Читать книгу Poczet królowych polskich - Marcin Szczygielski - Страница 8

CZĘŚĆ I DYSOCJACJA

Оглавление

Jeżeli na ciecz w zbiorniku zamkniętym wywierane jest ciśnienie zewnętrzne, to ciśnienie wewnątrz zbiornika jest wszędzie jednakowe i równe ciśnieniu zewnętrznemu.

Blaise Pascal

Nic nie ciąży tak jak sekret.

Róża Król


Prawo to zostało unieważnione za sprawą konstytucji Księstwa Warszawskiego uchwalonej 22 lipca 1807 roku, jednak zaledwie na dwa miesiące. 7 października 1807 zostało przywrócone wraz z innymi wcześniejszymi przepisami dyskryminującymi polskich Żydów. Zapis ten, choć martwy, pozostawał w mocy prawnej aż do 1921 roku – do czasu konstytucji marcowej.

„Moja Przyjaciółka”

Ilustrowany Dwutygodnik Kobiecy

lipiec 1938 r.

Potężne i równocześnie tajemnicze jest milczące królestwo śmierci. Próżno mu się przeciwstawiać! Wśród licznych dogmatów ten jeden najgroźniej, najwięcej nieubłaganie głosi nam koniec doczesnego istnienia, choć z drugiej strony, jakby dla wynagrodzenia powyższego, rzuca światu triumfalną prawdę o nowym, doskonalszym życiu pozagrobowym.

Nie myślimy jednak o tym ostatnim, gdy tracimy kogoś najdroższego. Zupełnie inne uczucia przepełniają wówczas naszą duszę, bo wiemy tylko jedno: odeszło od nas na zawsze najbliższe, najukochańsze serce i żadna siła ziemska już go powrócić nam nie zdoła. Boli nas dusza, płaczemy, cierpimy. I ten nasz stan wewnętrzny to jakby hołd naszej pamięci w stosunku do zmarłego, jakby ekwiwalent za jego życzliwość i dobroć, których nam nie skąpił za dni swego życia…

Pragniemy zatem i zewnętrznie dostroić się do swego stanu wewnętrznego. Przywdziewamy więc żałobę.

Sztuką jest wielką dostosować się w życiu do każdej okoliczności, a więc pewnego rodzaju sztuką będzie dostosowanie się do wymogów tradycyjnej żałoby. Specjalnie łatwo przyjdzie to paniom, które żałobę mogą uzewnętrznić na różny sposób, nie tracąc przy tym nic na wdzięku, co jest dla kobiety bardzo ważne. Mało na tym, częstokroć czerń żałoby uwydatnia i wysubtelnia kobiecą urodę. Pani, która wyglądała w kolorowej sukience banalnie i nikło, nagle w kirach wydaje nam się porywająco ładna.

Najważniejsze przy żałobie to odpowiedni kapelusz z długim welonem, który jest błogosławieństwem dla wielu kobiet. Poza kapeluszem należy pamiętać i o reszcie stroju. Jeżeli warunki materialne osoby osieroconej pozwolą, warto powierzyć robotę żałoby krawcowej, która o wszystkim pomyśli. Na suknię do ciężkiej żałoby najodpowiedniejsza będzie wełniana żorżeta lub woal wełniany; do lżejszej – crepe de chine gładki lub crepe marocain. Fason sukni i okrycia jak najskromniejszy bez żadnych wybryków mody. Nieodzowną dawniej angielską krepę zastąpiła zupełnie żorżeta – welony żorżetowe nosi się nawet na pogrzeb najbliższych, jak mąż lub rodzice. Jeżeli jednak wyższa cena nie stanowi różnicy, angielska krepa, choć mało używana, wygląda zawsze znacznie bardziej majestatycznie, a osoba w nią spowita robi wrażenie uosobienia boleści.

Co do bielizny, o ile nie nosi się czarnych kombinacji, to tylko biała. Osoba mająca subtelne poczucie dobrego smaku pod żadnym pozorem nie włoży kolorowej bielizny pod żałobną suknię!

Żałobę po rodzicach i współmałżonkach nosi się rok i sześć tygodni. Po dziadkach – sześć miesięcy. Po starszym bracie i siostrze również, po młodszym rodzeństwie wystarczą trzy miesiące. Rodzice po dorosłych dzieciach – jeden rok, po małych – pół roku lub wcale. Dzieci w młodszym wieku do lat czternastu noszą po rodzicach białe sukienki z czarnymi kokardami.

Ze strojów żałobnych do zwykłych należy przechodzić zwolna i umiarkowanie. Żałoba bowiem to symbol smutku i żalu, a więc nie należy się z nią rozstawać, jak z pewnego rodzaju pańszczyzną lub ciężkim obowiązkiem.

Maria Zemmlerówna

I

Królowa płonie. Stoi w oknie pierwszego piętra, w sypialni rodziców. Przez moment zastanawiam się, co tam robiła. Prawie nigdy nie opuszcza przecież parteru, a właściwie kuchni. Przelotna myśl. Na ulicy tłum, ludzie wrzeszczą. Ktoś przyciska mnie mocno do boku, Mańka zawodzi monotonnie niczym pies, któremu ktoś złamał łapę. Ja milczę. Królowa też. Otwiera szeroko usta, wznosi ręce, zupełnie jakby pozdrawiała zgromadzonych w dole poddanych. Płomienie pełzną po jej sukience, docierają do potężnych piersi. A jednak Królowa milczy. Może po prostu jej nie słyszę? Nie sądzę. W końcu po co miałaby krzyczeć? Sama przecież mawiała, że człowiek krzykiem ognia nie ugasi.

– Skacz! Skacz! – wrzeszczą ludzie jednym głosem, niemal skandują jak podczas meczu lub wyścigów konnych.

Nie skacz – myślę. Ludzie podają sobie wiadro, wychlapując na bruk jego zawartość. Jakiś mężczyzna chlusta resztą wody w drzwi do sieni, za którymi trzaska ogień. Nawet ja – choć mam zaledwie trzynaście lat – zdaję sobie sprawę z bezcelowości tych poczynań. Dom jest już stracony. Moje nieliczne zabawki, łóżko, szafa z sukienkami. Warsztat ojca, kuchnia z koślawym kredensem. Matka. Ojciec. Ale jeszcze nie Królowa. Królowa jeszcze ma szansę, liczę jednak, że jej nie wykorzysta. Głodnym, skrajnie przerażonym, a zarazem pełnym fascynacji wzrokiem pożeram każdą sekundę tej chwili. To mój pierwszy koniec świata, obserwuję go z bezpiecznej odległości. Co teraz będzie? Czuję na twarzy żar płomieni, ale nie czuję bólu. Wiele lat później przekonam się, że większość ludzi skrycie o czymś takim marzy – przyglądać się końcowi świata. Z bezpiecznej odległości.

– Skacz, kobieto! – drą się ludzie.

Mogłaby, w końcu to tylko pierwsze piętro. Małe prawdopodobieństwo, by stała jej się większa krzywda przy upadku. Może Królowa ma lęk wysokości? Absurdalne. Po prostu chce spłonąć. Dokąd by poszła? Woli stanąć w ogniu niczym krzew gorejący.

Jednak nie. Gdy płomień dociera do złocistej, ciężkiej korony jej warkoczy zaplecionych wokół głowy, chwyta framugę okna, opiera kolano o parapet. Wstrzymuję oddech. Nagle zapada się podłoga sypialni. W mgnieniu oka Królowa znika w oszałamiającym snopie iskier, niczym magik podczas cyrkowego pokazu. Gwóźdź programu.

– Ooooooo! – wołają ludzie jednym głosem.

Mańka mdleje, osuwa się na kamienny bruk Kawęczyńskiej. Ktoś ją podnosi, zamyka w ramionach. Stoję samotnie, nogi mi dygoczą. Po chwili zapada się dach naszego domu, płomienie strzelają wysoko w chmurne, granitowe niebo październikowego wieczoru. Ludzie nagle rozbiegają się jak mrówki, dociera do nich, że za chwilę ogień może przenieść się na sąsiednie domy. Unoszę twarz, przyglądam się iskrom, które wirują w górze i niczym gwiazdy odcinają się od ciemnoszarego tła obłoków. Na mój policzek spada pierwsza kropla deszczu. Potem druga. Krople spadają coraz gęściej, zmieniają się w ulewę. Koniec końca świata. Ogień słabnie z gniewnym sykiem, przesłaniają go smugi pary. Kobiety zarzucają sobie fartuchy na głowy, rozbiegają się do domów. Ktoś łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Idę bezwolnie, chwytając w usta krople deszczu. Mają delikatny posmak dymu i popiołu. Jak w wędzarni.

Nikt mi jeszcze tego nie powiedział, ale ja wiem, że wszyscy nie żyją. Ojciec. I moja matka. No i oczywiście Królowa, choć tego akurat mogę być pewna, widziałam. Pierwszy z moich końców świata. Znaczący, choć w sumie – w odróżnieniu od następnych – raczej kameralny. Teraz już płaczę, ale chyba jeszcze nie ze smutku.

II

– Magda. – Żółwik wtyka głowę przez uchylone drzwi sali konferencyjnej.

– Która Magda? – Barrakuda rzuca jej wściekłe spojrzenie. – Spotkanie jest!

– Wiem, ale… – Żółwik oblizuje nerwowo usteczka umalowane jasnoróżową, tandetną szminką – …ale ja mam coś ważnego do Magdy. Król. Prywatną wiadomość mam. Bo dzwonili.

Dzwonili? Ciekawe, w którym kościele. We łbie jej chyba zadzwoniło, pewnie ten jej maleńki móżdżek zagrzechotał w czaszce. Idiotka, przerywa mi w najważniejszym momencie. Właśnie miałam negocjować procent od reklam.

– Nie teraz – warczę.

– Ale to chyba takie jakby ważne… – miauczy Żółwik z nieszczęśliwą miną.

– Co jest takie ważne? – pyta Barrakuda.

Druga Magda, ta z multimediów, wznosi na pokaz oczy do sufitu i wzdycha. Prywatna wiadomość, a tu takie istotne sprawy, uzgadniamy e-wydania, sedno rzeczywistości. Leniwa cipa, nawet pojęcia nie ma, jak sprzedać produkt, a na mnie oczy do sufitu podnosi.

– Nie teraz! – syczę do Żółwika. – Zaraz przyjdę.

– Ale kiedy to ważne… – sekretarka pojękuje, wytrzeszczając oczy.

Barrakuda kląska językiem ze zniecierpliwieniem.

– No! To mów już – wzdycha boleściwie.

– Ale kiedy to tak. Raczej w cztery oczy powinnam chyba – Żółwik potrząsa strzechą platynowych loczków. Zupełnie jakby ktoś podrzucił kopiasty talerz makaronu.

– Aśka, albo mówisz, albo wychodzisz – odzywam się złym głosem. – Przestań dupę zawracać, my naprawdę jesteśmy zajęte.

– Ale… – zaczyna Żółwik.

– Wyjdź – przerywam jej.

– Kiedy twoja matka nie żyje – wyrzuca z siebie dziewczyna. – Zadzwonili z Solca, to jest ze szpitala. Miała jakiś udar. Zmarła godzinę temu. Masz tam jechać.

– Oooo! – odzywa się osłupiałym tonem Barrakuda, zupełnie jakby Żółwik w czarodziejski sposób wypuściła zza bujnego dekoltu stadko białych gołębi.

Wypadam z roli. Przez chwilę tępym wzrokiem wpatruję się w Żółwika. Żółwik wlepia oczy we mnie, zresztą Barrakuda, druga Magda, Paulina z marketingu i Ninka od grafików też się gapią. Mrugam kilka razy. Słowa Żółwika brzęczą mi w uszach, ale nie łapię sensu. Matka? Jak to matka? Skąd niby w szpitalu mieli telefon do wydawnictwa?

– Zaraz – mówię.

Żółwik robi okrągłe oczy i cofa głowę. Zamyka za sobą drzwi. Odchrząkuję, przekładam wydruk prezentacji leżący przede mną na blacie stołu.

– No więc tak… – zaczynam. – Na początek musimy się oprzeć na reklamie krzyżowej, bo to jest narzędzie, które niemal nic nas nie kosztuje. Reklama internetowa wciąż ma marginalny charakter, nawet jeśli skorzystamy z know-how Hiszpanów, to i tak musimy się liczyć z tym, że u nas.

– Magda, czy ty słyszałaś, co ona powiedziała? – przerywa mi Barrakuda.

– Słucham? – odrywam oczy od wydruków.

– Twoja matka nie… Zmarła – Barrakuda wciąż wlepia we mnie osłupiałe oczy.

– A tak – mówię. – Słyszałam. Ale to jakaś bzdura.

W sali konferencyjnej zapada całkowita cisza. Mimo że siedzimy na dwudziestym piętrze biurowca, w którym nie otwiera się ani jedno okno, słychać cichy szum silników samochodów krążących po rondzie ONZ daleko w dole.

– My zresztą i tak nie byłyśmy ze sobą blisko. Prawie nie utrzymywałyśmy ze sobą kon… – odzywam się po zbyt długiej chwili i urywam w pół słowa.

Totalnie surrealistyczna sytuacja.

– To ja może. Chyba pojadę, co? – mówię.

– Tak – Barrakuda rzuca mi przeciągłe spojrzenie i odwraca głowę. – Przykro mi.

– Przepraszam – podnoszę się z krzesła.

Starannie zbieram wydruki, składam równo kartki i chowam je do pomarańczowej, kartonowej teczki.

Na wszelki wypadek z recepcji dzwonię do szpitala na Solcu, żeby upewnić się, że Żółwik nie wpuszcza mnie w kanał. Tak. Zofia Król, córka Marii. Zgon nastąpił o jedenastej rano. Co ja robiłam o jedenastej? Drukowałam prezentację i szykowałam się do spotkania. Piłam kawę.

Upał uderza mnie jak ciężarówka, gdy wychodzę z błyszczącego, klimatyzowanego holu biurowca na chodnik przed budynkiem. Powinnam poczekać w środku, aż taksówka podjedzie, zobaczyłabym ją przecież przez szyby. Ale już nie zawrócę, na fotelach obok wind siedziała naczelna „Fitu” z jakimś facetem. Miałam jej do dwunastej przesłać grafik spotów radiowych nowego numeru. Całkiem zapomniałam.

Nieruchome powietrze drży lekko nad asfaltem, niebo wygląda jak odwrócona do góry nogami błękitna, emaliowana miska, pod którą ktoś zapalił żarówkę. Zdejmuję żakiet, sprawdzam, czy nie mam plam potu pod pachami. Mam oczywiście. Uświadamiam sobie, że niepotrzebnie zabrałam pomarańczową teczkę z prezentacją. Usiłuję wepchnąć ją do torebki, ale nie wchodzi. Mogłabym właściwie wyrzucić te papiery, po co mi one. Wydrukuję sobie jeszcze raz, gdy wrócę do biura. Stoję nad śmietniczką i przyglądam się jej z powątpiewaniem. A jeśli ktoś to wyciągnie? Właściwie nie ma tam nic specjalnie istotnego, ale gdyby Barrakuda się dowiedziała…

Podjeżdża taksówka, zaglądam najpierw przez przednią szybę i oceniam taksówkarza. Starszy facet, na oko niegroźny, łysy z zaczeską. Zresztą mam paralizator w torebce.

– Na nazwisko Król – mówię, otwierając drzwi i wsuwając się na rozgrzane do czerwoności tylne siedzenie. – Do szpitala na Solcu poproszę.

Samochód rusza. Wszystkie okna pootwierane, parzące powietrze targa mi włosy. Lakier na każdą pogodę. Pewnie. O ile nie wyjdziesz na zewnątrz.

– Nie ma pan klimy? – pytam cierpko.

– Mam – odpowiada taksówkarz.

– To czemu pan nie włączy?

– Bo więcej pali.

Przesuwam się na środek kanapy, na nic. Tu jeszcze gorzej. Szlag mi włosy trafi całkiem.

– A jakbym poprosiła, toby pan włączył? – pytam, siląc się na grzeczny ton. – Na te kilka minut?

– Jak pani dopłaci, to mogę – bezczelnie odpowiada taksiarz.

Wzruszam ramionami i już mam powiedzieć, że nie ma sprawy, ale dociera do mnie, że nie wzięłam od Żółwika vouchera na taksówkę. Zaciskam usta, wyglądam na ulicę.

– Moja matka zmarła – mówię, wzdychając. – Koło jedenastej. Jadę do szpitala, żeby… Żeby, no wie pan.

Żeby co? Nie mam pojęcia. Zidentyfikować zwłoki? Przecież lepiej ode mnie wiedzieli, że tam jest. I kim jest. Nigdy nie byłam w podobnej sytuacji. Nikt, kogo znam, jeszcze nie umarł. Co ja mam właściwie robić w tym szpitalu?

Taksówkarz spogląda na mnie ukradkiem we wstecznym lusterku. Po chwili szyby podjeżdżają do góry. Włączył klimatyzację.

– Dziękuję – mówię.

Przecinamy Marszałkowską, mijamy McDonalda przyklejonego do Sezamu i Sphinxa położonego bliżej Świętokrzyskiej. Kiedyś tu był Hortex, matka przywoziła mnie do niego czasami w niedziele na lody plus wykład o stolicy. Marszałkowska – mało istotny element osiemnastowiecznej Osi Stanisławowskiej. Nikomu wtedy nie przyszłoby do głowy, że w przyszłości będzie to główna ulica miasta. Słowa matki brzęczą mi w uszach. Miała prawdziwego świra na punkcie Warszawy, pasła mnie informacjami na jej temat od maleńkości. Miała…

Wyjmuję z torebki komórkę i wybieram numer Adriana.

– No co tam? – odzywa się po pierwszym sygnale. – Tylko szybko mów, bo mam klientkę. Gmera i gmera w witrynach, ale czuję, że na coś wreszcie się połaszczy.

– Moja matka nie żyje – mówię bardzo wyraźnie, ale i tak nadal tego nie czuję.

Nic nie czuję, ewentualnie winę z tego powodu. Że nic nie czuję.

– No co ty? – mamrocze ze zdumieniem Adrian. – Jaja sobie robisz!

– Nie, powaga. Umarła.

Adrian milczy przez długą chwilę i w końcu mówi:

– Przywaliłaś – milknie znowu i pyta wreszcie: – A jak ty się czujesz?

– Nie wiem. Nijak – odpowiadam.

– Chcesz, żebym przyjechał czy coś?

– Chyba nie. Jadę do szpitala. Kazali mi przyjechać. Nie wiem po co.

– Jak to po co? No chyba, żeby załatwić wszystko.

– Ale co załatwić?

– Papiery podpisać. Akt zgonu i tak dalej. Znaczy odebrać. I rzeczy wziąć. Zresztą nie wiem. Nigdy tego nie załatwiałem.

– Ja też nie.

– Coś podobnego… A na co umarła?

– Na udar podobno. Może to przez ten upał, nie mam pojęcia.

Adrian milczy. Ja też. Bo co tu powiedzieć? Już kto jak kto, ale on najlepiej wie, jak wyglądały sprawy z moją matką.

– Już do pani podchodzę – mówi wreszcie, słabo słychać, pewnie zasłonił mikrofon.

– Dobra, kończę – odzywam się. – Zdzwonimy się.

– Co? A tak, okej. Bo ja tu, wiesz, muszę. A może wpadniesz później? Skoczymy coś zjeść, może do Karmy?

– Nie wiem, muszę wracać do redakcji.

– Masz zamiar wracać do pracy? – pyta ze zdumieniem. – Po szpitalu?

– Chyba tak. A nie?

– Oszalałaś chyba!

– Właściwie… – zamyślam się na sekundę. – Właściwie masz rację. To wpadnę.

– Wpadaj. Buźka. A, no i… wiesz… sorry mi.

– Wiem. Pa.

Chowam telefon do torebki. Rzeczywiście nie ma sensu, żebym tam wracała. Nawet Barrakuda słowa nie powie. Na dobrą sprawę mogłabym wziąć kilka dni wolnego, spokojnie mi się należy, za traumę. W końcu matka mi umarła. Nic nie czuję z tego powodu, ale wiem o tym tylko ja.

– Od frontu? – pyta taksówkarz. – Czy od Kruczkowskiego?

– Chyba od frontu, nie wiem. A co jest od Kruczkowskiego?

Taksówkarz znowu rzuca mi spojrzenie w lusterku, szybko odwraca oczy.

– Kostnica – mówi.

– Pod główne.

Idiota. Sięgam do torebki po portfel.

III

Wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak wiele i jak mało pamiętam. Pamiętam dni sprzed dekad tak drobiazgowo, jakby wydarzyły się wczoraj. Nie pamiętam za to całych lat. Pamiętam Szmulki czy raczej Michałów, jak mawiało się wtedy, ale głównie ulice i podwórka. Z domu tylko kuchnię i stołowy, trochę warsztat ojca. Mojej sypialni nie pamiętam prawie wcale, pamiętam za to niektóre zabawki. Przedmioty. Słabo pamiętam matkę. Pamiętam ojca, ale te wspomnienia są wyrywkowe jak ścinki pozostałe po montażu filmu. Nie mają początku ani końca. On sam w moich wspomnieniach nie jest całością, składa się z fragmentów. Zęby, dłonie. Ciemnorude, kręcone włosy, zawsze potargane i źle ostrzyżone. Kto go strzygł? Królowa? Matka? Może cyrulik? Nie mam pojęcia. Czy nosił jarmułkę? Nie, na pewno nie. Na ulicę wychodził w czapce z daszkiem. Chyba pamiętam tę czapkę, ale nie jestem pewna. To niepokojące, te białe plamy w pamięci. Czy były już wcześniej, czy może pojawiły się dopiero niedawno?

Najlepiej pamiętam Królową. Jej grube, złote warkocze, czerwone, twarde dłonie o zadziwiająco zręcznych i zgrabnych palcach. Pamiętam jej śmiech, zapach, wszystko, co mówiła. Królowa była istną kopalnią mądrości, starczyłaby za dwa uniwersytety. Miała w zanadrzu powiedzenie na każdą okoliczność. Niektóre były zabawne i zbereźne, jak choćby: „czy to z góry, czy pod górę, furman patrzy w końską dziurę”. Inne głębokie, tak je przynajmniej odbierałam: „myśl cła nie płaci”. Trafne. Ale były też zagadkowe, na przykład „diabłu z dupy nie kareta”. O co miało w tym chodzić? Do dziś nie pojęłam. Ale mocno zapadało w pamięć, prawdopodobnie dzięki słowu „dupa”, którego używanie przez dziewczynki, gdy byłam mała, wydawało się nie do pomyślenia. Przynajmniej w obecności dorosłych. Pamiętam, że szalenie mnie śmieszyło to powiedzenie, Królowa często go używała, ale nie pamiętam, w jakim kontekście. W każdym razie zaśmiewałam się do łez za każdym razem.

Pamiętam oczywiście Manię, no ale ona była przy mnie najdłużej.

Moje okno wychodzi na północ. Gdy się przez nie wyjrzy, widać drzewa, fragment alejki, ławkę i niebo. Estetyczny widok, niewiarygodnie banalny. Absolutnie nie kojący, przynajmniej nie dla mnie. Wręcz przeciwnie. Ale teraz już mnie on nie dotyczy, bo głównie siedzę. Z tej perspektywy widać tylko czubek korony najbliższego klonu i niebo. To już lepsze, choć – dobry Boże – jakże nieskończenie nudne.

Dużo myślę, więcej niż kiedykolwiek. Myślę o pamięci. I o ciele. O ciele myślę głównie. Zbyt mało myślałam o moim ciele, nie poświęcałam mu uwagi. Gdy byłam mała, nie zauważałam go. Potem, gdy nieco podrosłam, zaczęłam się go wstydzić. Później bywałam z niego dumna, tak mniej więcej do czterdziestych urodzin. Potem znowu zaczęło mnie zawstydzać. A teraz się go boję. Nie jest tak, że starość to powrót do dzieciństwa. Określenie „zdziecinnienie” absolutnie tu nie pasuje. Gdy byłam mała, ciało było moim przyjacielem, a nie wrogiem. Czasami myślę, że byłoby dobrze, gdyby mój mózg dogonił resztę organów pod względem zużycia, wyłączał się stopniowo niczym wielki dom towarowy po godzinach pracy, w którym subiekci po kolei gaszą światła na piętrach. Pracowałam kiedyś w takim wielkim domu towarowym. Krótko.

Czasami natomiast budzę się w nocy przerażona i robię błyskawiczny remanent pamięci. Czy coś zniknęło? Czy czegoś ubyło? Skąd jednak mogę mieć pewność, że nie? Mnożę, dodaję. Powtarzam tytuły filmów, książek, nazwiska ludzi, których kiedyś znałam. Wszystko jeszcze jest na miejscu, a przynajmniej tak mi się wydaje. Uspokajam się i zasypiam znowu, choć częściej już nie, bo ostatnio – szczególnie tutaj – mam ze snem niejakie kłopoty. W pewnym więc sensie chciałabym, aby mózg – podobnie jak ciało – odmówił mi posłuszeństwa. Nie chciałabym jednak być tego świadoma.

Kiedyś uważałam, że starość nierozerwalnie połączona jest ze spokojem i mądrością. Z pogodzeniem. To nieprawda, choć czegoś rzeczywiście mnie nauczyła. Gdy spoglądam wstecz, dochodzę do wniosku, że życie składa się z czekania. Czy raczej może serii mniejszych i większych czekań. Czeka się bezustannie na coś lub kogoś. Czasami niecierpliwie, niekiedy z lękiem. Bywa, że nawet nieświadomie. Czy jeszcze czekam? Tak. Czekam. Czekam na niedzielę. Akurat to czekanie dostarcza mi odrobinę radości. Nieco złośliwej może, ale jednak radości.

IV

Szpital jest okropny. Śmierdzi potem i amoniakiem. Dlaczego tu nie ma klimatyzacji? Muszę kupić nakładki na buty, żeby wejść na piętro. Wrzucam dwa złote do maszyny, wypada niewielka paczuszka. W środku dwa zielonkawe woreczki z gumkami. Przypominają czepki kąpielowe. Wciągam je na szpilki, prawy obcas natychmiast rozrywa fizelinę. To ma chronić przed bakteriami? Bzdura. Chodzi tylko o to, żeby sprzątaczki miały mniej roboty z myciem podłogi. W sumie logiczne. Przydatne jesienią bądź zimą, ale nie o tej porze roku.

Kiedy widziałam ją ostatnio? Nie pamiętam. Pół roku temu? Chyba wcześniej. Święta spędziłam z Adrianem na Teneryfie, wysłałam jej SMS-a.

Dostaję akt zgonu. Nawet szybko. Niespecjalnie są mną przejęci, przygotowałam się psychicznie na wyrazy współczucia i smutne miny. Na miejscu jest filia zakładu pogrzebowego, w maleńkim pokoiku blisko windy. Biurko z przedpotopowym pecetem, ściany w kremowym kolorze z olejną lamperią, kusa firanka.

– Chce pani sama przygotować zmarłą?

– Słucham?

– Umyć, ubrać.

Przez sekundę z niedowierzaniem przyglądam się kobiecie siedzącej za biurkiem. Czy ona upadła na głowę? Przecież nie robi się takich rzeczy! Pomijając całą niewyobrażalność podobnej sytuacji, przecież chyba normalny człowiek nie może dotykać trupa? Od tego muszą być jakieś specjalne służby, nie wiem, coś jak straż miejska, pielęgniarki czy MPO. To chyba zabronione, żeby zwykła osoba z ulicy, cywilna niejako, dotykała nieżywego człowieka? Może coś takiego zdarzało się kiedyś, sto, dwieście lat temu, kiedy ludzie umierali w domach, we własnych łóżkach! Nie było ani Medicoveru, ani Falcka, lodówek, prądu, telefonów komórkowych i karetek pogotowia. Ale teraz? Przecież jesteśmy w Unii… Na pewno są jakieś przepisy! Nie uwierzę, że jeśli zabraniają nam jeść oscypki, to pozwolą, żeby normalny człowiek sam mył zwłoki!

– Nie – odpowiadam ostrożnie po długiej chwili milczenia.

– A ubranie?

– Co ubranie?

– W co ma być ubrana zmarła?

Ubrana? Przecież chyba nie przywieźli jej tu nagiej. Podobno upadła na ulicy, w coś musiała być ubrana. Jeżeli zmarła niemal natychmiast, po co mieli ją rozbierać? Ale może do trumny – idiotyczne sformułowanie – powinna mieć na sobie coś lepszego? Chyba tak się robi. Może jakieś specjalne ubranie? Tylko jakie?

– A w co może być? Ma pani jakiś katalog?

– Katalog? – kobieta mruga kilka razy powiekami. – Tutaj są zdjęcia dostępnych trumien, kompozycje kwiatowe.

– Ale z ubraniami.

– Z ubraniami? – kobieta gapi się na mnie podejrzliwie. – Nie, no pani. Musi pani przywieźć coś dla mamy z domu.

– A, rozumiem. Myślałam, wie pani, że może to musi być jakieś specjalne. Z suwakiem na plecach, może bez pleców, czy nie wiem.

Urywam. Dlaczego ja muszę to załatwiać? Nagle ogarnia mnie fala wściekłości na matkę. Akurat teraz musiała. Nabieram powietrza ustami i wypuszczam je powoli nosem. Chcę stąd wyjść.

– Kiedy powinnam przywieźć?

– Jutro rano. Świetnie. Która trumna?

Przekładam zalaminowane karty w segregatorze. Horror.

– Nie wiem. Którą pani poleca? To znaczy, która jest najlepsza?

Kobieta stuka palcem w jedną z kart. Trumna jest mahoniowa, lakierowana na wysoki połysk. Wygląda jak element kompletu mebli, które stoją w pokoju matki. Pasuje.

– Niech będzie.

– Życzy sobie pani coś specjalnego?

– To znaczy?

– Jakiś występ. Współpracuje z nami znakomity trębacz.

Trębacz? Przerasta mnie to.

– Nie, raczej nie.

– Świetnie. Cmentarz.

– Na Bródnie. Tam leży moja prababcia, matka mówiła, że i ona…

– Świetnie. Ma pani numer kwatery?

– Nie. Jutro podam.

– Świetnie. Trzeba porozumieć się z księdzem.

– Nie trzeba księdza – mówię szybko. – Mama na pewno by sobie tego nie życzyła. I na pewno nie powinno być krzyża.

Tego akurat jestem pewna, wielokrotnie o tym wspominała. Matka pewnie wolałaby czerwoną gwiazdę, ewentualnie emblemat z sierpem i młotem. A może w ogóle powinnam ją skremować?

– Ceremonia świecka. Świetnie – mówi kobieta, zapisując coś w komputerze. Spogląda na mnie i pyta: – Może napije się pani wody? Zbladła pani. Wszystko w porządku?

– Tak. Trochę tu duszno. Czy coś jeszcze?

– Proszę podpisać. I jeszcze kwiaty. Będzie pani musiała dopłacić, ubezpieczenie nie pokryje wszystkich wydatków.

– Mogę kartą kredytową?

– Niestety nie mam czytnika. Ale może pani zrobić przelew. Tu jest numer rachunku. Jutro byłoby świetnie.

Świetnie. Wychodzę na ulicę, ściskając pod pachą pomarańczową teczkę i spory plastikowy worek, który dała mi pielęgniarka. W środku są rzeczy matki, nie zaglądałam do środka. To chyba torebka.

Przed wejściem zatrzymuje się taksówka, z której wysiada jakiś facet. Patrzę przez przednią szybę, kierowca chyba w porządku.

– Wolny pan? – pytam.

Kiwa głową. Wsiadam do środka, chociaż nawet nie sprawdziłam, z której jest korporacji. Wszystko mi jedno.

– Na Mokotowską poproszę. Róg Chopina.

Dopiero teraz orientuję się, że nie zdjęłam fizelinowych ochraniaczy z butów. Ściągam je, zwijam w kulkę i wciskam ukradkiem między siedzenie a oparcie kanapy. Oczywiście okna pootwierane. Wystawiam twarz na podmuch gorącego powietrza.

*

– Szybko – stwierdza Adrian, gdy wchodzę do galerii.

Kładę na biurku worek ze szpitala i pomarańczową teczkę.

Całuję nadstawiony policzek.

– Jak się masz? – pyta, obejmując mnie ramieniem. – Zaraz zmykamy, pięć minut. O pierwszej mają przywieźć serwis Norblina z czyszczenia, śliczny, mówię ci. Zobaczysz. Potem możemy iść do Karmy.

– Nie spieszy mi się – mówię i siadam na jednym z obitych popękaną skórą foteli ustawionych przed biurkiem.

Adrian ma na sobie zbyt szerokie dżinsy, kiedy pochyla się przed jedną z witryn, odsłaniają bokserki w kolorową kratę, a ciasny, wściekle kolorowy T-shirt podjeżdża mu do połowy pleców. Japonki na bosych stopach. Wyjątkowo niezobowiązujący strój jak dla właściciela galerii z antykami. Zazwyczaj zakłada do pracy garniturowe spodnie i koszulę.

– Człowieku, czy ty jesteś świadomy, że my mamy już prawie po czterdzieści lat?

– No i? Poza tym jakie czterdzieści? W tym roku kończymy trzydzieści sześć. Zobacz – wyjmuje z witryny jakąś figurkę i podtyka mi ją pod nos.

– Ubrałeś się, jakbyś chodził do gimnazjum.

– Nie przesadzaj. Patrz.

Obraca w palcach niedużą porcelanową statuetkę. Nie, to nie porcelana, tylko fajans. Dziewczyna w krótkiej kraciastej sukience z okrągłym pudłem na kapelusze w dłoniach. Ma fryzurę na pazia, włosy w kolorze żółtka, usteczka jak serduszko.

– Ładne – stwierdzam.

– To Lenci! Wyobraź sobie, ta baba przyniosła, ta, która tu była, kiedy dzwoniłaś!

– Aha. Ile?

– Raz tylko widziałem w realu figurkę Lenci z lat czterdziestych, w Berlinie. W życiu nie sądziłem, że u nas ktoś to może mieć! Zobacz, śliczna! Spokojnie można by ją wystawić w domu aukcyjnym, chociaż czy u nas ktoś się na tym pozna?

– Ile?

– Ile, ile! To naprawdę unikalna rzecz!

– No więc ile?

– Zgodziła się na tysiąc pięćset.

– Tysiąc pięćset!

– To prawdziwa okazja.

– Tysiąc pięćset! Ile zarobiłeś na tej całej galerii w zeszłym miesiącu? Na czysto!

– Coś tam zarobiłem. Zresztą będę mógł ją sprzedać w każdej chwili.

– Ale nie sprzedasz – wzdycham i ostrożnie biorę figurkę.

Ładna czy może raczej słodka. Ale przecież to tylko kawałek starej ceramiki.

– Popękana – stwierdzam.

– To krakelura! Powierzchowne spękanie szkliwa, stary fajans zawsze tak ma!

– I gdzie ty ją postawisz?

– O, bez obawy. Znajdę miejsce.

Oddaję mu figurkę i osuwam się niżej w fotelu. Patrzę spod oka, jak z uszczęśliwioną miną podziwia kolorową skorupę.

Nigdy nie zrozumiem, o co w tym chodzi. Nie lubię starych rzeczy. Fakt, niektóre są ładne, ale kiedy ich dotykam, mam świadomość tych setek rąk, które dotykały ich wcześniej. Przygnębiające, choć nie potrafię dokładnie określić, co konkretnie tak mnie w nich nastraja. Może to, że trwają dłużej niż ja? I że będą trwały niezmienione, gdy ja będę starzała się coraz bardziej, marszczyła, tyła i ulegała sile grawitacji? No, chyba że wydarzy się jakiś niefortunny wypadek. W sumie większość tych rzeczy jest dosyć krucha.

– Może się stłuc. Co wtedy zrobisz? – pytam.

– Nie stłucze się. Przetrwała osiemdziesiąt lat, przetrwa następne. A kiedyś ją sprzedam za ogromne pieniądze, zobaczysz.

– Tak, na pewno – wzdycham.

Zanim to kiedyś nastąpi, rzeczy go zasypią. Widziałam w telewizji reportaż o staruszce, która zgromadziła w mieszkaniu gigantyczne sterty śmieci. Zbierała dosłownie wszystko. I pewnego dnia hałdy rupieci przewróciły się i ją przygniotły. Normalnie się udusiła, zanim dotarła pomoc. Nie mogli otworzyć drzwi. To było w Warszawie.

Adrian mieszka przy Emilii Plater, mieszkanie ma naprawdę duże. Odziedziczył je po ciotce, jeszcze zanim skończyliśmy liceum. Trzy spore pokoje, kuchnia ze służbówką i wielki hol, ale prawie nie można się tam ruszyć. Półki zajmują każdy dostępny fragment ścian, a na nich dziesiątki, setki, tysiące rzeczy. Wyładowane kartony pod ścianami, za kanapą. Nigdy nie pojmę tej jego miłości do przedmiotów. Ładnych parę lat temu uświadomiłam sobie, że nie mogę z nim dłużej mieszkać.

Kupiłam sobie mieszkanie w małym apartamentowcu kilka domów od jego kamienicy, naprzeciwko Mandali, blisko Wilczej. Trzydzieści cztery metry, kredyt będę spłacała do emerytury. Ale jest moje, zresztą w porównaniu z kawalerką matki na Pradze, w której się wychowałam, to i tak gigantyczna przestrzeń. Wszystko mam feng shui – lustra, bambus, piaskowiec, kolory ziemi. Zero Ikei, co najwyżej Almi Décor i Bo Concept, plus gigantyczna szafa. Minimum przedmiotów.

Jeżeli się spotykamy, to głównie u mnie. A spotykamy się, to znaczy znamy się już od, hm… grubo ponad dwudziestu lat. Od liceum. I Adrian, i ja mieszkaliśmy na Osiedlu Młodych na Grochowie. Zabawna nazwa, jeśli wziąć pod uwagę, że w tych domach mieszkali głównie ludzie koło sześćdziesiątki. Szaserów, Wspólna Droga, Szklanych Domów – niby Warszawa, choć właściwie niewarszawska. Matka nigdy głośno o tym nie mówiła, ale wiem, że wolałaby mieszkać na tym brzegu. Podobno wychowała się gdzieś przy Szucha. Pragi nie zaliczała do stolicy, ewentualnie okolice Targowej, Ząbkowskiej, Wileńskiej i Dworca Wileńskiego – istotne punkty w historii miasta.

Już wtedy, w liceum, Adrian interesował się starociami. Ciągnął mnie na bazar na Kole lub na Wolumen w prawie każdą niedzielę. Próbował handlować, niekiedy mu się udawało, ale częściej nie. Kiedy poszedł na historię sztuki, poszłam i ja, chociaż studia od początku wydawały mi się nieziemsko nudne. Wytrwałam dwa lata, potem przeniosłam się na marketing i zarządzanie. Matka nie była zadowolona, ale co mnie to obchodziło? I tak już z nią nie mieszkałam.

Przed galerią parkuje furgonetka, Adrian wybiega na ulicę. Po chwili z rozradowaną miną wnosi potężną drewnianą kasetę.

– Chcesz zobaczyć? – pyta, stawiając ją na podłodze obok biurka. – To wzór irysowy.

– Nie chcę. Chodź już.

Adrian zagląda do kasety, wyjmuje sztućce i ogląda uważnie przy świetle padającym z wysokich wystawowych okien. Odkłada je, bierze klucze, odwraca zawieszoną na drzwiach tabliczkę z napisem „open”. Wychodzimy na zastygniętą w upale ulicę.

V

Nigdy nie przywiązywałam do posiłków zbyt wielkiej wagi. Do pewnego momentu dbał o nie ktoś inny, potem niby zajmowałam się nimi sama, ale często zapominałam o jedzeniu. Jadłam, gdy głód dawał o sobie znać. Obiad, śniadanie, kolacja to były naprawdę mało istotne sprawy, nawet już później, gdy czekanie stało się sednem mojej egzystencji, gdy przestałam żyć naprawdę, choć miałam zaledwie dwadzieścia siedem lat. Chociaż nie przesadzajmy, w końcu żyłam. Tyle tylko, że jako ktoś inny i – w porównaniu z życiem wcześniejszym – na pół gwizdka.

Tutaj posiłki są sednem dnia. Wydarzeniami, wokół których ogniskuje się czas. Śniadanie – dzień się rozpoczyna. Obiad – półmetek. I. kolacja! Finisz, choć to zaledwie osiemnasta, a ja nawet tu nie potrafię zasnąć przed pierwszą w nocy. Życie w tym… domu to czekanie na jedzenie. Wstrząsające, kiedy się nad tym zastanowić. Coś jak farma hodowlana drobiu lub tuczarnia świń – choć mało który z tutejszych lokatorów może poszczycić się nadmiarem tkanki tłuszczowej.

W zeszłym roku, zaraz po przeprowadzce, schodziłam na obiady do jadalni. Jeszcze mi się chciało, miałam tyle strojów. Ile to trwało? Pięć miesięcy? Może krócej. Pokazałam wszystko, co przywiozłam, i mi się znudziło. Zresztą i tak nikt nie patrzył, a jedzenie w towarzystwie siorbiących, smarkających i zmantyczałych rupieci raczej nie należało do przyjemności. Przez jakiś czas bawiło mnie podpytywanie ich o ludzi, których kiedyś znałam, o kobietę, którą byłam. Ale szybko zorientowałam się, że choć znaczna część tych pierników to przybysze z mojego czasu i o dziwo, w dużej mierze nawet całkiem przytomni, to jednak w mówieniu o tamtym życiu interesuje ich wyłącznie opowiadanie o sobie. Mnie interesowało mówienie o mnie, zabrakło więc rozmówców. Nie słuchaczy, tylko rozmówców, bo ja, w odróżnieniu od nich, nie chciałam o sobie opowiadać. Chciałam o sobie słuchać. Zresztą przygnębiało mnie obserwowanie całkowicie zramolałych osób, które były o tyle młodsze ode mnie, że na dobrą sprawę mogłyby być moimi dziećmi. Przestałam zatem schodzić na obiady do wielkiej jadalni przy głównym korytarzu. Od czasu do czasu zachodziłam jeszcze na werandę, ale późną jesienią zrobiło się tam zbyt chłodno.

Przynoszą mi jedzenie do pokoju. Dostaję nawet śniadania do łóżka niczym w dawnym Bristolu lub lwowskim czy wileńskim George’u, różnica jedynie w menu. Tam czegoś podobnego nie podaliby nawet służbie.

Nawet Królowa gotowała o całe niebo lepiej.

Ile właściwie ona miała lat? Trzydzieści? Czterdzieści? Trudno powiedzieć, w tamtych czasach kobiety tak prędko się starzały. Nie pamiętam, żeby miała siwe włosy, więc pewnie była przed czterdziestką. Gojka w żydowskim domu, nawet tak mało wiernym tradycji jak nasz, to była sensacja. A jednak udało jej się przetrwać. Wrosła w tamtą ulicę bardziej niż moja matka, która od pewnego momentu zaczęła golić głowę i zakrywać ją na co dzień chustką, a w niedziele zakładała komiczną i żałosną zmatowiałą perukę z płaskim kokiem na karku. Matki nikt chyba nie lubił, z pewnością nie szanował. Królową lubili wszyscy, pamiętam. Gdy się baba rozpanoszy i diabła wypłoszy, jak mawiała. Tyle tylko, że dla mojej matki to Królowa była diabłem.

Przyjmijmy, że nie miała jeszcze trzydziestki, gdy trafiła do naszego domu – pewna siebie, wygadana, mocna, twarda i zdrowa jak rzepa. I oczywiście brzemienna, choć pewnie jeszcze nie było widać. Gdy płonęła w oknie sypialni, a wszyscy mieszkańcy zbiegli się z całego Michałowa, by podziwiać ten niecodzienny spektakl, mogła zatem mieć czterdzieści lat. Dobry Boże, to mniej niż połowa mojego całego życia.

Ojciec robił kufry, walizki i sakwojaże, czasami też torby i teczki ze świńskiej skóry1, ale rzadziej. Najbardziej cieszył się z zamówień na kufry z dykty i jesionowych listew, oklejane płótnem, a później okuwane blachą, niemodne już wtedy zresztą, ale wciąż jeszcze chętnie kupowane przez starszych, zamożniejszych mieszkańców Szmulek. Uwielbiałam siedzieć w warsztacie i przyglądać się, gdy pracował. Trzymał pomocnika, Aronka. Aronek miał dwie lewe ręce i był jąkałą, ale mimo to bardzo dużo mówił. Mojego ojca niezmiernie to śmieszyło. Myślę, że głównie z tego powodu Aronka zatrudniał.

– A opowiedz, co ty tam dzisiaj śniłeś, Aronek – żądał, ostrożnie przycinając kawałki dykty czy smarując klejem płótno.

Aronek z miejsca zaczynał opowiadać z niezwykłym przejęciem w głosie:

– Ba-ba-ba-ba-rdzo pie-pie-pie-piękny sen mia-mia-miałem. Ta-ta-taki wielki cy-cy-cy-cyrk mnie się śnił, a w tym cy-cy-cy.

Ojciec już się śmiał na cały głos i przedrzeźniał Aronka. Śmiałam się i ja, a Aronek wcale się nie obrażał, tylko śmiał się razem z nami. Mańka nigdy nie śmiała się z Aronka, było jej go szkoda. Przynosiła mu z kuchni od Królowej kawałki słodkiej chałki i podtykała ukradkiem. Aronek tego nie lubił, rzucał bułkę psom na podwórku – choć tylko wtedy, gdy Mańka nie widziała. Aronek wolał, żeby się z niego śmiać, niż żeby się nad nim litować. Kiedyśmy z niego żartowali, mógł udawać, że śmieje się razem z nami, zresztą chyba naprawdę go to bawiło, bo mój ojciec śmiał się w niezwykle zaraźliwy sposób. Natomiast litość Mańki uświadamiała mu, że jest gorszy. Dlatego nie lubił Mańki, zresztą ku jej wielkiemu żalowi, bo chyba trochę durzyła się w tym piegowatym jąkale. Najprawdopodobniej z litości właśnie. Kiedyś próbowałam jej sprawę wytłumaczyć, tę kwestię złego podejścia do Aronka, ale mi się nie udało. Nie miałam cierpliwości do Mańki, choć była mi tak bliska.

Co się stało z Aronkiem? Dobiegałby setki, gdyby żył. Marne szanse.

Królowa urodziła Mańkę kilka dni po tym, jak moja matka urodziła mnie. Na początku wszystko pewnie było dobrze, nie wiem, bo przecież nie pamiętam matki z tamtego czasu. Nauczyła Królową gotować po żydowsku, musiały więc jakoś się dogadywać. Z tych nielicznych strzępków rozmów, które podsłuchałam, z wyrywkowych napomknień ciotki Iry, wynikało, że matka wcześniej była spokojną, miłą kobietą, może nieco zbyt cichą. Z pewnością kochała mojego ojca i ta miłość opętała ją całkowicie. Kiedy się zorientowała? Chyba szybko, ale dopóki mogła, udawała sama przed sobą, że nie wie. Miałyśmy z Manią po pięć lat, gdy dłużej nie dało się udawać. To akurat pamiętam, ten moment, gdy do mojej matki dotarła cała prawda.

*

Nasz dom stoi przy Kawęczyńskiej, daleko od wielkomiejskiej Targowej, spory kawałek za zamożną Brzeską, ale jeszcze przed zajezdnią tramwajową. To dziwna okolica. Wszystko się tu miesza, rodziny polskie, półpolskie, półżydowskie, żydowskie, a nawet niedobitki ruskich i kilka niemieckich mieszkają przez ścianę w tych samych domach, dzieci wychowują się razem. Ogromna część rodzin żydowskich jest spolszczona, duża – nie przywiązuje do tradycji wielkiego znaczenia. Z drugiej znowu strony wiele dzieci polskich mówi w jidysz, bo wszyscy bawią się razem i spędzają ze sobą całe dnie. Ludzie tu są raczej biedni – drobni rzemieślnicy i sklepikarze, krawcy, szewcy, szklarze, powroźnicy, kilku domokrążców i wyplataczy. Kobiety trudnią się pachciarstwem – przywożą z podmiejskich gospodarstw niewielkie ilości nabiału, a potem sprzedają go z niewielkim zyskiem. Inne dorabiają sobie praniem, szyciem i oczywiście sprzątaniem. Prawie nikomu zbytnio się nie przelewa, ale nie ma też nędzy, choć może to ja po prostu jej nie dostrzegam.

Mam pięć lat, matka nalega, aby posłać mnie do żeńskiego chederu, jednego z pierwszych, jakie powstały w naszej okolicy. Ojciec jest przeciwny. Mnie samej też nie podoba się ten pomysł, bo Mańka nie musi chodzić do szkoły, dlaczego więc ja bym miała? Poza tym chedery są dla chłopców, wiem to. Ten nowy niby jest dla dziewczynek, ale w to nie wierzę. Na pewno byłoby tam stado paskudnych, podłych chłopaków, którzy ciągnęliby mnie za włosy i plamili sukienki atramentem. Na dodatek nie umiem mówić w jidysz, a w chederach mówi się tylko po żydowsku.

Nasz dom z pewnością nie jest tradycyjnym żydowskim domem. Już samo to, że mieszka z nami Królowa, która gotuje, a nawet sprząta, o tym świadczy. Owszem, zdarza się, że nawet w bardzo wiernych tradycji domach żydowskich usługują biedne gojki – szczególnie zimą, w szabat lub podczas innych świąt, bo ktoś przecież musi choćby napalić w piecu – ale to wyjątki. U nas nie mówi się w jidysz, umie trochę tylko matka, ojciec albo wcale nie potrafi, albo się do tej umiejętności nie przyznaje. Mówimy po polsku. Królowa dokłada niejakich starań, żeby jedzenie było zgodne z żydowskimi tradycjami, ale robi to na pokaz, głównie dla matki. Wiem, że kupuje wieprzowe kiełbasy i chowa je w tekturowej walizce pod łóżkiem, na którym sypia z Mańką w ich małej komórce za kuchnią. I wiem, że ojciec czasami podjada z nią te kiełbasy, sama też zresztą próbowałam, nawet mi smakowały.

Tego ranka mam zły humor, podsłuchałam, jak matka znowu napomykała ojcu o chederze, muszę się na kimś wyładować. Wpadam jak bomba do kuchni. Mańka siedzi za stołem, a na blacie już czeka dzbanek z białą kawą, placki z makiem i cebulą, których serdecznie nie znoszę, i słodka chałka, którą akurat lubię. Biorę się pod boki i złym wzrokiem mierzę Królową pochylającą się nad kuchnią. Zerka na mnie przez ramię.

– Małe garnki prędko kipią – mówi, co mnie rozjusza, bo rozumiem, co ma na myśli.

Tupię nogą w podłogę, aż dzwonią talerze w kredensie, i wpadam jak bomba do alkowy Królowej. Wyciągam spod łóżka walizkę, łapię pęto kiełbasy i wracam do kuchni.

– To kiełbasa ze świni – mówię oskarżycielskim tonem, potrząsając nią przed nosem Królowej. – Tego się nie je!

– Tak? – pyta Królowa. – A dlaczego właściwie?

Nie wiem. Pokazuję jej język i wykrzykuję:

– Bo się nie je świni, ty świnio!

Królowa wali mnie w pupę swoją czerwoną ręką, a kiedy zaczynam się drzeć, groźnym tonem oznajmia:

– Zamknij się. Bo powiem ojcu! Siadaj i jedz – odnosi pęto kiełbasy do alkowy i chowa je do walizki.

– Oby cię Bóg pokarał – złorzeczę, ale siadam obok Mańki, która przygląda mi się z pobladłą twarzą. – Czego się gapisz?

– Dlaczego ty taka jesteś… Itka, nie mów tak!

– Jak będę chciała – odpowiadam, przysuwam sobie kubek z kawą i odłamuję duży kawał chałki. – Nie będę chodziła do szkoły, skoro ty nie musisz.

– Jeśli chcesz, będę chodziła – oznajmia Mania.

– Nie chcę, ty durna! Wcale nie chcę chodzić!

– Ale skoro ja bym też poszła.

– Nie możesz! To tylko dla żydowskich dzieci, a nie dla takich gojów jak ty!

Królowa wraca do kuchni, kładzie coś na stołku obok kredensu. Podchodzi do stołu i zabiera mi chałkę z talerza.

– Oddawaj! – wołam.

– Jak się pasterze sprzeczają, wilki owce porywają – mówi z zadowoloną miną i gryzie chałkę.

– Żebyś ty słońca nie oglądała więcej za tę moją krzywdę! – wykrzykuję.

Mimo młodego wieku mam całkiem spore słownictwo. Wystarczy, że usłyszę jakieś nowe słowo lub wyrażenie – szczególnie wulgarne czy obelżywe – z miejsca je zapamiętuję. Ojca i Królową to bawi. Matkę mniej.

– Diabłu z dupy nie kareta – wzrusza ramionami Królowa, a ja oczywiście od razu zaczynam chichotać.

– No i tak to jest z wami – uśmiecha się Królowa. – Dzieci śmiech i płacz w jednej torbie noszą. Dam ci coś, chcesz?

– Tak! A co?

Królowa podnosi paczuszkę ze stołka, rozwija brązowy pergamin i wyjmuje ze środka.

– Wstążki! – klaszczę w dłonie. – Jagodowe!

– To kolor bzu – wyjaśnia Królowa, przesuwając połyskliwe szerokie pasy miękkiej tkaniny między palcami. – Jak zjecie, zaplotę wam warkocze. Dla Manieczki też mam.

– Już zjadłam! – oznajmia Mańka, a ja potakuję gorliwie.

Królowa odstawia talerze i dzbanek na kredens, wyciera blat stołu i sadza nas na nim, jedną obok drugiej. Jej dłonie pachną mydlanymi płatkami i masłem. Rozczesuje nam włosy grzebieniem wyjętym z kieszeni fartucha – najpierw moje, jaśniejsze, potem ciemnobrązowe Mańki. Szybko zaplata nam warkocze, zupełnie tak samo, jak splata ciasto na chałkę. Każdej z nas zawiązuje cztery kokardy ze wstążek w kolorze bzu, po jednej tuż przy głowie i po jednej na końcach warkoczy. Wyglądamy, jakby na naszych ramionach i uszach przysiadły ogromne motyle. Mańka klaszcze w dłonie, śmiejemy się. Zeskakujemy ze stołu, łapiemy się za ręce i wirujemy po całej kuchni. Nie zauważam, gdy matka staje w drzwiach, nie wiem, jak długo nam się przygląda. Dostrzegam ją dopiero po chwili. Stoi w progu, zaciskając dłonie tak mocno, że aż pobielały jej kłykcie, na twarzy ma czerwone rumieńce. I ten wzrok… Tępy, a zarazem pełen zgrozy. Zatrzymujemy się na środku kuchni, wciąż trzymając się za ręce. Matka przenosi wzrok ze mnie na Mańkę, potem znowu na mnie.

– Mamo, mama patrzy – mówię do niej. – Jakie nam Królowa piękne wstążki sprawiła. Ładne?

Matka oddycha głośno przez nos, patrzy na nas jeszcze przez chwilę, a potem przenosi osłupiały wzrok na Królową.

– Mamo? – pytam niepewnym tonem, bo wydaje mi się, że coś chyba zmalowałam, ale nie wiem co.

Oglądam się na Królową, która stoi za nami z dumnie wyprostowaną głową, uniesionymi lekko brwiami i hardym spojrzeniem odpowiada na spojrzenie matki.

– Ty… – odzywa się ochrypłym szeptem matka. – Ty…

– I o co to krzyk robić? – spokojnie odpowiada Królowa. – Dziewczynkom się przydadzą nowe wstążki. Kto ma dziatki, ma wydatki.

– Przeklinam dzień, w którym twoja noga w tym domu stanęła – szepcze matka. – Przeklinam!

– Oj tam zaraz, pani Heno – dobrotliwym tonem odzywa się Królowa, ale wyraz twarzy ma wcale nie dobrotliwy. – Dobrze pamiętać, że kto w bagno kijem trzepie, ten błotem się ochlepie…

Matka odwraca się na pięcie jak rażona gromem i znika w mrocznej sieni.

– Królowa, co się mamie stało? – pytam, bo nigdy jeszcze nie widziałam matki tak poruszonej.

– E tam, nic – Królowa wzrusza ramionami. – Oko pewniejsze jak ucho, i tyle. Idźcie no stąd, muszę się brać do obiadu, ogień wygasł. A jak kuchnia stygnie, stygnie i miłość.

Oko pewniejsze? Mam pięć lat, nic z tego nie rozumiem. Ciągnę Manię za rękę, wybiegamy z kuchni. W sieni stoi wielkie zwierciadło, trochę przymglone, ale jeszcze dobre. Przystajemy przed nim, żeby obejrzeć nasze kokardy. I wtedy to zauważam, nawet mimo że mam tylko tyle lat, ile mam. Kiedy widzę odbicie Mańki obok mojego odbicia w tym nieco mglistym, upstrzonym brązowymi plamkami, starym lustrze, orientuję się, że jesteśmy niemal identyczne. Oczy, usta, kształt policzków. Ona ma ciemne włosy, ja mam jasne – to jedyne, co nas różni.

Wcześniej tego nie zauważyłam, nikt nie zauważył. Królowa zbierała mi włosy gładko do tyłu, Mańce zawsze plotła warkoczyki nad uszami. Różnica niby niewielka, ale odwracająca uwagę. Tego dnia uczesała nas obie w identyczny sposób i obu zawiązała identyczne wstążki w specjalnym kolorze. W kolorze bzu. Ale też w kolorze oczu Mańki i moich, stosunkowo nieczęstym. Dlaczego to zrobiła? Z pewnością nie przypadkiem, Królowa była zbyt cwana, by popełnić taki błąd. Po latach dojdę do wniosku, że zrobiła celową demonstrację. Po co? Żeby udowodnić prawo do naszego ojca? Żeby umocnić swoją pozycję w domu? Wielkie ryzyko. Nie. Królowa wiedziała, że matka nie pogodzi się z sytuacją. Wiedziała, że matka jest słaba. Myślę, że miał to być pierwszy gwóźdź do maminej trumny i zresztą tak się właśnie stało. Pech w tym, że Królowa nie przewidziała, iż będzie to także gwóźdź do jej własnej trumny. Iskra spadająca na beczkę z prochem.

Tego dnia, późnym popołudniem, matka ścięła włosy i ogoliła głowę. Zegar zaczął tykać. A Królowa zaczęła rosnąć, bo choć nadal właściwie nie opuszczała kuchni, jej osoba zaczęła wypełniać cały dom, spychając matkę na margines, wysuwając się na pierwszy plan, zagarniając ojca.

– Wyglądasz jak ja. Przeklinam dzień, w którym twoja noga w tym domu stanęła – mówię dramatycznym szeptem do Mańkowego odbicia.

Trzymając się za ręce, wybiegamy z sieni na ulicę i śmiejąc się do rozpuku, pędzimy na drugą stronę ulicy do sodówki-owocarni Rywki, żeby pochwalić się wstążkami i wyżebrać po jednej słodkiej gryczanej bułeczce z masłem.

VI

– Co zrobisz z mieszkaniem? – pyta Adrian, odstawiając na stolik wysoką szklankę z mrożoną kawą.

Siedzimy pod arkadami przy placu Zbawiciela – kolejny element Osi Stanisławowskiej. Plac Zbawiciela, czyli Salwator, który pierwotnie miał być częścią ogrodu rezydencji ujazdowskiej, ze względu na gwiaździsty układ ulic zwany też Małym Paryżem. Połowicznie przebudowany w ramach projektu MDM… Po co ja to pamiętam? Napchała mi mózg tymi pierdołami jak pieczoną kaczkę jabłkami. Potrząsam głową.

– Nic, a co mam zrobić? Jest spółdzielcze, matka go nie wykupiła, a ja się wymeldowałam. Będę musiała je oddać.

– Szkoda, co? – Adrian rozpiera się wygodnie w wiklinowym foteliku, wystawia twarz do słońca. – Pewnie ze dwie stówy można by za nie wziąć.

– Pewnie tak – przesuwam się troszkę głębiej w cień arkady. – Dostaniesz czerniaka, zobaczysz. Jak możesz wytrzymać na tym słońcu?

– Posmarowałem się dwudziestką. Nic mi nie będzie. Może coś da się zrobić?

– Nie wydaje mi się.

– A rzeczy?

– Jakie rzeczy?

– No, z mieszkania. Co z nimi zrobisz?

– Jakie rzeczy? Przecież ona nic nie ma poza książkami.

– Zabierzesz je?

– Na grzyba mi te książki? To prawie same varsaviana. Chryste, jaki upał.

– Mogą być coś warte. Ludzie zbierają.

– No, może – wzruszam ramionami.

To fakt. Matka wydawała na nie wszystkie pieniądze, pamiętam, że niektóre były bardzo drogie. Każdą czytała po kilka razy – z ciekawości i z konieczności. Pracowała jako przewodnik, głównie na Zamku. Trakt Królewski to był jej konik, znała historię każdej posesji.

– Zapytaj w Kosmosie – Adrian podciąga T-shirt do połowy brzucha. – Może ktoś przyjedzie, obejrzy. To antykwariat przy Ujazdowskich.

– Wiem. Obciągnij tę koszulkę, ludzie się gapią. Łoniaki ci widać.

– Niech się wstydzi ten, kto widzi – odpowiada Adrian i podciąga koszulkę jeszcze wyżej.

Uśmiecham się lekko wbrew woli i pociągam przez słomkę łyk mrożonej kawy z jego szklanki. Sprawdzam godzinę na komórce, prawie czwarta. Jeżeli mam jechać na Szaserów, to albo teraz, albo dopiero koło ósmej, bo inaczej ugrzęznę w korkach. Zamawiam taksówkę SMS-em.

– Czwarta – mówię. – Pojedziesz ze mną?

– Gdzie?

– No, do nas. Na Grochów.

– Kiedy? Teraz?

– Teraz.

– Oj, kochanieńka… – Adrian spogląda na mnie znad ciemnych okularów przepraszającym wzrokiem – nie da rady. Muszę jeszcze wrócić do galerii. A potem mam randkę. Sorry.

– W porządku – mówię, choć robi mi się przykro. – Jaką randkę?

– A taką tam. Nic specjalnego.

– To dlatego tak się odstawiłeś – stwierdzam. – Ile ma lat?

– Niedużo.

– Piętnaście?

– Bez przesady. Dziewiętnaście.

– Uważam, że upadłeś na głowę – wyjmuję z torebki portfel i kładę na blacie stolika dwadzieścia złotych. – Jadę. A ty nie zapomnij kupić jakiejś gry na playstation, bo się zanudzicie na tej randce.

– Przecież wiesz, że ciebie i tak kocham najbardziej – mówi Adrian i nadstawia mi policzek do pocałowania. – Na razie.

*

Za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez Wisłę na praską stronę, mam wrażenie, że czas się cofa. To nie jest przyjemne uczucie. Mam wrażenie, jakby w moim życiu nic tak naprawdę się nie zmieniło, jakbym była znowu tak samo nic nieznacząca i głupia jak wtedy. Oczywiście taksówka grzęźnie w korku przed rondem Wiatraczna. Dlaczego tak się czuję? Przecież wszystko tu wygląda inaczej. Wszędzie nowe domy, został tylko Uniwersam. Ale powietrze pachnie tak samo, wciąż czuć w nim tę delikatną, ulotną woń rozgrzanego kakao z fabryki Wedla blisko Grochowskiej. A podobno pozakładali jakieś filtry. Może więc tylko mi się wydaje?

Wysiadam przy Wspólnej Drodze. Domy są mniejsze, niż je pamiętam, uliczki węższe. Pawilon ze sklepem spożywczym i biblioteką na piętrze, parkingi wyłożone koślawymi płytami chodnikowymi. Podwórko z powyginanymi metalowymi drabinkami, z których odłażą warstwy olejnej farby. Siadywaliśmy na nich z Adrianem wieczorami i paliliśmy papierosy. Jakiś tysiąc lat temu.

– Niech pani nie zamyka – wołam do kobiety, która akurat wychodzi z naszego wieżowca.

Przytrzymuje skrzydło przeszklonych drzwi i przygląda mi się uważnie. Znam ją, mieszka dwa piętra nad nami. Wygląda staro. Ma syna, to był straszny gnój. Zatrzymał kiedyś windę między piętrami, gdy z nim jechałam. To było proste, wystarczyło otworzyć wewnętrzne drzwi. Próbował mnie obmacywać, ale kopnęłam go kolanem w krocze. Adrian mnie nauczył.

– Pani do kogo? – pyta baba.

– Pod czterdzieści sześć.

– Do pani Król? Ale jej nie ma, listonoszka mówiła.

– Mam klucze.

Baba marszczy lekko brwi, wpatruje się we mnie uważnie.

– Madzia? – pyta.

– Tak.

– Madzia! Jak ja cię dawno nie widziałam. Oj, pędzi ten czas, pędzi.

– Pędzi – mówię, przeciskając się obok niej. – Do widzenia.

Kobieta mówi coś jeszcze, ale nie odwracam się i wchodzę na półpiętro przy windzie. Hol jest dość duży, pod ścianą stoi ogromny fikus w doniczce. Starszy ode mnie, ma liście jak bochenki chleba. Obok wisiał kiedyś aparat telefoniczny, jedyny w zasięgu kilku bloków. Byliśmy uprzywilejowani. Zawsze tu tłumy się kłębiły, wystawały kolejki. Sama też stałam. W kapciach zjeżdżałam windą na parter. Do kogo dzwoniłam? Pewnie do matki, nie pamiętam. Teraz hol jest pusty, na ścianie nie ma nawet śladu po aparacie.

Jak kiedyś przyciskam czoło do wąskiego okienka w drzwiach, spoglądam w górę ciemnego szybu, czekając na windę. Uświadamiam to sobie i natychmiast cofam głowę. Po chwili wsiadam do kabiny. Nie wymienili jej. Podłoga ugina się pode mną z głuchym stęknięciem, w środku przeszklone drzwiczki niczym w kabinie prysznicowej. Wciskam siódemkę. Winda rusza, za okienkami przesuwają się szare drzwi i przekroje stropów. Kiedy byłam mała, zatrzymywaliśmy windę między piętrami i wypisywaliśmy na obrzeżach sufitów brzydkie słowa. Kurwa, pizda, cipa, huj (zawsze z błędem). Rysowaliśmy penisy, rzadziej waginy, bo wychodziły mniej czytelnie. Moje przypominały rosiczki lub przekręcone o dziewięćdziesiąt stopni ludzkie oko z gęstymi rzęsami. Zależało mi, aby rysunek był prawidłowy anatomicznie, gubiłam się w detalach. Sylwia z dziewiątego piętra napisała kiedyś „Jaruzelski, smok wawelski”, moja matka była zarazem oburzona i przerażona. Trwał stan wojenny. Ludzie musieli na to patrzeć, nie mieli wyjścia. Dorośli bali się zatrzymywać windę między piętrami, żeby zmyć bądź zamazać brzydkie słowa.

Wysiadam, schodzę pół piętra w dół, gdy nagle do mnie dociera…

– Kurwa! Klucze! – mówię na głos.

Powiedziałam tej krowie, że mam klucze, a przecież nie zabrałam. Zaraz! Torebka matki!

Dopadam szerokiego parapetu pod oknem tuż obok naszych drzwi, wytrząsam zawartość z plastikowego worka. Jest! Na parapet wypada letnia płócienna torba i mała, cienka reklamówka pełna rozgniecionych śliwek. Chyba upadli na głowę, że mi to oddali. Odsuwam reklamówkę na bok, otwieram torebkę. Same śmieci, jakaś wypchana koperta, wytarty portfel, mapa Warszawy. Po co jej mapa Warszawy? Mogłaby pracować jako GPS dla kierowców w tym mieście, znała każdy zaułek… Pod mapą znajduję podłużne, zielonkawe etui zapinane na zamek błyskawiczny. Używa go, odkąd pamiętam. Używała. Wrzucam rzeczy z powrotem do torby i otwieram drzwi.

Nic się tu nie zmieniło, koszmarne wrażenie. Maleńki przedpokój, naprzeciw drzwi wejściowych drzwi do łazienki – gdy są otwarte, nie da się wyjść z mieszkania. Szafa wnękowa, otwarta kuchnia z moim starym tapczanem pod oknem, drzwi do pokoju. Na ścianie nad wezgłowiem mojego łóżka ciągle wisi słomiana mata, do której szpilkami poprzypinałam kolorowe pocztówki i jakieś proporczyki. W pokoju tapczan matki, szafa, fotel, niewielka etażerka, komoda z kineskopowym telewizorem i stół, przy którym odrabiałam lekcje. I cała ściana książek, od podłogi po sufit. Książki na podłodze, na parapecie okna, na stole. Sterty jakichś papierów, broszur, map. Przecież zawsze tak dbała o porządek…

Kładę na krześle torebki i teczkę z prezentacją, otwieram szafę. Na półkach po lewej stronie pościel i sprane ręczniki. Po prawej wieszaki. Większość tych ubrań pamiętam, matka nie przywiązywała wielkiej wagi do mody. Wystarczy wyglądać schludnie. Schludny wygląd to jej zdaniem klucz do sukcesu. Ja nigdy nie wyglądałam zbyt schludnie, a w liceum to już na pewno. Co wziąć? Przeglądam ciasno upchnięte wieszaki. Szarobure koszulowe bluzki w drobny rzucik, proste, nijakie sukienki. Każda jota w jotę taka sama, o identycznym, bezpłciowym, workowatym kroju. Co za różnica w sumie? Na jednym z wieszaków znajduję granatową garsonkę. Trochę przypomina mundur konduktorki. Matka zakładała ten komplet na uroczyste okazje, pamiętam, że była w nim na rozdaniu moich matur. Może być. Wyciągam garsonkę, z najbliższego wieszaka zsuwa się miękki szalik, spływa na podłogę. Przywiozłam jej ten szalik z Królewca. To był prezent dla niej od ojca, ale o tym nie powiedziałam. Udawałam, że ode mnie. Podnoszę szeroki pas tkaniny. Ma ostro błękitny kolor, wesołe, geometryczne wzory. Matka nigdy tego nie założyła, nie sądziłam, że jeszcze go trzyma. Podnoszę szalik do twarzy i wciągam zapach. Bułgarskie perfumy, sprzedawali je kiedyś w drewnianych fiolkach ozdobionych wypalanym wzorem. Drażniąco nieprzyjemny różany zapach rodem z cukierni, jakby kobieta miała udawać ciasto czy pączka. Czyli jednak używała tego szalika. Kręci mi się w głowie, chwytam skrzydło drzwi szafy. Przez chwilę nie mogę złapać tchu. Mam wrażenie, że skóra oddziela się od mojej czaszki, a mózg rozwarstwia się, dzieli na cienkie płaty niczym więdnąca cebula. Wydaje mi się, że zemdleję. Siadam ciężko na tapczanie, upuszczam garsonkę na dywan i chowam twarz w dłoniach. Dlaczego mi to zrobiła? Dlaczego nie miesiąc temu, kiedy byłam na Sycylii z Adrianem? Wszystko odbyłoby się samo, beze mnie. Poza mną. Co najwyżej odwiedziłabym cmentarz i zapaliła świeczkę. Nie chcę tu być, nie chcę o tym myśleć. Nie chcę być na pogrzebie. I nie chcę go załatwiać.

Staram się oddychać równo, liczę w myślach do dwudziestu. Idę do kuchni, nalewam do szklanki wody z kranu, wypijam duszkiem. Buty. Otwieram szafę w przedpokoju. Kilka kurtek, płaszcz, jesionka. Na dolnej półce stara torba podróżna ze skaju, kilka par mokasynowatych pantofli na niskim obcasie. Zawsze się zastanawiałam, skąd ona bierze takie buty, nigdy nie widziałam podobnych w sklepach. Torba się przyda. Ma popielaty kolor i białe lamówki. Zabawne, bardzo trendy. Vintage. Nie wyrzucę jej.

Upycham w torbie buty, garsonkę. Po namyśle dorzucam jeszcze bieliznę, rajstopy z szuflady komody pod telewizorem i dobieram z szafy jasną bluzkę. Gdybym chciała być złośliwa, dodałabym jeszcze łańcuszek z jakimś świętym medalikiem lub krzyżykiem, ale nie mam. Zresztą nie jestem już złośliwa. Nie chce mi się. Chyba wszystko?

Chowam jeszcze do torby tę moją nieszczęsną pomarańczową teczkę. Torebka matki. Dokumenty. Chyba będą potrzebne?

Wytrząsam zawartość na stół, wyjmuję z portfela dowód osobisty, jakieś pieniądze. Prawie dwieście złotych, no proszę. Chowam do swojej torebki. Komórka, zabieram, chociaż to jakaś przedpotopowa nokia. Coś jeszcze? Zaglądam do kieszonki, w środku znajduję zawinięty w chustkę do nosa pęk kluczy. Co to za klucze? Może z pracy? Zabrać, zostawić? Na wszelki wypadek zabieram. Zadzwonię do Zamku i zapytam. Przeglądam resztę szpargałów. Bilet miesięczny. Dlaczego ona nosiła go luzem? Odcinki przelewów, przesyłka z banku. Będę musiała zlikwidować konto, muszę sprawdzić, jak to się robi. Przekładam list do swojej torebki, na pewno jest tam numer rachunku. Szara, wypchana koperta. Podnoszę ją, żeby sprawdzić, czy pod spodem coś się nie zawieruszyło. Zaskakująco ciężka. Rozwijam ją, wytrząsam zawartość na stół i oczy wychodzą mi z orbit. Z koperty wypada kilka paczek stuzłotowych banknotów w bankowych banderolach. Paczek jest pięć, a w każdej – przynajmniej według opisu na papierowych paskach – po dwadzieścia pięć tysięcy złotych.

VII

Ciekawe, czy gdyby nie tamta demonstracja ze wstążkami, wydarzyłoby się to, co się wydarzyło? Pewnie tak. Ludzie na pewno gadali, nawet matka, która nie utrzymywała specjalnie dobrosąsiedzkich stosunków, musiałaby się zorientować prędzej czy później. No, ale oko pewniejsze niż ucho. Zobaczyć, a usłyszeć to dwie zupełnie inne sprawy. Po tamtym dniu Królowa przestała być ostrożna, a ojciec ostrożny nigdy nie był. Nie dlatego, żeby mu nie zależało – po prostu nie zwracał na to uwagi. Lekkomyślny i dobroduszny, nie rozumiał, w czym problem. Przecież był dobry dla matki, robił prawie wszystko, czego sobie życzyła. Prawie, bo odmawiał celebrowania szabatu i pracował w soboty tak samo jak w pozostałe dni, choć oczywiście chętnie jadał wtedy świąteczne śledzie, rybę w galarecie z rodzynkami czy kugiel. Lekceważył Paschę, jadając przez te siedem dni zwykły chleb pieczony przez Królową, która zresztą gotowała wtedy w tych samych garnkach co przez resztę roku pomimo sprzeciwu matki. Ojciec nigdy nie chodził w Kuczkę do szałasu stojącego na najbliższym podwórku i właściwie będącego zwykłą drewnianą szopą, w której zasiadali mężczyźni obsługiwani przez kobiety donoszące im potrawy. Natomiast chętnie jadł strucle z powidłami przynoszone przez sąsiadki w Purim. Chętnie też wpuszczał purimowych przebierańców i bardzo głośno śmiał się z ich występów, choć nie zawsze miały być zabawne, bo przecież przedstawiały historię z „Księgi Estery”. Nie był religijny. Ignorował ukośną mezuzę na framudze drzwi umieszczoną tam na prośbę matki. Nie pamiętam, aby się modlił, nigdy nie chodził do bożnicy. Nie pytałam dlaczego, zupełnie mnie to nie obchodziło.

Matka kiedyś nie wytrzymała i zaczęła mu przy mnie robić wyrzuty. To był chyba jedyny raz, kiedy przekonałam się, że ojciec potrafi się zdenerwować. Najpierw siedział przy stole spokojnie. Pamiętam, był rosół z łokszyną, bardzo lubiłam te łazanki. Matka zapalała się coraz bardziej, zaczęła mówić po żydowsku, rozumiałam piąte przez dziesiąte. Nagle ojciec walnął pięścią w stół, aż rosół chlusnął z talerzy, i wstał gwałtownie.

– Dlaczego ty taki jesteś, Natan? – wykrzyknęła matka z rozpaczą. – Dlaczego ty nas nie szanujesz?

– Kobieto! Ja was nie szanuję? Jak ja was nie szanuję?

– Dlaczego ty praw nie dochowujesz? Jaki ty przykład dziecku dajesz?

Ojciec solidnie się wtedy zdenerwował, twarz poczerwieniała mu bardziej niż zwykle i chyba matka zorientowała się, że zabrnęła zbyt daleko. Ja sama myślałam, że ją uderzy, i zaraz mi się na płacz zebrało, ale bałam się nawet głośniej westchnąć. Ojciec nadął się jak bania karmelicka, wsparł się pięściami o blat stołu i wbił rozpalony do białości wzrok w matkę, która nagle zmalała na krześle, skuliła się i wsunęła pod blat.

– Żebyś ty kobieto choć połowę tego rozumu miała co twoja siostra, toby dobrze było! – warknął.

Matka wybałuszyła oczy, ale nic nie odpowiedziała. Nie wiedziałam zbyt dokładnie, o co chodzi z tą jej siostrą, wiedziałam tylko, że się z nią jakiś skandal wiązał, ale nie znałam szczegółów. Na wszelki wypadek przestałam nawet oddychać. Ojciec nagle zwrócił głowę w moją stronę i powiedział:

– A ty sobie zapamiętaj. Ani ty Żydówka, ani ty Polka. Nic nie jest zapisane. W twoich rękach to, kim masz być, i tylko od ciebie to zależy. Jak nam tu przyszło żyć, będziemy żyć jak tutejsze i starczy. A gdzie ty żyć będziesz i jak żyć będziesz, to twój wybór. Ale jak już masz żyć tutaj, żyj tak, jak tu żyją.

– Natan! – krzyknęła matka, ale ojciec odwrócił się na pięcie i wyszedł ze stołowego, trzaskając drzwiami.

Zaczęłam płakać, bo się wystraszyłam. Ile mogłam mieć lat? Sześć? Może trochę więcej. Na pewno było to już po tych wstążkach Królowej, bo matka nosiła chustkę na głowie. Nie powiedziała słowa. Wstała i też wyszła. Zostałam sama nad tym rosołem z łokszyną.

Ojciec chciał się asymilować. Nic nie wiem ani o jego rodzicach, ani o rodzicach matki. Skąd pochodzili? Wiele lat później zastanawiałam się też nad naszym domem – drewnianym co prawda, ale zbyt obszernym i kosztownym jak na drobnego wytwórcę walizek. Nie wiem, w jaki sposób ojciec wszedł w jego posiadanie. Odziedziczył zapewne, ale po kim? Może odziedziczyła go matka? Wiodło nam się dobrze, nie przelewało się, ale było dostatnio. Spokojnie. Dlaczego postanowił wtopić się w Polskę, oderwać od żydowskiej wspólnoty? Nie mam pojęcia, ale nigdy go za to nie potępiłam, wręcz przeciwnie. Zgadzał się na pewne ustępstwa wobec matki, ale Królowej nigdy nie odprawił. Pewnie wydawało mu się, że skoro podział ról jest taki jasny – matka pani, Królowa kuchta – nikomu nic nie ubywa, choć de facto utrzymywał w domu harem. Sama długo byłam tego nieświadoma, dopóki nie przyłapałam ojca i Królowej na gorącym uczynku.

*

Budzę się nagle w środku nocy. W pokoju nie jest tak ciemno, jak być powinno. W pierwszej chwili nie wiem dlaczego. Ząbkowską słabo oświetlają nieliczne latarnie, ciągnąc się tylko od Targowej do bramy wytwórni wódek, ale przy wylocie Kawęczyńskiej, obok naszego domu, nie ma już prawie ani jednej – kilka jest dopiero przy zajezdni tramwajowej. A jednak noc jest jasna – przypominam sobie, że przecież spadł świeży śnieg, który pokrył dachy i ulice miękkim, białym kocem odbijającym blade światło księżyca. Sen mnie przestraszył, siadam na łóżku. Co mi się śniło? Nie wiem, coś groźnego, ale chyba nie bardzo, bo już się nie boję. W pokoju jest chłodno, chociaż pod wieczór Królowa solidnie napaliła w piecach. Owijam się pierzyną i na bosaka podchodzę do okna. Malowane olejną farbą deski podłogi są lodowate, podkurczam palce stop. Ząbkowska wygląda jak uliczka z bajki. Na każdym wybrzuszeniu murów, na parapetach, na obdachach, na starym kamiennym poidle dla koni stojącym przed jatką Mordki Erbesfelda po drugiej stronie ulicy narosły puchowe, lśniące czapy, a księżycowe światło lśni na soplach kryształowo przejrzystego lodu zwieszających się z dachów i gałęzi rachitycznego drzewa rosnącego przy dwupiętrowej kamienicy Dwojry Wakszulowej2. Ta kamienica to jeden z najbardziej okazałych budynków w sąsiedztwie. A Dwojra jest najgrubszą osobą, jaką znam.

– Baba jak żaba – zgryźliwie mawia o niej Królowa. – Co te chłopy w niej widzą, że tak za nią na czworaka biegają?

Podobno Dwojra pochowała czterech mężów, a jednak nie doczekała się swoich dzieci. Może dzięki temu jest dobra dla cudzych – w kieszeni fartucha nosi zawsze kilka słodkich makagig albo maleńkich rybek z barwionego karmelu, którymi chętnie częstuje Mańkę i mnie. Lubię Dwojrę, chociaż ma smutne oczy. W suterenie swojej kamienicy Dwojra prowadzi magiel, a to jedno z najbardziej popularnych miejsc przy naszej ulicy. Zawsze tam kolejki bab stoją, nawet jak już mają wszystko nawinięte, to nie wychodzą, tylko gadają i gadają. Królowa wiedzie prym.

Skąd takie sople? Dzień był stosunkowo ciepły jak na tę porę roku, wszystko się topiło, wieczorem musiał chwycić solidny mróz. Z zachwytem wyglądam przez szyby, z których każda otoczona jest delikatną koronką szronu, i chce mi się śmiać z radości, że się obudziłam. Rano to już nie będzie to samo, teraz mam cały widok tylko dla siebie! Owijam się ściślej pierzyną, opieram łokcie na parapecie i chłonę widok. Ale co to właściwie za przyjemność z takiego widoku, skoro nie można się nim z nikim podzielić? Nagle dochodzę do wniosku, że muszę obudzić Mańkę i przyprowadzić ją do swojego pokoju, do okna.

Rzucam pierzynę na łóżko, zakładam wełniany kaftan, pończochy i na palcach wychodzę na korytarz. Cisza. Powolutku przesuwam się korytarzem w stronę schodów, tuż przy ścianie, bo tu deski mniej skrzypią, sprawdziłam. Skradam się w dół schodami. W sieni widzę nikły poblask światła padający ze szpary pod zamkniętymi drzwiami kuchni. Królowa nie śpi? Która właściwie może być godzina? Dwunasta na pewno już minęła. Przysuwam się do drzwi, nasłuchuję. Słyszę szmer słów, zduszony chichot i niski męski głos. To ojciec! Urządzili sobie przyjęcie, nikt mi nie powiedział! Królowa znowu chichocze.

– Och, Róziu, Różyczko – mówi cicho mój ojciec, ale wyraźnie słyszę słowa.

Różyczko? Ogarnia mnie złość. Zaciskam usta, szarpię klamkę drzwi i wpadam do kuchni. Światło na moment mnie oślepia, mrużę oczy. Królowa wydaje krótki, gardłowy okrzyk.

– A co się tu wyprawia? – pytam głośno złym tonem i biorę się pod boki dokładnie w taki sam sposób jak ona, gdy przyłapuje mnie z Mańką na jakichś psotach.

Marszcząc brwi, rozglądam się po pomieszczeniu. Ojciec siedzi na krześle obok stołu, na którym stoi butelka wódki, kieliszki i jakieś jedzenie. Królowa okrakiem na kolanach ojca, odwrócona tyłem do niego, z rozchełstaną koszulą. Próbuje w panice zasłonić wywalone na wierzch wielkie, gołe cyce, niezdarnie gramoli się z kolan ojca, który wygląda zza jej ramienia z komicznie zaskoczonym wyrazem twarzy. Popił sobie solidnie, na policzkach ma wielkie czerwone placki. Rzadko pije, ale nawet po kilku piwach w piwiarni Majera, tej na rogu Kamienieckiej, w której Majerowa ciągle gościom podsypuje za darmo słonego grochu do gryzienia, żeby więcej pili, zaraz się czerwony robi na gębie.

– Co wy tu robicie?! – wykrzykuję zarazem zła i trochę już przestraszona.

Nigdy nie widziałam Królowej półnagiej, nikogo właściwie nie widziałam, poza Mańką, z którą mnie kąpią czasami w balii, ale to się nie liczy. Widok tych wielkich, białych, trzęsących się jak galareta cyców nieco mnie przeraża. Królowa ma rozpuszczone włosy, nie wiedziałam, że są aż tak długie. Gdy wreszcie udaje jej się stanąć na nogi, spływają do podłogi niczym wijąca się, złocista peleryna.

– Czego ty nie śpisz? Idź spać! – odzywa się ojciec.

– Nie będę! – wykrzykuję, tupiąc nogą w deski podłogi.

– Cicho bądź! – Królowa rusza w moją stronę, ale umykam jej zwinnie i chowam się za zlewem.

– Gdzie Mańka? – pytam.

– Mańka śpi. Jest noc – Królowa pospiesznie zawiązuje pod brodą tasiemki nocnej koszuli. – Po coś tu przyszła?

– Chciałam, żeby poszła ze mną na górę – wyjaśniam. – A wy tu się bawicie w najlepsze beze mnie!

– Nie bawimy się – mówi Królowa. – Rozmawiamy. Nie mów tak głośno, bo Manię obudzisz.

Nic nie wiem o płci ani o seksie. Coś tam czasami dzieciaki gadają, jakieś niejasne uwagi, słowo „ruchanie” to dla mnie po prostu określenie sposobu przemieszczania się, a „kurwa” to tylko abstrakcyjne przekleństwo. A jednak wyczuwam w tej sytuacji coś zakazanego, niejasnego. Coś wiążącego się z ciałem, z tymi gołymi cycami Królowej, z rozpiętą koszulą ojca. Coś budzącego ciekawość i lęk. Trochę chce mi się płakać.

– Powiem matce – oznajmiam.

– Nie powiesz – stwierdza Królowa.

– Powiem! Powiem, że ojciec mówi do Królowej Różyczko – to zabolało mnie najbardziej, bo do mnie ojciec nigdy specjalnie pieszczotliwie się nie odzywał, co najwyżej zdrabniał moje imię na Icia.

– Mówił. Bo tak mam na imię. Róża – wyjaśnia Królowa.

– To Królowa ma imię?! – wykrzykuję krańcowo osłupiała.

– Ciszej! Co za banialuki, oczywiście, że mam. Każdy ma jakieś imię – prycha Królowa. – Ty jesteś Itka, Mańka jest Maria, ojcu Natan, a mnie Róża.

Zdumienie moje nie zna granic. Uważałam, że Królowa to pełne i całkowite określenie jej osoby. Jak Bóg dla boga, zima dla pory roku czy Warszawa dla miasta. Informacja o istniejącym imieniu Królowej wydaje mi się wręcz szokująca.

– Nie wierzę – oświadczam.

– Ech – macha ręką Królowa. – Co głupiemu po koronkach, jak mówi, że to same dziury. Idź spać, jutro o wszystkim zapomnisz.

– Nie zapomnę – obiecuję i spoglądam na stół.

Na talerzach resztki gęsi ze śliwkami, kawałek gotowanej wołowiny, śledzie. A w miseczce zapieczony czulent. Czuję, że zaczyna mi burczeć w brzuchu.

– Zgłodniałaś? – pyta Królowa. – Chcesz leguminy?

– Powinna spać – mruczy ojciec, ale Królowa gromi go wzrokiem.

– Chcę.

Siadam z nimi przy stole, Królowa nakłada mi trochę czulentu na talerz, dobieram sobie gęsie skrzydełko. W kuchni jest ciepło, ogień trzaska pod płytą. Macham nogami w powietrzu i pytam z buzią pełną kaszki:

– Zabierzesz mnie jutro na targ pod arkady?

Stragany pod drewnianymi arkadami są na rogu Ząbkowskiej i Targowej, baby sprzedają tam jaja, smalec, warzywa i gęsi, a na samym końcu Tekla Hudesowa handluje wstążkami, suknem, jedwabnymi płócienkami i bajecznie kolorowymi, lekkimi jak obłok tarlatanami. Ten niewielki straganik wydaje mi się zaczarowanym światem, wystaję przed nim zawsze, jak długo mogę, dopóki Królowa mnie nie odciągnie. Same z Mańką nie możemy się tak daleko zapuszczać. Postanawiam więc wyciągnąć z tej niezwykłej sytuacji tyle korzyści dla siebie, ile tylko się da.

Królowa przygląda mi się przez chwilę spod lekko przymrużonych powiek i myśli. Wcale nie planowała iść jutro pod arkady, wiem to. Przeżuwam kawałek gęsi i czekam.

– Zabiorę – mówi wreszcie.

Kiwam głową bez słowa. Dobiłyśmy targu. Nie wspomnę ani matce, ani nikomu innemu o tym, czego świadkiem byłam tej nocy, choć później będę trochę żałowała, że nie zażądałam za milczenie czegoś więcej.

VIII

– Że też nikt tego nie zajebał w szpitalu – mówi Adrian, okrągłymi oczami wpatrując się w paczki banknotów, które starannie ułożyłam jedną obok drugiej na blacie kuchennej wyspy.

– Nie o to chodzi! – prawie wykrzykuję. – Chodzi o to, skąd ona miała tyle kasy! Dobrze wiesz, jak żyła. Nie zarabiała więcej niż dwa tysiące miesięcznie!

– Może to nie jej?

– Na pewno nie jej! Tylko czyje?

– Zapytaj kogoś.

– Kogo?

– Nie wiem, jakiejś przyjaciółki. Może kogoś na Zamku?

– Ona nie miała żadnych przyjaciółek! A na Zamku? Mam tam pójść z reklamówką pełną pieniędzy, chodzić od osoby do osoby i pytać, czy nie wie, skąd się to wzięło?

– Nie mam pojęcia – Adrian wzrusza ramionami. – Wyłącz tę klimę, bo się rozchoruję.

– Wcale się nie rozchorujesz. Klima jest niesłychanie zdrowa, nikogo jeszcze nie zabiła. A upały owszem.

Zamontowałam klimatyzator w maju, chociaż nie mogę sobie pozwolić na kolejny kredyt, ale niedobrze mi się robiło na samą myśl o letnich upałach. Mieszkanie na poddaszu ma mnóstwo zalet, ale akurat umiarkowane temperatury, czy to latem, czy zimą, się do nich nie zaliczają.

Dolewam sobie trochę wódki do szklanki z colą, która już i tak jest niemal przezroczysta. To mój trzeci drink, ale dziś czuję się rozgrzeszona.

– Co ja mam zrobić? – pytam bezradnie, siadając na chybotliwym hokerze.

– Ciesz się – Adrian puszcza do mnie oko. – Schowaj sobie tę kasę i nikomu nie mów. To kupa forsy.

– Owszem – wzdycham, dotykając palcami pieniędzy.

Mogłabym spłacić karty kredytowe. Pożyczki komercyjne z Citibanku i Millennium. Mogłabym część oddać na kredyt za mieszkanie i zmniejszyć ratę. Mogłabym dokupić lepsze kolumny do kina domowego albo nowe szpilki Louboutina. Albo samochód. Wykupić karnet open do Pure’a w Złotych Tarasach. Mnóstwo bym mogła! Tyle tylko, że o te pieniądze na pewno ktoś się upomni. Skąd ona to wzięła?

– Muszę wracać, bo się wkurwi i pójdzie – odzywa się Adek.

– Kto? A, randka… – wzdycham ze zniecierpliwieniem.

Randka! Wydawać by się mogło, że mamy tu nieco poważniejszy problem niż jakaś tam kolejna randka. Która w tym roku? Kto by się połapał. Przechylam szklankę i połykam solidny haust drinka. Rany boskie, prawie sama wódka!

– Sprawdziłaś w mieszkaniu?

– Co czy sprawdziłam?

– No, czy nie schowała tam więcej kasy. Albo może jakieś papiery na to ma, pokwitowanie, nie wiem.

Wpatruję się w niego przez moment jak sroka w gnat.

– Jezus Maria – mówię. – Do głowy mi nie przyszło! Trzeba tam jechać! Natychmiast!

– Teraz? Jest już po dziewiątej.

– Choćby i było po dwunastej! Przecież ktoś się tam może włamać, ukradną.

– Magda, opamiętaj się.

– Idź po auto, jedziemy.

– Zwariowałaś, nie ma mowy! Jestem po piwie, a poza tym mam randkę. Zrób sobie kąpiel, odpocznij, wyśpij się. I nie pij więcej, bo na moje oko jesteś już nieźle zalana. Idę do siebie.

– Nie jestem zalana – mówię płaczliwie. – Jak możesz mnie zostawiać z tym wszystkim?

– Nie zostawiam cię, tylko idę do siebie. Jutro pogadamy. Wzięłaś wolne?

Kiwam głową.

– To dobrze. Chcesz, skoczymy na lunch. Albo zrób jakąś kolację, posiedzimy sobie wieczorkiem na tarasie. Okej?

– Dobrze.

Całuję nadstawiony policzek, Adrian poklepuje mnie po ramieniu i wychodzi. Siedzę jeszcze przez chwilę na hokerze, wstrząsa mną dreszcz. Rzeczywiście przesadziłam z tą klimą. Podwyższam trochę temperaturę pilotem, zgarniam pieniądze, biorę drinka, komórkę i zanoszę wszystko na łóżko.

Sto dwadzieścia pięć tysięcy. W torebce mojej matki. Jakim cudem? Włączam telewizor, wybieram na dekoderze jakiś kanał filmowy. Chociaż może tu wcale nie ma tyle kasy, nie upewniłam się. Ślinię palec i zaczynam liczyć pieniądze, nie rozrywając na wszelki wypadek banderol. Kręci mi się w głowie, za mocny ten trzeci drink. Mylę się kilka razy, ale ostatecznie wychodzi mi, że w każdym pliku jest dwadzieścia pięć tysięcy. Brutto zarabiam osiem, no, jak dobrze pójdzie, z prowizjami dziewięć. Dostaję z tego mniej więcej sześć. Prawie trzy tysiące idą na kredyt za mieszkanie. Raty pożyczek to około tysiąca dwustu. Zostaje mi trochę ponad dwa tysiące, karty mam niespłacone już od trzech miesięcy, nawet wolę nie wiedzieć, jakie narosły odsetki. Sto dwadzieścia pięć tysięcy bardzo by mi się przydało. Nie byłam u kosmetyczki od kwietnia przez ten cały klimatyzator.

Matka musiałaby odkładać wszystko, co zarabiała, przez sześć lat. No, może pięć, jeśli trzymałaby pieniądze na lokatach. To niemożliwe. Zresztą odkładanie pieniędzy nigdy jej nie pasowało. Owszem, miała trochę zaskórniaków na czarną godzinę, ale gromadzenie dużych sum uważała za niewłaściwe. Niemoralne, jak zresztą każda zbyt pokaźna własność prywatna. Podejrzewam, że gdyby wiedziała o moim mieszkaniu, gdyby znała wysokość mojej pensji, potępiłaby mnie. Zresztą nic nowego, nigdy nie była ze mnie zadowolona.

Czy była komunistką? Chyba raczej socjalistką. Wierzyła w ideę, choć nie była głupia – wyrzucili ją z partii w latach sześćdziesiątych, nie znam szczegółów, ale podejrzewam, że po prostu okazała się za mało elastyczna lub zbyt gorliwa. Ale nawet po tym nie zmieniła zapatrywań. To, że dała się oszukać, dotarło do niej chyba na początku lat dziewięćdziesiątych. Już z nią nie mieszkałam, ale czasem przychodziłam. Mógł być maj albo czerwiec. Który rok? Podejrzewam, że początek moich studiów, może dziewięćdziesiąty czwarty. Oglądała „Wiadomości”, już dawno nie było „Dziennika Telewizyjnego”, ale nigdy chyba się nie przestawiła. Pewnie do końca mówiła na „Wiadomości” „Dziennik”. Rozpłakała się, przeraziło mnie to, bo nigdy wcześniej nie widziałam jej płaczącej.

– Ja w to naprawdę wierzyłam – powiedziała. – Wiesz? Zawsze pokazywali go z dziećmi. Bieruta. Ja naprawdę wierzyłam, że on kocha dzieci. Zawsze mu dawały kwiaty.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Skąd jej nagle ten Bierut wyskoczył? W „Wiadomościach” nie było ani słowa o Bierucie, chociaż może nie słuchałam uważnie. Ale przecież nie o Bieruta chodziło. Chodziło o całe pół wieku. Nigdy specjalnie nie interesowałam się polityką, głównie jej na złość, ale nie tylko – po prostu miałam to gdzieś, podobnie jak Adrian. Wkurzało nas tylko, że tak mało mamy. Chociaż on i tak był w lepszej sytuacji – rodzice w domu, ojciec trochę kombinował. Adrian miał kilka zachodnich zabawek. Pamiętam szampon Palmolive jego matki, stał w łazience. Wąchałam go zawsze, gdy tylko u nich byłam, udawałam, że muszę iść siku. Matka wylałaby taki szampon do kibla, już nawet Zielone Jabłuszko wydawało jej się zbyt zachodnie. Używała mydła Zefir – na pawlaczu był zawsze zapas. Szampon do włosów Celia, krem Pani Walewska, a na wielkie okazje te cholerne bułgarskie perfumy, od których zapachu robiło mi się niedobrze. Nigdy nie dyskutowałam z nią na temat naszego ustroju, tego, co się działo w Polsce. Bezcelowy wysiłek.

– Gdyby było tak jak przed wojną, nigdy nie miałybyśmy takiego mieszkania. Teraz nie ma biedy, nie ma bezdomnych – mówiła czasami. – Teraz każdy człowiek dostaje emeryturę, lekarze są za darmo. Nigdy byś nie chodziła do takiej szkoły, gdyby nie to wszystko.

A zarabiała równowartość dziesięciu dolarów miesięcznie. Kiedy byłam trochę starsza, coś niecoś zaczęło do mnie docierać, ale nie dyskutowałam z nią, bo nie mało to sensu. Matka była jak skała: niezłomna, twarda i odporna. Absolutnie niehigroskopijna na jakiekolwiek przeciwstawne argumenty. Dałam sobie spokój. Dlatego wtedy tamten płacz tak mną wstrząsnął. Co innego żyć przez pięćdziesiąt lat w fikcji, zdając sobie z tego sprawę, a co innego samemu tę fikcję budować w dobrej wierze i zrozumieć to poniewczasie. Zrobiło mi się jej wtedy trochę szkoda. Posiedziałam jeszcze kilka minut i pojechałam do Adriana na Emilii Plater. Mieszkałam już z nim.

Jutro rano pojadę na Szaserów, wszystko przeszukam. To muszą być pieniądze z Zamku, nie ma innej opcji. Może chciała wpłacić je do banku? O, do banku też pójdę. Miała konto w PKO, numer jest w przesyłce, którą zabrałam. A jeśli nie, znajdę go w dolnej szufladzie komody. Trzymała tam wszystkie papiery. Ale najpierw będę musiała zawieźć ubranie.

Biorę prysznic, wylewam resztę drinka do zlewu, sprawdzam komórkę. Nic nie napisał. Wysyłam SMS-a: Idę spać, dobrej nocy:-* M. Czekam kilka minut, ale nie odpisuje. Randka. Zastanawiam się przez chwilę, gdzie schować pieniądze. W piekarniku? To takie oczywiste. Szafa? Nie. W końcu wpycham je do jednego z różowych kaloszy stojących w przedpokoju, bo uznaję, że to ostatnie miejsce, w którym złodzieje mogliby szukać. Ustawiam telewizor, żeby wyłączył się za godzinę, przestawiam klimatyzator na tryb nocny. Good sleep. Sprawdzam jeszcze, czy drzwi są zamknięte, i gaszę światła.

Jak łatwo przestawiłam się na czas przeszły w myśleniu o matce. Ale w sumie myślałam o niej w ten sposób od dawna. Wróć – w ogóle o niej nie myślałam.

To, co najlepiej pamiętam, to niedziele. Koszmarne lub cudowne – trudno było przewidzieć. Autobus 102 albo 188 do ronda Wiatraczna, a potem przesiadka do tramwaju. Wolałam bezpośredni, bo wysiadałyśmy wtedy na Świętokrzyskiej i najpierw był Hortex. Hortex był za każdym razem, i to jest dobre wspomnienie. Wielopoziomowe desery z kolorowych galaretek, lody w metalowych pucharkach, słomki do koktajli mlecznych w pergaminowych tulejkach, prawdziwe, ze słomy, a nie z plastiku, i maleńkie dzbanuszki ze śmietanką do kawy dla matki, zupełnie jak od serwisu dla lalek, marzyłam o takim. W Horteksie siedziało zawsze dużo ludzi, można się było im przyglądać. Matka na ogół nic nie mówiła, bo panował gwar, a ona nie chciała krzyczeć – oszczędzała gardło. Jako przewodnik musiała bez przerwy mówić do ludzi, często po pracy tylko szeptała. Znała biegle rosyjski i francuski, trochę niemiecki, ale nie lubiła tego języka – w pracy krzyczała więc w trzech językach. W Horteksie milczało się, jadło dobre rzeczy i przyglądało ludziom. Ja z ciekawością, matka na ogół potępiająco. A potem był Trakt Królewski, i to lubiłam mniej. Jeśli jechałyśmy z przesiadką, Trakt był najpierw, Hortex na końcu. Byłam wtedy już tak zmęczona, że nie umiałam się nim cieszyć.

Na Trakcie zaczynał się wykład. Niekiedy był ciekawy. Pamiętam opowieść matki o bramie triumfalnej wystawionej dla Jana Sobieskiego w 1677 roku. Brama została zrobiona z drewna, stała w poprzek Krakowskiego Przedmieścia, przed kościołem Świętej Anny. Słuchałam o niej chętnie, podobno z każdej strony wyglądała inaczej, a kosztowała więcej, niż wynosił cały roczny budżet magistratu Warszawy. Nie wiedziałam, co to był magistrat, podejrzewałam, że coś w rodzaju rady miasta lub administracji. Najbardziej zainteresowała mnie informacja, że na szczycie bramy umieszczono ogromny, ruchomy posąg króla. W podstawie miał małe kółka, które umożliwiały obracanie go w tę stronę, z której żywy król nadjeżdżał, tak aby pomnik był zawsze przodem do pierwowzoru. Byłam zafascynowana tą historią, a szczególnie tym kimś, do kogo należało obracanie króla. Wyobrażałam sobie, że był to ktoś, kto gdzieś wysoko w tej całej bramie miał maleńki pokoik z ubikacją, łóżkiem i piecykiem oraz dwoma oknami wychodzącymi na ulicę – jednym w stronę Starówki, a drugim w stronę Wilanowa. Cały dzień siedział sobie w tym pokoiku i tylko wyglądał przez okna, sprawdzając, czy król nadjeżdża i z której strony. Gdy król jechał, ten ktoś kręcił ogromną korbą, aby posąg obrócić, a potem dalej sobie wyglądał przez okna. Taki zawód czy wręcz sposób na życie wydawał mi się ogromnie pociągający, gdy byłam dzieckiem i żałowałam, że brama nie przetrwała do moich czasów. No i że już nie mamy króla, choć tego mniej, bo w razie czego był przecież Gierek, któremu też pewnie by się podobało, żeby obracać posąg przodem do niego, gdy nadjeżdża.

O takich dawnych sprawach matka opowiadała interesująco, a przede wszystkim spokojnie. Mniej lubiłam opowieści o wojnie, o tym, co się działo na Trakcie Królewskim podczas okupacji i Powstania. Nie dlatego, że nie były interesujące. Dlatego, że matka zmieniała się podczas tych opowieści, zaczynała mówić szybko, gorączkowała się. Zupełnie przestawała zwracać uwagę na to swoje chronione gardło i opowiadała coraz głośniej. Ciągnęła mnie za sobą świńskim truchtem – spoconą, oporną i coraz mniej zainteresowaną. Zamaszyście wymachując rękami, kreśliła w powietrzu kształt fasad domów zmielonych potem na proch przez faszystowskie bomby i planowe podpalenia po Powstaniu. Patrzyłam coraz bardziej ponura, zbuntowana i nieco przestraszona widokiem matki na co dzień tak zrównoważonej, która teraz coraz bardziej się zapalała i wykrzykiwała rozemocjonowanym, niemal histerycznym tonem:

– Te kamienie mówią! Opowiadają! – poklepywała ścianę jakiegoś domu i pytała, nawet nie oczekując odpowiedzi: – Słyszysz?

Spoglądałam na nią zdziwiona i spłoszona. Nie słyszałam.

Matki nie było w Warszawie podczas Powstania. To był jej kompleks, choć przecież w tamtym czasie miała zaledwie sześć lub siedem lat.

Przewracam się na drugi bok. Po co ja o tym myślę? Zdenerwuję się i nie będę mogła zasnąć. Nagle przy moim łóżku rozlega się sygnał SMS-a. Nareszcie odpisał. Sięgam szybko po komórkę. Śpij dobrze i nic się nie martw. dobranoc:) ps. jezu jaki on jest słodki! chyba się zakochałem!!! Wpatruję się w komórkę przez kilka sekund, wreszcie wyświetlacz gaśnie. Odkładam telefon na szafkę obok łóżka i przez chwilę leżę na wznak, gapiąc się w sufit rozjaśniony poblaskiem migającego ekranu telewizora. Siadam, przestawiam timer autowyłączenia o godzinę, po namyśle o półtorej godziny, a potem wstaję i idę do kuchni, bo uświadamiam sobie, że mam ochotę na coś słodkiego.

IX

– Jak się czujemy? – pyta dziewczyna, wchodząc do mojego pokoju.

Zapukała i nacisnęła klamkę jednocześnie. Nawet nie zdążyłam powiedzieć proszę.

– Nie wiem – odpowiadam cierpkim tonem. – A jak się czujecie?

Czy ja też tak robiłam, gdy byłam młoda? Rozmawiałam ze starymi ludźmi w pierwszej osobie liczby mnogiej? Na pewno nie, chociaż nie jestem pewna. Nie pamiętam starych ludzi z czasów mojej młodości. Na pewno z jakimiś rozmawiałam, musiałam jakichś spotykać. Świat jest pełen starych ludzi. Ale tak prosto się ich zapomina.

– Ojej, pani to jest – śmieje się dziewczyna. – Ścielimy?

Przez kilka sekund wpatruję się w nią miażdżącym, nieruchomym wzrokiem, ale spływa to po niej jak woda po gęsi. Wzdycham z rezygnacją i kiwam głową.

– Umarła ta Małecka, wie pani, ta z końca korytarza – dziewczyna wyciąga pościel z szafy, kładzie ją na fotelu, a potem jednym płynnym, nieopisanie pięknym, zamaszystym gestem rozściela prześcieradło na łóżku. – W nocy, wyobraża sobie pani? Wieczorem się położyła jak zwykle, ale już nie wstała.

Wiem, która Małecka. Fryzjerka do niej przyjeżdżała raz na dwa tygodnie, chociaż to próchno miało mniej włosów na głowie niż ja kiedyś pod jedną pachą. Była młodsza ode mnie o dziesięć lat, a udawała, że o piętnaście. Miałam zamiar ignorować tę krzepką dziewuchę, ale nie wytrzymuję. W moim wieku takiemu tematowi nie sposób się oprzeć. Śmierć i choroby wypierają nawet pogodę podczas niezobowiązującej pogawędki.

– Na co? – pytam.

– Co na co?

– Na co umarła?

– Rozległy zawał, z tego co mówiły pielęgniarki.

– Obudziła się?

– Nie. We śnie ją trafiło.

W czepku urodzona. No, ale umarła niemal łysa, więc i w czepku ją trzeba będzie chować. Uśmiecham się lekko pod nosem.

Dziewczyna, chciałoby się rzec dziewka z racji tej figury jak kloc i nieprzyzwoicie zdrowej, rumianej skóry, wali w poduszkę z siłą parowozu. Gdyby wymierzyła mi taki cios, rozleciałabym się jak sparciały worek fasoli, zmiataliby mnie szczotką z podłogi. Po co jej tyle siły, tyle życia przed sobą? Takie marnotrawstwo, bo co ona z tym zrobi? Nic nie zrobi. Będzie ubijała poduszki, dopóki jej sił starczy, i tyle. Pewnie porodzi dwójkę albo trójkę – takie jak ona mają wzięcie przez kilka pierwszych lat młodości, szczególnie u nieco starszych mężczyzn. Oczywiście szybko zachodzą, nieodmiennie tym faktem zaskoczone i nigdy na niego nieprzygotowane.

– A ta pani przyjedzie znowu w niedzielę? – pyta dziewczyna.

– Przyjedzie – potakuję i humor trochę mi się poprawia.

– To dobrze – jednym ruchem rozkłada kołdrę. – Tyle czasu nikt do pani nie zaglądał. Zawsze to weselej, jak się wie, że ktoś pamięta.

Weselej? W pewnym sensie tak. Gdyby przyjeżdżała tu z własnej woli, byłoby mniej zabawnie. Choć pewnie milej. Nie odpowiadam.

– A ta pani to kto? – pyta dziewczyna. – Rodzina? Czy znajoma?

– I jedno, i drugie – mówię. – Skończyła pani? Bo już bym się chciała położyć w spokoju.

Wychodzi. Odruchowo chcę podejść do drzwi i przekręcić zamek. Trudno się pozbyć tego nawyku, a przecież tutaj nie miałoby to najmniejszego sensu. One wszystkie mają dodatkowe klucze, zresztą to niedozwolone. Mogłabym podstawić krzesło pod klamkę i udawać, że umarłam. Trochę by się rozruszały.

Człapię powoli do łazienki, z trudem zdejmuję sukienkę. Przydałaby mi się pomoc, ale kiedy sobie pomyślę, że któraś z nich ma mnie dotykać tymi swoimi krzepkimi paluchami, wstrząsa mną dreszcz obrzydzenia. Wystarczy, że robią to co kilka dni, sama nie mogę się już dokładnie umyć. Sukienka zaczepia się o prawe ramię, nie potrafię tak wysoko unieść lewej ręki, ciągnę tkaninę pod złym kątem.

– No, dalej – warczę, robi mi się gorąco.

Zsuwa się wreszcie, skóra na ramieniu lekko piecze. Upuszczam sukienkę na podłogę i przydeptuję ze złością, chociaż zdaję sobie sprawę, że to głupie, bo powinnam być zła na siebie, a nie na ubranie. Nie mówiąc już o tym, że będę się teraz musiała schylić, żeby je podnieść. Wyjmuję zęby, starannie omijając wzrokiem lustro, myję je pod kranem, wkładam z powrotem i dopiero spoglądam na odbicie. Koszmar. Wilgotna, pognieciona, papierowa torba. Czy jest w niej moja twarz? Mrużę oczy. Sama nie potrafię już dostrzec śladu tamtych rysów. Mówi się, że oczy starzeją się najpóźniej, ale to bzdura. Moje zestarzały się pierwsze. Kolor tęczówek zmętniał, nie są już fiołkowe, tylko bure. Białka pożółkły i zszarzały, stały się wodniste. Złota, piękna starość. Co niby jest pięknego w starości? Człowiek się kurczy, marszczy, pokrywa plamami, choruje, niedołężnieje i zapomina. Co w tym pięknego?

– Zrozumiesz, jak będziesz starsza – mówię do swojego odbicia, przedrzeźniając Królową.

Jakie ona miała powiedzonka odnośnie do starości? Im but starszy, tym bardziej nosa zadziera. Nieadekwatne, nie mogę zadrzeć nosa, zgarbiłam się. Coś jeszcze? O, jedno pamiętam – ze starym jedna męka, jak nie pierdzi, to stęka. Trafne, nawet teraz jeszcze nieco mnie śmieszy. Nie ma co stękać.

Zakładam ostrożnie koszulę, smaruję się kremem – wyłącznie z przyzwyczajenia, nie pokładam już w tym poczynaniu choćby cienia wiary. Gaszę światło i człapię do łóżka, przytrzymując się niskiego regału. Kładę się, gaszę kinkiet przymocowany nad wezgłowiem łóżka. Cisza. Wsłuchuję się w ciało. Co boli? Wszystko, ale równomiernie. Właściwie już tego bólu nie zauważam. Wpatruję się przez chwilę w ciemność, oczy przyzwyczajają mi się powoli, po chwili rozróżniam kształty sprzętów. Zamykam powieki i leżę tak przez kilka minut. Wreszcie wzdycham z irytacją i sięgam do włącznika lampki. Nie zasnę, nie ma się co oszukiwać, ale co tam. Jak Królowa mawiała – długi sen, krótkie życie. Mam ochotę na coś słodkiego, ale nie chce mi się wstawać. Ochota jest słabsza niż niechęć, może za chwilę proporcje się zmienią. Mogłabym poczytać, ale też mi się nie chce. Sięgam po pilota od telewizora, przeskakuję po kanałach. Niby obojętnie, ale tak naprawdę liczę, że na którymś zobaczę siebie.

Czasami tak się zdarza, ale nie tej nocy. Na jednym z kanałów puszczają „Wstręt” Polańskiego. Pamiętam ten film, byłam na nim, gdy tylko wszedł do kin. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć pewnie inne niż na większości widzów. Szaleństwo jest fascynującym motywem dla tych, którym jest obce. Niezwykle modne było w czasach mojej młodości. Pisarze i reżyserzy sięgali po nie, aby usunąć bądź ukarać którąś z postaci, z reguły kobietę. Tamte obłędy były na ogół dekoracyjne. Ich ofiary zdecydowanie zyskiwały nawet na urodzie i atrakcyjności. Włosy w nieładzie, błyszczące oczy, jasna zazwyczaj suknia, chętnie bielizna. Coś z odrobiną pieprzyku, tajemnica wyciągnięta na światło dnia, choć nadal niepojęta. Kompletna fikcja. Dziewczyna we „Wstręcie” bliższa jest prawdziwemu szaleństwu, prawdziwej schizofrenii, choć nadal jeszcze zbyt estetycznej. Pewne symptomy prezentuje jednak realistycznie. Rozpoznaję je.

*

Matka powoli popadała w obłęd, ale wtedy nikt tego nie zauważał. Chociaż nie, Królowa na pewno musiała się zorientować, choć oczywiście nic nie mówiła, tylko czekała. Czy liczyła na to, że po śmierci matki ojciec się z nią ożeni? O, na pewno. Zresztą nie mam pewności, czy tak naprawdę o to zamążpójście jej chodziło, jak na swoje czasy i pozycję społeczną była bardzo wyzwoloną kobietą. Choć czasami mawiała, że lepszy mąż nierychliwy niż gach wstydliwy, pewna jestem, że w głębi duszy się z tym nie zgadzała. Bez problemu zgodziłaby się żyć z ojcem na kocią łapę, byleby tylko matka zniknęła z domu. Z pewnością był dobry w łóżku, biorąc pod uwagę ten jego rubaszny stosunek do świata, niefrasobliwość i skłonność do śmiechu. Mężczyźni obdarzeni skłonnością do śmiechu na ogół są sprawnymi kochankami.

*

Królowa, która wcześniej nigdy nic nie mówiła na temat religii, wiesza nad drzwiami kuchni krzyż i zaczyna zmawiać pacierz, szczególnie popołudniami, gdy wie, że matka może ją obserwować. Podglądanie Królowej staje się nałogiem matki. Wystaje przyczajona w sieni, skryta za skrzydłem uchylonych kuchennych drzwi, ubrana w ciemną bezkształtną suknię, z burą chustką owiniętą wokół łysej głowy. Mijamy ją z Mańką, biegając po domu w tę i z powrotem, nic sobie z niej nie robimy. Królowa wie, że matka tam stoi, ale udaje, że nie widzi. Żegna się czasami na pokaz, uczy Mańkę „Ojcze nasz”. Ja się przysłuchuję, zapamiętuję słowa, ale nie biorę udziału w lekcjach.

Matka dostaje obsesji na punkcie gojów, na punkcie Jezusa. Z przekrzywioną lekko głową i przestrachem w oczach przysłuchuje się dzwonom dopiero co otwartej bazyliki Najświętszego Serca Jezusowego na Kawęczyńskiej. Czasami chodzi pod nią, obserwuje wiernych wychodzących po mszy. Modli się często, przestrzega postów, celebruje święta. Im gorliwiej to robi, tym wyraźniej ojciec ją lekceważy i coraz częściej jej unika. Chowa się na całe dnie w warsztacie z Aronkiem albo sam. Przesiaduje wieczorami w piwiarni Majera, a nocą zapewne odwiedza Królową, choć tego tylko mogę się domyślać. Jak długo to trwa? Nie wiem. Kiedy się ma dziesięć, jedenaście lat, miesiące wloką się niemiłosiernie, a z drugiej strony dni tworzą jedno barwne pasmo – czas bieżący rozciąga się jak guma, przyszły zdaje się wiecznością, a przeszły znika i rozwiewa się jak sny, szybko zacierając się w pamięci. Jeśli przyjąć, że widok mnie i Mańki w jednakowych wstążkach pchnął matkę na tory obłędu, którego kulminacja nastąpiła, gdy miałyśmy obie po trzynaście lat, oznacza to, że matka wariowała przez osiem lat. Osiem lat to sporo nawet dla kogoś w moim wieku. Musiała przeżywać piekło.

Opowiem jej o tym w niedzielę, obojętne, czy będzie chciała słuchać, czy nie.

X

Upał jest jeszcze gorszy niż wczoraj. Kiedy wychodzę na taras z poranną kawą, dosłownie zwala mnie z nóg. Czym prędzej wracam do chłodnego mieszkania. Dzwonię do Adriana, ale odrzuca połączenie. Ponuro spoglądam na komórkę i piszę szybko SMS-a: świnia. Dochodzi dziewiąta, co najpierw? Drukuję potwierdzenie przelewu dla zakładu pogrzebowego i postanawiam pojechać tam w pierwszej kolejności. Potem mieszkanie na Szaserów i bank matki, jeśli zdążę. Nie pamiętam numeru kwatery na Bródnie, może znajdę w papierach. Jeśli nie, będę tam musiała pojechać, chyba na cmentarzu jest jakaś administracja. Sprawdzę w internecie. Byłam tam kiedyś, ponad dwadzieścia lat temu, na Wszystkich Świętych, ale nawet nie mam pojęcia, w którą stronę powinnam pójść, żeby dotrzeć do grobu prababci. Dzwonię jeszcze do wydawnictwa i biorę sobie trzy dni urlopu. Oczywiście już się rozniosło – dziewczyna z personalnego nawet nie pyta, po co mi wolne. Zastanawiam się przelotnie, czy mogę sobie na ten urlop pozwolić. Teoretycznie nic się nie zawali, ale wolałabym być na miejscu, gdy zapadnie decyzja odnośnie do pierwszej edycji e-Fitu. Lepiej się upewnić co do kontentu, nie mówiąc o tym, że ktoś może położyć łapsko na moich prowizjach od reklam. Choć to i tak będą grosze. No, nic. W poniedziałek jednak już pojawię się w pracy. Chyba czwartek i piątek wystarczą, żeby wszystko pozałatwiać?

*

W kawalerce na Szaserów gorąco jak w piekarniku. Wielkie okna wychodzą na wschód. Latem już od wczesnego rana to mieszkanie zmienia się w piekarnik. Otwieram wszystkie okna, które dają się otworzyć, chociaż mam duszę na ramieniu, bo drewniane ramy cudem tylko trzymają się kupy. Powinna je wymienić na plastiki lata temu, pewnie nawet jej to do głowy nie przyszło.

Od czego zacząć? Przeglądam szafę z bielizną pościelową i ręcznikami, bo pamiętam, że kiedyś chowała tam wypłaty, jeszcze w czasach, gdy dostawała pieniądze w gotówce, ale między ręcznikami znajduję tylko kilka kostek mydła umieszczonych tam zapewne w charakterze saszetek zapachowych. Właściwie mogłam kupić worki na śmieci, żeby od razu wszystko pakować i przynajmniej część wynieść na śmietnik albo do pojemnika PCK na szmaty, który stoi obok przystanku. W szafie nic nie ma. Przeglądam jeszcze kieszenie ubrań, ale wyrywkowo – ona nigdy nic nie chowała do kieszeni. Znajduję tylko kilka gumek recepturek, spinacze i stary bilet autobusowy.

W dolnej szafce witryny leżą dwa cienkie albumy ze zdjęciami, na których jestem głównie ja. Nie przeglądam ich, odkładam na miejsce. Znajduję jeszcze kasetkę z przyborami do szycia, pudełko po butach pełne odznaczeń i medali matki, teczkę z laurkami, które robiłam dla niej w przedszkolu i na zajęciach w młodszych klasach podstawówki. Dolną półkę w całości wypełniają stare numery „Stolicy”, nawet tego nie ruszam. Wygarniam papiery z komody pod telewizorem. Grube pliki opłaconych rachunków za prąd, czynsz, telefon i gaz. Książeczki z opłatami za abonament telewizyjny, śmiechu warte. Starannie pospinane pisma z administracji o nadpłatach bądź niedopłatach, podwyżki czynszu. Po cholerę ona to wszystko trzymała? Dyplomy, oczywiście mapy Warszawy, chyba wszystkie wydania od lat pięćdziesiątych. Makulatura, nic tu nie ma.

Podchodzę do stołu i zaczynam przekładać papiery. Spadają na podłogę. Idę do kuchni po kosz na śmieci i klękam na dywanie. Pisma z administracji, kolejne książeczki opłat, znowu odcinki z opłatami za media. Ile tego może być? Plik zielonych kartoników spięty gumką. A to co? Coś z PKO. Książeczki oszczędnościowe. Zdejmuję gumkę i rozkładam jedną – jest złożona jak harmonijka. Lokata na… siedemdziesiąt tysięcy!

Założona w osiemdziesiątych trzecim! Ile to teraz będzie? Jakieś grosze pewnie, ale wtedy to musiał być majątek! Skąd matka miała takie pieniądze? A nawet głupiego Kasprzaka nie chciała mi kupić, mówiła, że to za drogi magnetofon. Przeglądam książeczki – jest ich kilkadziesiąt. Niektóre założone jeszcze w latach siedemdziesiątych. Przecież ta kobieta była kompletnie szurnięta! Skąd ona miała tyle pieniędzy? Bez przerwy słyszałam, że nie ma na to, nie ma na tamto, a takie kwoty zakiszała w banku! Pamiętam, jak kiedyś pojechałyśmy na Różyca po spódnicę dla mnie do szkoły, nie chciała mi kupić tej, która mi się podobała. Powiedziała, że kosztuje więcej, niż ona miesięcznie zarabia! Gdy byłam młodsza, uważałam, że jest zwyczajnie zahamowana emocjonalnie. Że mnie nie kocha, bo po prostu nie potrafi. Że jest na to zbyt twarda. Ale próbowałam ją jakoś usprawiedliwiać tym, że poświęca wszystko dla jakiejś wyższej idei, w którą wierzyła, nawet jeśli była to idea całkowicie chybiona. Odrobinę imponowała mi ta jej wściekła pasja poznawania historii miasta, choć jednocześnie czułam żal, że ja sama nie jestem dla niej równie interesująca, że się nie liczę. Przyjmowałam to, że nie przywiązuje wagi do majątku, że gnieździmy się w tej ciasnej kawalerce, że na nic nas nie stać, bo zakładałam, że ona taka po prostu jest, bo pieniądze się dla niej nie liczą. Ale to było kłamstwo! Okłamywała mnie przez całe życie. Jak można coś takiego zrobić własnemu dziecku? Nie chodzi mi nawet o same pieniądze, chociaż teraz wiem, że gdyby chciała, mogłabym mieć wszystko – obozy językowe, prywatne lekcje angielskiego, lepsze ubrania. Chodzi o to, że tak bezwzględnie mnie okłamywała.

Łzy napływają mi do oczu i trafia mnie taki szlag, że aż mi żołądek podjeżdża do gardła i nagle mam wrażenie, jakbym miała na ciele zbyt mało skóry. Czuję, że puchnę wewnątrz niej, wypełniam ją do oporu. Napręża się, jakby miała za chwilę pęknąć i rozchylić niczym płatki kwiatu, wypluwając mnie na podłogę. Upuszczam książeczki na dywan, przykładam ręce do twarzy i oddycham powoli, wydychając powietrze w złożone dłonie. Coach nas tego nauczył w firmie, podobno zmniejsza się ilość tlenu dostarczanego organizmowi i człowiek się uspokaja. Liczę w myślach do dwudziestu. To tylko przeszłość. Tego już nie ma. Co się ze mną dzieje?

Podnoszę się z podłogi i siadam na krześle. Nogi mi się trzęsą jak galareta i choć w pokoju jest gorąco jak w piekarniku, chociaż płyną ze mnie strugi potu, wstrząsają mną dreszcze. Po namyśle przynoszę sobie szklankę wody z kranu. Odczekuję chwilę i zaczynam przeglądać papiery na biurku. Na wierzchu leży plik kopert z banku, wszystkie starannie przecięte nożem do papieru. Przyglądam im się przez moment, wreszcie wyjmuję jedną spod spinacza. Na stemplu data z kwietnia tego roku. Nabieram powietrza, wyjmuję wydruk. Wyciąg z konta, Zofia Król. Przenoszę wzrok niżej i serce mi się zatrzymuje. W kwietniu na zwykłym rachunku oszczędnościowym w PKO matka miała ponad milion sześćset tysięcy złotych. Przez chwilę mam wrażenie, że zemdleję, nagle żołądek znowu podjeżdża mi do gardła. Zaczynam pospiesznie przełykać ślinę, ale już wiem, że nie uda mi się nad sobą zapanować. W ostatniej chwili odchylam się w bok i puszczam pawia na parapet okna i kaloryfer. Jak dobrze, że odsunęłam zasłony – przez myśl przebiega mi absurdalna myśl, a potem wybucham płaczem.

*

– Mała, uspokój się – mówi Adrian z naciskiem. – Nic nie rozumiem. Co znalazłaś?

– Ona miała ponad półtora miliona na koncie – próbuję pohamować czkawkę. – Ro-ro-rozumiesz?

– Złotych?! – wykrzykuje Adrian.

– Nie. Pesos! – łapię oddech, ze wszystkich sił tłumiąc dreszcze. – Oczywiście, że złotych, kretynie. Półtora miliona. Nawet więcej.

– To musi być jakaś pomyłka. Sprawdź jeszcze.

– Sprawdziłam, możesz mi wierzyć. Przejrzałam wszystkie wyciągi. W kwietniu miała ponad milion sześćset. W maju ubyło dwieście tysięcy, zrobiła przelew na jakąś fundację. Ale na początku miesiąca była gotówkowa wpłata – sto pięćdziesiąt tysięcy. Gotówkowa, rozumiesz. Zaniosła do banku sto pięćdziesiąt tysięcy w tej swojej wyświechtanej torbie z worka i wpłaciła w okienku. Pod koniec czerwca ubyło ponad trzysta, bo przelała je na konto. Czekaj.

Przekładam papiery, literki skaczą mi przed oczami.

– Na konto – ciągnę – jakiegoś Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Warszawy. To była wariatka. Moja matka była. Była psychicznie chora, spójrzmy prawdzie w oczy. Potem jest więcej przelewów na konta różnych instytucji, ale mniejsze kwoty. Na początku lipca wpłaciła znowu gotówką prawie dwieście tysięcy, ale po kilku dniach zamieniła na euro pięćset tysięcy i wysłała je… do Japonii. Do Japonii! Miała subkonto w euro, ale jest prawie puste. Potem znowu.

– Ile jest teraz? – przerywa mi Adrian.

– Nie wiem.

– Sprawdź na ostatnim wyciągu.

– Nie ma tu ostatnie. Zaraz! Czekaj! – wykrzykuję, przyciskam komórkę ramieniem do ucha i chwytam swoją torebkę.

Przecież była jakaś przesyłka z banku, zabrałam ją wczoraj, żeby mieć numer konta! Jest! Wyciągam kopertę i rozrywam ją pospiesznie. Wyciąg, miałam rację. Przebiegam szybko wzrokiem po cyfrach.

– No i? Mała, zaraz mi tu ludzie przyjeżdżają po stół i krzesła, te jasne biedermeierowskie, wiesz, będę musiał kończyć.

– Osiemset – mówię. – Jeszcze tydzień temu miała na koncie osiemset siedemdziesiąt tysięcy. Z groszami.

– Plus to, co znalazłaś w jej torebce. Masz milion.

– Ale co ty gadasz! Jak ja mam? Poza tym nie wiadomo, ta gotówka mogła być z banku. Zresztą bez znaczenia! Adek, skąd ona mogła mieć takie pieniądze?!

– Może wygrała w totka?

– W totka? Matka nigdy nie grała w totka! Poza tym ona obracała takimi kwotami od lat! Znalazłam przedpotopowe książeczki z PKO na zawrotne sumy! Jeszcze z lat siedemdziesiątych!

– Może miała bogatego kochanka?

– Puknij się w łeb! Urodziła mnie niby, ale i tak nie wierzę, żeby kiedykolwiek uprawiała seks. To niewyobrażalne.

– No, to… – Adrian milknie na chwilę. – Słuchaj, może ona grała?

– W co grała?

– W kasynie albo na wyścigach. W pokera na pieniądze? Może to z hazardu?

– No, to już prędzej uwierzyłabym w tego kochanka. Raz, gdy mnie przyłapała na tym, że założyłam się o stare sto złotych z koleżanką w podstawówce i wygrałam, spuściła mi takie manto, że nie mogłam siedzieć na tyłku przez trzy dni. A potem zaciągnęła mnie na pasaż Wiecha i musiałam wrzucić te sto złotych do takiego wielkiego szklanego pudła za Sawą, do którego zbierali datki na budowę Centrum Zdrowia Dziecka. Wykluczone, tego akurat jestem pewna.

– Hm, no nie wiem. Do wczoraj pewna byłaś, że twoja matka nie ma ani grosza i żyje samym makaronem.

Fakt. W sumie, skoro tak wiarygodnie przez całe moje życie udawała biedaczkę, mogła i udawać wroga hazardu. Jednak mimo wszystko nie wydaje mi się to możliwe. W końcu hazard raczej doprowadza ludzi do ruiny, a nie przysparza im majątku.

– Sama nie wiem – wzdycham i czuję, jak mięśnie trochę mi się rozluźniają. – Przyjedź tu, co?

– Kochanieńka, nie mogę. Mówiłem ci, że zaraz mi tu ludzie przyjeżdżają po towar. Nie mogę wyjść.

– Ale ja nie wiem, co mam robić.

– Dasz sobie radę, zawsze dajesz – mówi Adrian z cieniem uśmiechu w głosie. – Poza tym jesteś bogata, a bogaci ludzie nie mają problemów. Jeszcze będę żałował, że się z tobą nie ożeniłem, jak była okazja.

Nie odzywam się przez dłuższą chwilę. Nie mam już siły więcej się denerwować.

– Halo! Jesteś tam? – pyta.

– Jestem.

– Wiesz, co robić?

– Zastanowię się. Muszę posprzątać. Zwymiotowałam.

– Jak to zwymiotowałaś?

– Nie wiem, chyba ze zdenerwowania. Kiedyś ciągle rzygałam, gdy się denerwowałam, nie pamiętasz? W szkole przed klasówkami prawie zawsze.

– Myślałem, że już ci przeszło.

– Widać nie do końca. Naprawdę nie mógłbyś.

– Mała, są ci ludzie – przerywa mi Adrian. – Kończę. I gratulacje Missis Alexis. Wpadnę wieczorem na kolację, koło dziewiątej, to pogadamy. Buziaczki. Pa!

Rozłącza się, zanim udaje mi się powiedzieć choć słowo, nienawidzę, gdy tak robi. Idę do łazienki po wiadro i szmatę do podłogi. Matka oczywiście nie uznawała papierowych ręczników.

*

Poznajemy się w listopadzie, w pierwszej klasie liceum. To znaczy, znałam go już wcześniej, od początku roku, ale zupełnie nie zwracałam na niego uwagi. Podstawówkowe zasady jeszcze w nas pokutują, dziewczyny nie trzymają się z chłopakami, aczkolwiek już mamy świadomość, że to się musi zmienić. Złamał rękę, nie było go w szkole przez dwa tygodnie. Skomplikowane, paskudne złamanie nadgarstka prawej ręki. Jego matka przychodzi do naszej wychowawczyni z prośbą, żeby któryś z uczniów zaniósł Adrianowi zeszyty. Nasza klasa ma profil humanistyczny, same dziewczyny i trzech chłopaków. Wojtecka pyta, kto mieszka przy Szaserów albo przy Wspólnej Drodze. Zgłaszam się. Okazuje się, że mieszkam najbliżej Adriana, przy tym samym podwórku. Ja w wieżowcu, który podwórko zamyka, a on w długim, czteropiętrowym bloku stojącym wzdłuż Wspólnej Drogi. Wcale nie jestem zachwycona, ale oczywiście po lekcjach idę do chłopaka. Otwiera mi po trzecim dzwonku. Ma na sobie trochę przyciasną, żółtą piżamę w małe, brązowe wielbłądy. Spodnie są przykrótkie, a prawy rękaw kurtki odpruty, żeby gips przeszedł. Adrian jest niższy ode mnie, późno zaczął dojrzewać. Stoi w przedpokoju chudy, drobny, w tej za małej, dziecięcej piżamie, z wielkim gipsem, rozczochraną strzechą jasnych włosów i nieszczęśliwą miną. Wygląda zabawnie, ale i rozczulająco. Robi mi się go szkoda.

– Cześć – mówię. – Przyniosłam ci zeszyty.

– Zeszyty?

– No. Twoja matka była w szkole, ja miałam najbliżej. Mieszkam w wieżowcu.

– A! – Adrian odsuwa się i wpuszcza mnie do mieszkania. – Fajnie.

Staję przy wieszaku, Adrian obok, wciąż z tym nieszczęśliwym wyrazem twarzy. W jego mieszkaniu przyjemnie pachnie. Ściany przedpokoju są wyklejone tapetą z imitacją cegieł, co wydaje mi się szalenie eleganckie i nowoczesne, a drzwi do kuchni przypominają takie z westernów – szał. Czekam, aż mnie zaprosi do pokoju, ale on dalej się na mnie gapi i nic nie mówi.

– Jestem Magda – postanawiam się nad nim zlitować. – Magda Król. Siedzę w trzeciej ławce z Anetą, tą taką wielką, z warkoczem.

– No, tak! – rozjaśnia się. – Wiem którą!

Anety rzeczywiście nie daje się nie zauważyć. Ja niknę w cieniu. Wcale nie chciałam z nią siedzieć, ale nie miałam nic do powiedzenia. „Będziesz ze mną siedziała” – oznajmiła mi pierwszego dnia szkoły, a należała do osób, którym nikt nie umie się przeciwstawić. Wydaje mi się, że nawet Wojtecka trochę jej się obawia. Wygląda przy Anecie jak wiewiórka przy słoniu.

– Chcesz naleśnika? – pyta Adrian. – Mama mi zostawiła. Z serem i dżemem śliwkowym.

– Może być – kiwam łaskawie głową i zdejmuję kurtkę.

– Tam jest mój pokój. Idź, zaraz przyniosę.

Marzę, żeby mieć swój pokój, choćby najmniejszy. Ten Adriana przerasta moje wyobrażenia. Nie jest może wielki, ale niemal tak duży jak pokój w naszej kawalerce. Pod jedną ścianą stoi meblościanka z pomarańczowymi drzwiami i wbudowanym niewielkim biurkiem, szczyt luksusu. W oknach wiszą zasłony w pomarańczowe koła, na podłodze leży miękki, brązowy dywan. Na wprost regału niski tapczan, a cała ściana nad nim wypełniona jest bajecznie kolorowymi plakatami cyrkowymi. Nawet nie jestem zazdrosna, bo posiadanie podobnych cudów po prostu nie mieści mi się w głowie. Czuję tylko onieśmielenie i gorzki żal.

– Siadaj – Adrian wchodzi do pokoju, niosąc talerz z naleśnikami i dużą brązową butelkę pod pachą. – Chcesz ptysia?

Kiwam głową, nie odrywając oczu od plakatów.

– Mama przyniosła mi je z pracy. Pracuje w Stołecznej Estradzie, wiesz.

– W Estradzie?

– No. Jest księgową. Czekaj, przyniosę szklanki.

Nie wiem, co to jest Stołeczna Estrada. Siadam na brzegu tapczanu, otwieram teczkę i wyjmuję zeszyty.

– Tu masz polski – mówię, gdy chłopak wraca. – Tu jest matma, biola i fiza. I jeszcze francuski. Jutro ci przyniosę chemię, bo dziś nie było.

– Dzięki – Adrian niezdarnie kartkuje mój zeszyt od polskiego. – Kurde, ile ty piszesz! Każde słowo zapisujesz, nie tylko to, co każe!

– Zgadza się.

Uśmiecham się z dumą. To prawda, zapisuję wszystko. Potrafię bardzo szybko pisać.

– Jak jakaś nawiedzona – stwierdza Adrian.

Przestaję się uśmiechać.

– Dzięki temu nie muszę potem grzebać w książkach! I lepiej wszystko zapamiętuję, wcale nie muszę zakuwać.

– A… No, to cwanie. Tylko co ja mam z tym zrobić?

– Przep… – urywam w pół słowa.

Nie przepisze przecież. Prawą rękę ma w gipsie, a na pewno nie jest mańkutem, ledwo mu się udaje odkręcić korek ptysia lewą dłonią. Zostawić mu te zeszyty? Nie wydaje mi się, żeby choć próbował się z nich uczyć. Znam ten typ, uczy się dopiero przed sprawdzianem albo klasówką. W życiu nie będzie kuł na zapas. Przyglądam mu się przez chwilę. Rumieni się lekko, nieporadnym ruchem obciąga połę kusej kurtki piżamy.

– Normalnie jej nie noszę – wyjaśnia. – Mama nie chciała niszczyć innych ubrań, a ten cholerny gips nie mieści się w żadnym rękawie.

– Spodnie mogłeś założyć inne – mówię. – Ich nie trzeba ciąć.

– Niby tak. Nie pomyślałem.

Wzdycham, zjadam naleśnika z dżemem śliwkowym i popijam ptysiem. Mogłabym wzruszyć ramionami i pójść do domu. To nie moje zmartwienie, przyszłam, jak mi Wojtecka kazała, mam to z głowy. Ale jakoś mi się nie spieszy do domu.

– Mogę ci przepisać – mówię w końcu od niechcenia i zaznaczam: – Ale nie wszystko. Tylko najważniejsze rzeczy.

– Co za to chcesz? – pyta rzeczowo Adrian.

Jestem zaskoczona. Co mogłabym chcieć? Przez kilka sekund kalkuluję, nic mi nie przychodzi do głowy. Ale spoglądam na kolorową ścianę za łóżkiem i już wiem.

– Plakat – rzucam. – Taki z czarnym koniem, z pomarańczowym tłem.

– Dobra – Adrian kiwa głową. – Załatwię ci nowy, bo ten ma dziury po pinezkach.

– Kiedy?

– Poproszę mamę, żeby jutro przyniosła.

– W porządku. Daj zeszyty.

*

Przychodziłam do niego codziennie przez następne dwa tygodnie. Plakat z koniem powiesiłam sobie nad łóżkiem, na macie, matka tego nie skomentowała, bo mata należała do mnie. To akurat muszę jej oddać – szanowała ten mój mikrofragment przestrzeni, jakim był kąt w kuchni, choć zapewne nie wszystko jej się podobało. Z pewnością nie zachwycała jej na przykład umieszczona na macie strona z niemieckiego „Sterna”, na której pani w srebrnej sukni piła szampana z panem w smokingu palącym papierosa Salem. Tę reklamę dostałam od Adriana. Matka na pewno była przeciwna zarówno reklamom jako takim, a już treści tej konkretnej w szczególności. Nie powiedziała jednak słowa.

Adrian wrócił do szkoły w pierwszym tygodniu grudnia, nadal nosił rękę na temblaku, więc wciąż przepisywałam mu zeszyty. Tuż przed świętami przesiadłam się do jego ławki, co wywołało sensację i stało się zaczynem klasowej rewolucji seksualnej. Wcześniej zajmował tę ławkę sam, bo chłopaków w naszej klasie było tylko trzech, a pozostali dwaj kumplowali się jeszcze od czasu podstawówki.

Siedzieliśmy razem przez całe liceum i spędzaliśmy wspólnie praktycznie cały czas poza szkołą, a ja – nie wiem nawet kiedy, chyba gdzieś tak w połowie drugiego półrocza – uznałam, że jesteśmy parą. Co prawda nie mówiłam o Adrianie „mój chłopak” ani on o mnie „moja dziewczyna”, ale gdy inni tak mówili, nie protestowaliśmy. O tym, jak naprawdę wyglądała sytuacja, dowiedziałam się przypadkiem w Swietłogorsku, do którego Adrian pojechał ze mną, gdy zaprosił mnie tam – po raz pierwszy i jedyny zresztą – mój ojciec. Było to dopiero pod koniec czwartej klasy, prawie przed samą maturą.

*

Kończę mycie podłogi, kaloryfera i parapetu, odnoszę wiadro do łazienki. Dochodzi wpół do trzeciej, jeżeli mam jeszcze zdążyć do banku i na cmentarz, powinnam się zbierać. Z powątpiewaniem przyglądam się reszcie papierów piętrzących się na stole. Na dzisiaj mam już dosyć rewelacji, ale nie chcę tego wszystkiego tak zostawiać, a nie uśmiecha mi się przyjeżdżanie tu znowu jutro. Przypominam sobie o szarej torbie matki, wypakowałam z niej ubranie w szpitalu, a pustą zabrałam ze sobą. Przynoszę ją z przedpokoju, zgarniam papiery – wszystko, co sprawia wrażenie dokumentów, dwie granatowe teczki, jakieś druki – nawet tego nie przeglądam dokładnie. Odnoszę torbę do przedpokoju, stawiam przy drzwiach i wracam. Coś jeszcze? Przekładam papiery na biurku. Zostały same mapy, broszury jakichś fundacji, organizacji, mnóstwo ulotek żebrzących o jeden procent podatku. Po co ona to zbierała? Wystarczy. Tak czy siak będę musiała przyjechać tu jeszcze ze dwa razy co najmniej. Albo i więcej. Ale to już po pogrzebie, w przyszłym tygodniu. Zamykam okna i spoglądam na zielone kartoniki rozsypane na dywanie. Po namyśle zgarniam je, spinam gumką i wciskam do torebki. Podejrzewam, że w sumie na tych książeczkach z PKO jest co najwyżej równowartość dziesięciu złotych, ale wolę się upewnić.

Biorę torbę z przedpokoju i wychodzę z mieszkania. Powinnam jeszcze zrobić jakieś zakupy na kolację dla Adriana, ale chyba zamówię coś gotowego, bo nie chce mi się biegać z tą torbą po sklepie, już i tak muszę ją wziąć ze sobą na cmentarz. O, sushi zamówię! Dawno nie jedliśmy sushi.

XI

Jeszcze dziś, jutro i sobota. Na pewno przyjedzie równo w południe, jak zawsze. Zrobiła się tak nudnie przewidywalna i systematyczna. Jako dziecko była zupełnie inna. Dochodzi trzecia, niedługo podwieczorek.

Właściwie mogłabym udawać, że jestem na wczasach w jakimś pensjonacie gdzieś daleko od Warszawy. Kiedyś sporo jeździłam. Mieszkałam w pensjonatach i w różnych zakładach zdrowotnych, wypoczywałam. Teraz w pewnym sensie też wypoczywam. W życiu nie byłam równie zmęczona odpoczywaniem jak teraz.

Najbardziej kuriozalny wyjazd to było Kosowo3. Bardzo modny zakład, wszyscy tam wtedy jeździli. Który to mógł być rok? Trzydziesty szósty albo siódmy. W życiu nie zapłaciłam takich pieniędzy za to, żeby prawie nic nie jeść i cierpieć. To było blisko granicy rumuńskiej, na Huculszczyźnie. Dopiero na miejscu przekonałam się, na czym polegają te cudowne terapie, które wszyscy tak wychwalali. W menu głównie mleko i razowiec, wszyscy poubierani w przewiewne tuniki, takie trochę w greckim stylu, z białego płócienka. Zrywali nas z łóżek przed siódmą i kazali chodzić boso po rosie, potem sala gimnastyczna, odpoczynek przed obiadem, na który dawali sałatę, marchew, znowu nabiał i po kromce chleba. Wszyscy klęli pod nosem, ja najbardziej, ale na głos się zachwycaliśmy. Kogo tam nie było… Wańkowicz, Przybyłko-Potocka, Lubomirscy, Żelichowska i Zimińska. Bella Gelbardowa, kompletnie szalona osoba, ale bardzo zajmująca. Wszyscyśmy po tej rosie chodzili, to było tak absurdalne, że aż śmieszne, szczególnie za tę cenę. Po tygodniu Bella powiedziała do mnie szeptem po śniadaniu: – Uciekajmy stąd, bo oszaleję! I uciekłyśmy, Bella załatwiła auto z szoferem – jak, kiedy i skąd, pojęcia nie mam. Pojechałyśmy do Lwowa i wzięłyśmy apartament u George’a, ten wielki, od frontu, z ogromnym balkonem.

Tutaj przynajmniej nie każą mi chodzić w białych szmatach od siódmej rano po rosie. Są więc jakieś plusy.

Przymykam oczy i odchylam głowę do tyłu. Chce mi się spać, dopiero teraz oczywiście, a w nocy zasnęłam może na godzinę. Ale jeśli przysnę, znowu wieczorem nie zmrużę oka. To jest źle urządzone, dlaczego człowiek nie może spać wtedy, kiedy chce, i budzić się bez kłopotu, gdy zapragnie? Właściwie sen to można by uznać za atawizm, podobnie jak mały palec u nogi czy wyrostek robaczkowy. Letarg był potrzebny, gdy stanowił gwarancję bezpieczeństwa i pomagał przetrwać niebezpieczny czas nocy, ale teraz? Podobno ludzki mózg we śnie wykazuje jeszcze większą aktywność niż na jawie, nie chodzi więc o odpoczynek. Ile człowiek mógłby zrobić, gdyby nie musiał spać.

O ile dłuższe byłoby życie. Królowa mawiała: „długi sen, krótkie życie”. Ale nawet krótki sen okrada nas z czasu. Mawiała jeszcze: „kto śpi długo, zawsze będzie sługą, kto wstaje z rana, wyjdzie na pana”, też mało adekwatne, bo przez całe życie wstawała przed szóstą. Królowa miała sporo powiedzonek na temat snu. „Kto śpi, nie grzeszy” było chyba najbardziej chybione, biorąc pod uwagę to, że sypiała z moim ojcem.

Pożar wybuchł w połowie października, dokładnie siedemnastego, trudno zapomnieć taką datę. Szaleństwo matki osiągnęło pełnię rozkwitu w czerwcu.

To był taki słoneczny dzień, chociaż raczej chłodny. Jedliśmy obiad w kuchni – ja, Mańka, Królowa, Aronek i ojciec. Dlaczego matka nie jadła z nami? Zazwyczaj obiad Królowa podawała w stołowym dla mnie i dla rodziców, a sama z Mańką i Aronkiem jadała w kuchni. Nie pamiętam, dlaczego tego akurat dnia było inaczej.

Wracamy z Manią ze szkoły, rzucam obwiązane rzemieniem książki na parapet okna w kuchni. Ojciec zrobił mi teczkę, ale i tak wolę nosić je w rzemieniu albo w pasku jak dziewczęta z gimnazjum. Wiosną obłożyłam zeszyty szarym pergaminem, rezygnując z kolorowych papierów i nalepek – one też wydają mi się dziecinne. Mańka postąpiła tak samo, chociaż wiem, że trochę jej szkoda – jesienią używałyśmy bladego, marmurkowego papieru z metalicznym połyskiem, jaki miewają pancerzyki żuków. Była nim zachwycona.

– Idź, ojca zawołaj – mówi Królowa. – Obiad prawie gotów.

Biegnę przez sień do przybudówki, która łączy dom z warsztatem. Ojciec klei pasy płótna, rozsmarowuje po nich złocisty, gęsty klej szerokim pędzlem, a Aronek nawierca otwory w jesionowych listwach. Ten klej wygląda jak miód, raz nawet go spróbowałam, gdy nikt nie patrzył. Piekł w język i przez kilka godzin nie mogłam pozbyć się z ust ohydnego smaku.

– Królowa woła na obiad – mówię.

Ojciec kiwa głową, usłyszał. Siadam na taborecie z boku stołu, pod oknem i przyglądam się, jak dalej smaruje płótno. Słońce pada przez zakurzone szyby, krople kleju wyglądają jak płynne, gęste złoto.

– Pa-pa-pa-pa-pa… – zaczyna Aronek, urwa, bierze głęboki wdech i zaczyna znowu: – Pa-panienka już po-po szko-szko-szkole?

Od jakiegoś czasu Aronek, zamiast mówić mi po imieniu, zwraca się do mnie per panienko, co mi się nawet podoba. Ojciec chichocze cicho pod nosem. Przestał się golić jakiś czas temu, jego twarz okala zaskakująco miękka i jedwabista, kręcona broda w kolorze miedzi. Wciąż nie umiem się do niej przyzwyczaić, choć uważam, że ojcu jest w niej do twarzy.

– A po szkole – potwierdzam.

Jąkanie Aronka mniej mnie już śmieszy niż kilka lat temu, bardziej irytuje. Czasami mam ochotę łupnąć go w głowę, gdy się zaczyna jąkać, tak jak Dwojra wali w swój radioodbiornik w maglu – z miejsca zaczyna lepiej grać. Wiem, że to głupie, bo Aronek nie działa jak radio, ale mam silne wewnętrzne przekonanie, że to mogłoby pomóc. Radio w maglu to nowość, Dwojra w nie zainwestowała w nadziei na reklamę, choć Bogiem a prawdą nie mam pojęcia, jak by się miała jej maglarka obrobić z większą liczbą klientów. Pomysł był trafny częściowo – do Dwojry rzeczywiście walą tłumy, ale większość bez czystego prania w ręcznikach czy prześcieradłach. Niemniej magiel zyskał sławę.

– I cze-cze-czego się pa-pa-pa-panienka dziś u-u-u…

– Uczyła – dopowiadam ze zniecierpliwieniem, a Aronek robi nieszczęśliwą minę, niżej pochylając się nad jesionową listwą. – Rachunków się uczyłam. I wiersza.

Gryzę się w język poniewczasie, bo na pewno Aronek zaraz zażąda, abym ten wiersz zadeklamowała. Dopowiadam więc pospiesznie:

– Ale jeszcze nie umiem całego.

– A-a cze-cze-czego jesz-sz-szcze? – pyta Aronek.

– Rysunku – odpowiadam niechętnie.

Mieliśmy lekcję rysunku z suchą jak wiór panną Surą, jedyną żydowską nauczycielką w szkole na Markowskiej. W ogóle nauczycielek jest mniej niż nauczycieli, ale reszta to same Polki i jedna Francuzka, choć moim zdaniem podejrzana, bo po polsku mówi równie dobrze jak my. Nie lubię rysunku z panną Surą. Wcale nie dlatego, że rysuję gorzej niż reszta dziewcząt, choć pogodziłam się już z tym, że talentu w tej dziedzinie mam co kot napłakał. Wyprowadza mnie z równowagi bezustanne cmokanie panny Sury nad rysunkami Lidki Bagińskiej. Jej ojciec pracuje na kolei, mieszkają przy Markowskiej w kamienicy kolejowej blisko Dworca Wileńskiego. Zapatrzony jest w swoją córeczkę jak w obrazek. Lidka ma najpiękniejsze stroje i kokardy, na co dzień nosi do szkoły czarne lakierowane pantofle, jak w niedzielę, i barwne pończochy. Zadziera nosa niebotycznie, a jest tępa jak but – gdy tylko zaczyna coś mówić, człowiek od razu ziewa. W ogóle bym się tą całą Lidką nie przejmowała, gdyby nie jej rysunki. Lidka ma szatański dar do rysunków, nie sądziłam nawet, że można tak rysować. Przykłada tylko ołówek do papieru i jednym bezbłędnym pociągnięciem w sekundę szkicuje kota, pelargonię, którąś z dziewcząt, pannę Surę albo widok z okna. Na jej rysunkach wszystko wygląda jak na fotografii, wręcz nienaturalnie realistycznie. Przy tym ona nie ma ani źdźbła wyobraźni, umie sportretować tylko to, co widzi. Raz poprosiłam, żeby mi narysowała wróżkę, ale tylko zatrzepotała swoimi długimi rzęsami i popatrzyła na mnie tępo. „Po co jej taki dar? Co ona z nim zrobi?” – pomyślałam wtedy. Takie marnotrawstwo. Zachwyty panny Sury uważam za niesprawiedliwe, bo rysowanie jest dla Lidki tak samo naturalne jak dla mnie oddychanie. Czy ktoś zachwycał się kiedykolwiek tym, jak oddycham? Nigdy! I wcale mnie to nie dziwi, choć w moim przekonaniu robię to z gracją. W tym, jak Lidka rysuje, nie ma ani cienia zasługi jej samej, odnoszę się więc i do rysunków, i do niej lekceważąco.

*

Nie mogłam przecież wiedzieć, że rysunki Lidki odegrają w przyszłości wielką rolę, choć nie jako dzieła sztuki, tylko dowody przeciw strażnikom z obozu koncentracyjnego w Terezinie, do którego ta mała gojka trafi w 1943 roku razem z grupą węgierskich – o ironio losu – Żydów. Lidka spędzi w Terezinie pół roku i przez ten czas wykona około czterystu niezwykle szczegółowych rysunków przedstawiających życie w obozie, portrety więźniów oraz ich oprawców. Rulon z rysunkami zostanie odnaleziony w skrytce jednego z baraków Małej Warowni w pierwszej połowie maja 1945 roku, wkrótce po oswobodzeniu Terezina przez Sowietów, i jako ważny dowód trafi do czechosłowackich, potem radzieckich archiwów, a następnie na sale sądowe. Jednak Lidka nie będzie już tego świadoma. W połowie czterdziestego czwartego roku zostanie bowiem wywieziona z Terezina bezpośrednim pociągiem do Birkenau, a tam natychmiast po przyjeździe uduszona gazem wraz z resztą towarzyszy podróży. W latach pięćdziesiątych przypadkiem trafię na jej rysunki w jakimś radzieckim albumie, natychmiast poznam tę mechaniczną, drobiazgowo szczegółową kreskę i dowiem się o losie ich autorki. Ale to wydarzy się wiele, wiele lat później.

*

– Obiad! – woła Królowa w sieni.

Ojciec wstawia pędzel do słoika z klejem, zasłania go przykrywą z małym otworem, przez który wystaje rączka narzędzia, i razem idziemy do kuchni.

– Umyj ręce – komenderuje Królowa.

Ruszamy jednocześnie w stronę zlewu – ja, ojciec i Aronek, co mnie rozśmiesza. Mańka siedzi już za stołem, trochę zbyt małym dla nas wszystkich, trącamy się łokciami. Obiad jest prosty – ziemniaczanka i smażone śledzie, do tego pierwsze kiszone jabłka, którymi Królowa przekłada kapustę w beczce stojącej w komórce. Mam na nie ogromny apetyt, łypię łakomym okiem, pospiesznie połykając zupę. Królowa zbiera talerze po zupie, odstawia na kredens. Wyrzuca z garnka ziemniaki na półmisek ustawiony na stolnicy – wcześniej nie mieścił się już na stole. Patrzę na nią akurat, gdy odwraca się od stolnicy. Robi krok w naszą stronę, przenosi wzrok na otwarte drzwi do sieni. Jej usta układają się w okrągłe, równiutkie „o”, a biały owal półmiska spada na deski podłogi i z hukiem rozbija się na kawałki. Żółte, połyskujące roztopionym masłem ziemniaki toczą się na wszystkie strony. Ojciec zrywa się z krzesła na równe nogi, wpatrując się w drzwi szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Przechylam się przez stół, żeby zobaczyć, co ich tak zdumiało, bo ze swojego miejsca nie widzę dobrze.

W drzwiach stoi matka. Twarz ma białą jak papier, nie nosi chustki ani peruki. Wcale nie jest całkiem łysa, jak sądziłam. Jej głowę porastają krzywo wystrzyżone, zupełnie siwe kępki włosów – niektóre długie na dwa lub trzy centymetry, inne ucięte prawie przy skórze. Źrenice uciekają w głąb czaszki, widać tylko błyskające, przekrwione białka. Matka odchyla głowę, usta ma wygięte w podkówkę, lekko uchylone, zupełnie jak teatralna maska. Wyciąga przed siebie dłonie obrócone nadgarstkami do przodu. Z tych nadgarstków płynie krew, skapuje na próg kuchni wymalowany musztardową olejną farbą.

– Hena! – krzyczy ojciec.

Matka łagodnym ruchem podnosi ręce, przechyla na bok głowę. Dopiero teraz dostrzegam ranki na jej czole, z których wypływają kolejne krople krwi, zatrzymują się w rzadkich brwiach. Mańka krzyczy piskliwie, przyciska dłonie do ust, Aronek wciąga powietrze z głośnym świstem.

– Natanie… – szepcze matka i powoli osuwa się na próg kuchni.

Poczet królowych polskich

Подняться наверх