Читать книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak - Страница 2
Sklepik z zabawkami
ОглавлениеWciąż pamiętam ten dzień, wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy ujrzałem pana Kawkę. Był szósty czerwca, sobota. Powietrze rozedrgane od gorąca stało między szarymi monolitami bloków. Wokół Wzgórza Partyzantów ścielił się upajający zapach zdziczałego jaśminowca.
Bawiliśmy się pośród gruzów Dworca Głównego w chowanego, gdy Pablo przybiegł powiedzieć nam, że przed mój blok zajechał obcy.
– Rudy, jakiś obcy stoi pod twoim blokhauzem – oznajmił podekscytowany. – Mus wam go zobaczyć, chłopaki. Ma osła i wóz, a na wozie chyba z tonę fantów.
Wszyscy mieliśmy już dość skwarzącego słońca, poza tym zabawa w chowanego nieco się nam znudziła. Właściwie to byliśmy już na nią za starzy, ale w wojnę rodzice nam się nie pozwalali bawić – jak jednego razu Papa nas przyłapał na strzelaniu z kijków, to tak mi złoił skórę, że przez trzy dni jadałem na stojąco. Poszliśmy więc z Pablem: ja, Szymek, Lewy i Petarda.
Opuściliśmy krzaki porastające ruiny, minęliśmy ciąg walących się kamienic przy Piłsudskiego i skryliśmy się w cieniu rzucanym przez mój blok. Budynek jako jedyny w okolicy nie padł ofiarą bomb i pożarów, tylko na parterze porozbijane szyby szczerzyły z futryn brudne, ostre kły.
Wóz obcego przycupnął na rogu. Zaprzężony osioł skubał jakieś zielsko wyrastające spomiędzy potrzaskanych płyt chodnika. Fura była nieduża, drewniana, z dachem w kształcie kołyski obróconej do góry nogami i czerwonymi drzwiczkami. Na ściance napisano zielonym sprayem: ZABAWKI PANA KAWKI. Pojazd stał po naszej stronie, naprzeciw cukierni, gdzie umieszczony przed wejściem agregat warczał nisko, niby zazdrosny kundel. Po przekątnej, na placyku obok opuszczonej apteki, w dni powszednie parkował beczkowóz.
– Gdzie ten twój obcy? – zapytał Petarda. Jak go znam, już dumał, czyby się nie zakręcić wokół niepilnowanego wehikułu i nie podprowadzić kilku fantów.
– Był tu przed chwilą... o, tam idzie!
Mężczyzna wyłonił się zza rogu. Nieduży był z niego człowieczek, niepozorny, tylko brodę miał długą i gęstą, barwy grafitu. Na głowę nasadził wytarty melonik, na nos okulary w okrągłych oprawkach, takie fikuśne, z podnoszonymi czarnymi szkłami, a w usta wetknął fajkę na długim ustniku. Akurat popatrzył w naszym kierunku i pomachał do nas.
– Faktycznie jakiś dziwny – zauważył Lewy. – Ale osła ma prima sort.
– Ciekawe, co go tu przywiało – włączył się Szymek.
Obcy skończył palić, wystukał resztki z fajki na popękany asfalt. Później ruszył w naszą stronę, a my czekaliśmy, zafascynowani, rozbawieni, przerażeni.
– Cześć, chłopcy – powiedział sklepikarz. Miał ciepły głos. – Nie chce któryś popilnować mojego dobytku i zarobić paru groszy?
Może i nie jestem zbyt lotny – pastor Ebner w chwilach belferskiego zwątpienia twierdził, że widywał martwe gołębie z większym potencjałem poznawczym – ale refleks zawsze miałem przedni. Zgłosiłem się jako pierwszy, a sklepikarz wyszczerzył do mnie żółte zęby.
Tak się to wszystko zaczęło.
***
Następną godzinę spędziłem na betonowej rampie, z której dawniej wchodziło się do sklepów ulokowanych na wysokim parterze. Gapiłem się na osła i na drewniany wóz, bacząc, aby nikt się do nich nie zbliżał. Sklepikarz tymczasem zaglądał do kolejnych opuszczonych lokali. W końcu wrócił i kiwając głową w stronę dawnej piekarni, powiedział:
– Ten się nada pierwszorzędnie.
– Do czego się nada?
– Nie do czego, tylko na co – poprawił mnie. – Na sklep. Chodź, pomożesz mi przenieść graty.
Otworzył drzwiczki i zaczął wyciągać z fury najróżniejsze bagaże: skórzane nesesery, ortalionowe torby, plastikowe skrzynki pełne przedmiotów poowijanych w szmaty albo stare gazety. Minął dobry kwadrans, nim ułożyliśmy to wszystko w stertę w kącie pomieszczenia.
Dawna piekarnia nie wyglądała specjalnie zachęcająco: wszędzie leżały odłamki szkła, farba odłaziła ze ścian wraz z kruszącym się tynkiem, kikuty kabli sterczały z sufitu i ścian.
– Idealnie, idealnie! – Sklepikarz zacierał z zadowoleniem dłonie.
Komenderował mną do wieczora. Wysprzątaliśmy, co się dało, śmieci wylądowały na podwórku. Wreszcie we dwóch przytachaliśmy z wozu jakieś żelastwo zawinięte w brezent.
W pewnym momencie zebrałem się na odwagę i zapytałem, jak się nazywa.
– Baltazar Kawka, do usług – odpowiedział, unosząc melonik. – A ty?
– Tadek. Dla kumpli Rudy.
– Tadeusz... śliczne imię. Ile masz lat, Tadeuszu?
– Dwanaście. A pan?
– Za dwa lata będę od ciebie pięć razy starszy.
Główkowałem przez chwilę, po czym stwierdziłem, że nie poradzę sobie bez kartki, na której mógłbym to policzyć.
Kawka wyciągnął z brezentowego pakunku metalowe listwy, tuleje i cały worek śrub, nakrętek oraz podkładek. Zabrał się do tego ze śrubokrętem, pogwizdując nieznaną mi melodię, a ja podawałem mu wskazywane części.
W końcu zrobiło się zbyt ciemno, żeby pracować. Sklepikarz przyniósł z wozu lampę benzynową. Pożegnałem się, a pan Kawka dał mi na odchodne dwa złote. Wtedy wydawało się to prawdziwą fortuną: lody z automatu po drugiej stronie ulicy kosztowały tylko dziesięć groszy za sztukę.
***
Następnego dnia wypadała niedziela, a niedziele spędzaliśmy w szkółce pastora Ebnera. Pastor uczył nas czytać i pisać, ćwiczył z nami rachunki i opowiadał o różnych rzeczach: o przyrodzie, geografii, historii. Próbował nam też nawkładać do głów możliwie dużo niemieckiego, ale efekty były opłakane.
– Po kiego diabła my to zakuwamy? – psioczył Petarda. – Przecież i tak nikt nas nie puści przez granicę. Nikogo nie puszczają.
– Kto wie, może kiedyś puszczą – odpowiadałem, a chłopaki kiwali głowami. – Może kiedyś coś się zmieni.
Żaden z nas tak naprawdę w to nie wierzył.
Z naszej piątki tylko mnie i Pabla rodzice zmuszali do uczęszczania do szkółki niedzielnej. Petarda i Lewy dołączyli, gdy dowiedzieli się, że pastor Ebner raz w miesiącu dostaje z Zachodu paczki ze słodyczami, kawą i owocami w puszkach. Szymek nie miał rodziców, a po słodyczach regularnie dostawał sraczki, ale chodził z nami na lekcje, bo samemu na podwórku byłoby mu nudno.
Wracając ze szkółki, chciałem zajrzeć do pana Kawki, ale w witrynę zamiast szyby wstawiono arkusz blachy falistej. Sklepikarz wymienił też drzwi; musiał je przynieść z któregoś z opuszczonych mieszkań. Ze środka dobiegały odgłosy stukania i szurania, ale nie miałem dość odwagi, by zapukać i zajrzeć do środka. Nie chciałem wyjść na natręta.
Kiedy następnego dnia zszedłem na dół, sklep pana Kawki był już otwarty.
***
Na blasze zastępującej szybę wystawową sklepikarz wymalował ten sam napis co na wozie: ZABAWKI PANA KAWKI. Na drzwiach pojawił się gwóźdź, na gwoździu zaś kawałek tektury z jednym słowem: OTWARTE. Zajrzałem do środka.
Lokal zmienił się nie do poznania. Doczyszczona podłoga, odmalowane ściany, w powietrzu ostry zapach farby i detergentów. Po lewej, po prawej i na środku stały proste regały z metalowych rur i listewek, z półkami z ażurowego aluminium. A na półkach...
– No proszę, mój pierwszy klient. – Pan Kawka uśmiechnął się, stając w drzwiach prowadzących na zaplecze. Zawzięcie traktował grzebieniem włosy niesfornie odstające od czaszki. W sklepie paliły się dwie nakręcane lampy elektryczne, a rozłożony w kącie stolik przykryto ceratą. – Nie bój się, wejdź do środka. Zapraszam.
Nie miałem wiele czasu, ale zdecydowałem, że chwila zwłoki nie zaszkodzi. Wszedłem i uważniej przyjrzałem się zabawkom zgromadzonym na półkach.
Czego tam nie było! Regały mieściły obiekty pożądania dzieci każdej płci i w każdym wieku. Na najniższych półkach czekały te dla najmłodszych: kolorowe bąki, lalki szmaciane i plastikowe, pluszowe zwierzaki, drewniane klocki. Wyżej znaleźć można było piłki, tekturowe układanki, rozmaite zestawy kart i plansze do gier, z których znałem tylko tę podzieloną na kwadraty, używaną do warcabów. Na kolejnej półce brygada żołnierzyków formowała szyk pomiędzy resorakami a parkiem maszynowym, składającym się z plastikowych traktorów, koparek i innych ciężkich sprzętów.
Dużo tego było; zbyt dużo, by wszystko wymieniać. Były plastikowe samoloty zwisające spod sufitu na żyłce wędkarskiej i dziwne lunety, w których wielobarwne szkiełka układały się w oszałamiające wzory. Był cały kosz klocków, nazywanych przez sklepikarza klockami lego, które dało się łączyć w fantazyjne kształty i konstrukcje. Był dom dla lalek, z otwieraną boczną ścianą i miniaturowymi mebelkami. Cuda, prawdziwe cuda.
Dopiero po chwili dostrzegłem zawieszony na ścianie zabawkowy karabin. Zaparło mi dech w piersiach.
– Niezła sztuka, prawda? – zagadnął pan Kawka, stając za mną. – Jak go znalazłem, miał popękaną kolbę, ułamaną lufę i spust się zacinał. Dwa lata szukałem innych modeli, żeby przemontować z nich brakujące części, ale się opłaciło. Prawie nie widać, że to taki łatany składak. Chcesz go potrzymać?
Zaprzeczyłem gwałtownie i cofnąłem się o krok.
– Nie lubisz broni, co? – zapytał sklepikarz z łagodnym uśmiechem. – Dzisiejsi chłopcy już się nie bawią w wojnę? Kiedy byłem w twoim wieku, całymi dniami latałem z kijkiem po parku i krzyczałem „tratatatata!”, naśladując terkot M16.
– Ojciec... ojciec mi nie pozwala – odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od karabinu. – Mówi, że wojna to nie zabawa. Mówi, że to właśnie przez wojnę tak żyjemy. I że...
Ugryzłem się w język. Nie zamierzałem rozmawiać o Mamie. Nie z obcym człowiekiem.
– Twój ojciec ma wiele racji. – Kawka pokiwał głową. – Ale jest tu mnóstwo innych zabawek. Założę się, że nie grałeś nigdy w chińczyka.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rozłożył na stole planszę i zaczął objaśniać zasady. Słuchałem jednym uchem, co chwila zerkając na wiszący na ścianie karabin. Nie mogłem się skupić, gdy nagle usłyszałem swoje imię.
– Tadek!
W drzwiach wejściowych stała moja siostra. Anka miała szesnaście lat, rude włosy i bladą cerę szczodrze obsypaną piegami.
– Czego cię nie ma na polu? – zapytała.
– Już idę.
– Byle żywo! Jak nawalisz, Szrama raz dwa znajdzie sobie innego smarka do pracy.
– Powiedziałem, że już idę!
Popatrzyła na mnie, później na Kawkę, który ukłonił się nisko. Mruknęła coś pod nosem i już jej nie było.
– Muszę iść – przyznałem niechętnie. Wcale nie chciałem wychodzić.
– Gdzie pracujesz, Tadeuszu?
– Różnie. Zależy, gdzie nas Szrama pośle. Teraz głównie na polach makowych, konopie na plantacji jeszcze dość nie urosły. Ale dobre będą, gęste i wysokie. Jesienią zapowiada się moc roboty.
Pan Kawka odchrząknął, jakby dziwnie zakłopotany. Zdjął pionki z planszy, sześcienne kości schował do słoika, planszę wetknął z powrotem pomiędzy inne. Szkoda, że musiałem iść, chętnie bym wypróbował tego całego chińczyka.
– Do widzenia – powiedziałem, po czym ruszyłem do wyjścia.
Byłem już na zewnątrz, gdy usłyszałem jego głos.
– Tadeuszu...
Zawróciłem. Kawka marszczył czoło w zadumie, a w palcach lewej dłoni obracał maleńką buteleczkę pełną brązowego proszku, która zwisała mu z szyi na rzemyku. Dopiero kilka tygodni później dowiedziałem się, że ten proszek w środku to mirra.
– Co byś powiedział, gdybym zaproponował ci pracę? Dam złotówkę za dziesięć godzin, sześć dni w tygodniu. Co ty na to?