięcie.

To była Tulpen, która przysunęła się nieco i pod pozorem wyrównania stosu wykrochmalonej pościeli stanęła tuż obok niego.

– Malkolm – odezwała się nieco zachrypniętym głosem. – Nie wiedziałam.

– W porządku – odparł.

– Chciałam... – zaczęła, ale Rud odwrócił się do wirówki i szarpnął za uchwyt okrągłych drzwiczek. Electrolux pisnął i wyświetlił panel programatora.

– Nie trzeba – powiedział, starając zająć się brudnymi ciuchami. Tuż obok kręcili się inni więźniowie i Malkolm wyczuł, że zrobiło się dość cicho. Najwidoczniej zachowanie Tulpen wzbudziło ciekawość, tak jak i jego reakcja. A na to nie miał kompletnie ochoty.

– Przepraszam... – powiedziała, przysuwając się nieco bliżej.

– Nie trzeba – powtórzył, zamykając drzwiczki. I na tym się skończyło. Ale, jak później się okazało, skończyło się tylko teoretycznie.

Nie potrafił powiedzieć, dlaczego sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Pozornie niewiele się zmieniło. Tulpen nadal siadała przy jego stoliku, korzystając z umownej, roztaczanej przez niego ochrony, ale było już inaczej. Po pierwsze, częściej na niego patrzyła – choć kiedy odwzajemniał spojrzenie, uciekała wzrokiem. Po drugie, wyglądała na nieco bardziej skrępowaną niż na początku. I po trzecie, zaczęła mówić o tym, co dzieje się w politycznym bloku B.

Z początku przypominało to nieporadny monolog, by później przekształcić się w dziwnie chłodną relację. Malkolm dowiadywał się zatem o supernowoczesnych celach na wysokim monitoringu ECS, o periodycznych przesłuchaniach i nadużyciach przy włączaniu chipów. A także o trzech salach śmierci, wybudowanych o wiele wcześniej niż barak z krzesłem: o tej z zastrzykiem, zwanej przez więźniów Pocałunkiem na Dobranoc; obskurnym pomieszczeniu o nazwie Szyjka, będącym niczym innym jak szubienicą z zapadnią; i Sali Pif Paf – czyli dźwiękoszczelnym segmencie przeznaczonym do egzekucji przez rozstrzelanie. Zjednoczone Cesarstwo najwidoczniej nie próżnowało. Materiału miało w końcu sporo – wystarczyło zaczerpnąć z historycznych danych wszystkich zrzeszonych państw bloku wschodniego i drobnej części byłej Europy Zachodniej.

– Podobno teraz o winie będzie decydował komputer – powiedziała mu któregoś dnia. – Każdy polityczny otrzyma pulę punktową, na którą ma się składać opinia prokuratury, opinia polityczna i społeczna. W ten sposób program zastąpi sąd i wszyscy będą załatwieni.

– Załatwieni? – mruknął, przełykając porcję jajecznicy z proszku. Rud odzywał się rzadko i zaciekawienie tematem Tulpen mogła uznać za sukces. Uśmiechnęła się lekko, choć był to gorzki uśmiech.

– Tak – potwierdziła. – Stare, typowe przestępstwa poddadzą zwykłej weryfikacji kodeksowej w systemie karnym, ale punkty polityczne będą doliczane przez urzędników Cesarstwa. Społeczne dorzucą już sami obywatele. A w Sieci... – skrzywiła się – w Sieci większość zagłosuje za egzekucją. I będziemy mieli szczęście, jeśli punkty skierują nas na Pocałunek. Nieźle, co? – spytała, nie czekając na odpowiedź. – Wszyscy polecą na odstrzał. A ja... – zakończyła dziwnie martwym, pozbawionym emocji głosem – ja to już na pewno.

Dopiero kilka dni później dowiedział się, co miała na myśli. Jej dane były co prawda utajnione, ale w więziennym, dostępnym w bibliotece terminalu przyznali jej literkę R i, nie licząc niebieskiego krzyżyka, czerwony znacznik w dokumentacji. „Rebeliant” – szepnął Malkolm bezgłośnie. Cokolwiek Tulpen zrobiła, była już zatem skazana – nawet bez głosowania w Sieci.

I może ta świadomość sprawiła, że wszystko potoczyło się dalej tak, a nie inaczej.

W zasadzie nie potrafił powiedzieć, dlaczego to się stało. Po prostu w pewnym momencie, w jednym z martwych punktów w okolicy skrzydła szpitalnego, Tulpen zbliżyła się do niego i popatrzyła mu w oczy.

Nie wiedział nawet, kiedy jej dotknął. Była rozpalona, jakby miała gorączkę, i objęła go tak mocno, że niemal boleśnie. Szukał ustami jej warg i gdy wreszcie je odnalazł, kompletnie się zatracił. Gdzieś w tle mignął mu jej niebieski krzyżyk na karku i właśnie to mogło go powstrzymać, ale nie powstrzymało – może dlatego, że trwało to tak krótko. Do niczego więcej nie doszło, rozdzieliły ich zbliżające się kroki osadzonych, ale w tej chwili poczuł się tak, jakby oberwał obuchem w głowę. Niczego nie zmieniły nawet wyrzuty sumienia i dopiero późniejsza wizyta Lidii sprawiła, że znów zapadł się w siebie: w gęstą, żarłoczną ciemność.

Tulpen była jednak cierpliwa. Nie zareagowała, gdy przez następne dni odsunął się od niej. Wciąż siadała przy jego stoliku i milczała lub przekazywała mu kolejną suchą, pozbawioną emocji relację, tak jakby pragnęła ukryć tę chwilę, która rozegrała się pomiędzy nimi w jakimś innym, bezpieczniejszym miejscu. Zastanawiał się – czy czuła to samo co on? Czy to, co jej wszczepiono, mogło wpłynąć na jej uczucia? A może stanowił dla niej pewną stałą, twardy punkt oparcia, dzięki któremu nie wpadła w poszczepienne szaleństwo? Były to tylko myśli, lecz nie chciały go opuścić – w końcu jego życie od niemal trzech lat składało się głównie z myśli, z niemego boksowania się z pustką, z niekończącej się świadomości utraty.

Potrzeba było kolejnych dni, by wszystko powróciło: najpierw jako ponowne uderzenie bólu i stopienie się z ciemnością, i później – jako kolejny wykradziony moment intymności w martwym punkcie, gdy Tulpen szepnęła jego imię i zadrżała w jego rękach. Za ten moment Malkolm znów sporo zapłacił: powrotem rozpaczy zmieszanej z poczuciem winy, a także obawą przed tym, co wciąż przed nim ukrywała. Ale nie uchroniło go to przed następną potajemną schadzką poza systemem inwigilacyjnym.

Później – gdy wszystko się skończyło – zastanawiał się wiele razy, czy mógł ją pokochać. Czy był to tylko objaw głodu, który nie doprowadził do nasycenia. A może głównie litość z powodu tego, co jej uczyniono, zmieszana z pożądaniem i pragnieniem ochrony tego, co było w niej pęknięte. Nic więcej nie otrzymał, nie licząc tej szybkiej, wykradzionej bliskości – i na nic więcej nie liczył. Może gdyby mieli więcej czasu, mógłby dowiedzieć się, co czuł naprawdę. Ale czas się skończył. Bo gdy tylko w FKW Masovia nadeszło upalne, duszące lato, wraz z nim pojawiło się krzesło. A tydzień po nim przybył kapelan – i razem z nim nadszedł koniec.


Mówiono o nim, że przybył do zakładu czarnym, urzędowym jazdolotem Cesarstwa i że jego przybycie zwiastował kwaśny deszcz. Mówiono, że przypominająca stary samochód maszyna przeleciała najpierw nad całym kompleksem, jakby jej pasażer zamierzał poobserwować osadzonych niczym mrówki uwięzione w stalowym terrarium. Mówiono też, że wylądował w momencie, w którym gasło już słońce, jak gdyby owa sceneria miała jakiekolwiek znaczenie. Nie zmieniało to faktu, że przybył i natychmiast udał się do biura dyrektora, niczym odziana w czarny habit, stara i wychudzona śmierć.

Tej nocy przyszli po Dareckiego.

W celi dwieście dwadzieścia sześć najpierw rozległ się brzęczyk informujący o konieczności przygotowania pomieszczenia do niezapowiedzianej wizytacji. Hans i Cukier wstali odruchowo, podobnie jak Malkolm, i na wpół przytomni stanęli przy swoich pryczach. Darecki, zapewne wskutek przeczucia, wcisnął się gdzieś w kąt. W nagle zapalonym czerwonym świetle wyglądał, jakby chciał wpasować się w ścianę. Gdy przybyli strażnicy trzymający w dłoniach piloty ECS, Darecki zaczął chlipać i błagać, ale niewiele to dało. Odciągnęli go od ściany, wyszarpnęli z rąk ściskany kurczowo koc. Nie wdusili nawet przycisku – nie było takiej potrzeby. Darecki oklapł, był słaby jak niemowlę.

– Przeniesienie – powiedział jeden z klawiszy, gdy wyciągnęli go już na zewnątrz.

– Dokąd? – zaciekawił się doktor Cukier i strażnik, ku zaskoczeniu Ruda, odpowiedział:

– Blok B.

Na tym konwersacja się skończyła. I na tym też skończył się Darecki. Więcej go już nie zobaczyli.

– Usmażyli biedaka – stwierdził następnego dnia Szmidt w trakcie obowiązkowego spacerniaka. Dreptali po ziemi wciąż mokrej po nocnym deszczu, ale kałuże parowały szybko, termometry wskazywały plus trzydzieści stopni. – Poszedł na testy.

– Nie możesz tego wiedzieć – oponował Cukier, ale Hans splunął tylko, patrząc, jak kilku osadzonych próbuje grać w kosza na kawałku asfaltowego boiska.

– Nie budowali tego gówna na darmo – stwierdził. – Nikt nie będzie marnował kredytów na atrapę. Już po herbatniku. Widzieliście przecież kruka – dodał, rzucając niedbale starym grypsem opisującym kapelana. – Przylazł powyciągać nawijkę. Może Darecki coś wiedział... więc go przemaglowali przed puszczeniem mu wolta.

– Jeśli tak, to teraz wezmą się hurtowo za politycznych – zauważył Cukier, kątem oka zerkając na milczącego, idącego obok Malkolma. Rud jednak nie zareagował, więc chudy doktor nie rozwijał tematu.

To, że FKW poleci serią, było dość prawdopodobne i Malkolm przymknął na moment oczy. Tulpen, pomyślał. Siedząca przy jego stoliku. Z podbitym okiem i z tatuażem tulipana z kolcami, którego miał nigdy w pełni nie zobaczyć. Tulpen, ze wstydem zakrywająca dłonią swój niebieski krzyżyk. Tulpen zdająca mu relację, Tulpen – kobieca i ciepła, pragnąca jego dotyku. Tulpen, za którą nagle – nie wiadomo jak – stał się odpowiedzialny. Tulpen wsadzona na krzesło. Tulpen zamordowana w majestacie cesarskiego prawa.


Zobaczył ją jeszcze raz, choć tylko przelotnie. W noc, kiedy go zabrali.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Księga zepsucia

Подняться наверх