Читать книгу Moje życie polarnika - Marek Kamiński - Страница 8
ОглавлениеZacznijmy tę historię od samego początku. Przyszedłem na świat w Gdańsku, ale moje dzieciństwo upłynęło w Połczynie-Zdroju, gdzie mieszkali moi rodzice. Mama zdecydowała się urodzić mnie w Gdańsku pewnie po prostu dlatego, że w tutejszym szpitalu były lepsze warunki. A ponadto część naszej rodziny była związana z tymi stronami; dziadkowie i kuzynostwo ze strony ojca do dziś mieszkają w Gdańsku oraz na Kaszubach. Babcia urodziła się w Swornegaciach (miejscowość bardzo dziś popularna wśród turystów), dziadek w Kościerzynie, spora część rodziny mieszka w Brusach. Gdy kiedyś zaproszono mnie na spotkanie z młodzieżą w Swornegaciach, przy tej okazji zjechali się moi kuzyni, chyba siedemdziesiąt osób, i spotkaliśmy się na kaszubskim śniadaniu, wystawnym, ale nieprzesadnie, z kiszką kaszubską i innymi regionalnymi specjałami.
Rodzina mamy jest związana z okolicami Kazimierza nad Wisłą, a dokładniej mama urodziła się we wsi Ciszyca-Kolonia, nad samą Wisłą. Kiedy dwukrotnie prowadziłem „Ekspedycję Wisła”, nawet przepływałem obok tej wsi, małej, niepozornej. Mama urodziła się 24 grudnia 1939, w wigilię pierwszych wojennych świąt Bożego Narodzenia.
Rodzice nie opowiadali mi nigdy o ich dzieciństwie, a mnie trudno było o to pytać. Wiem tylko, że moi dziadkowie ze strony taty odmówili podpisania volkslisty, zostali internowani i znaleźli się – razem z ich dziećmi, czyli także z moim ojcem – w obozie w Łodzi. Postanowiłem nawet kiedyś te informacje zbadać, ustaliłem, gdzie znajduje się obozowe archiwum. Kiedy jeszcze jako dziecko byłem w Łodzi razem z moim tatą, niespodziewanie zaczął on wspominać wydarzenia z końca wojny, opowiadał, jak było słychać zbliżający się front. Chyba tylko wtedy dowiedziałem się czegoś o jego przeżyciach z tamtych czasów. W rodzinie nikt nigdy nie wspominał wojennego dzieciństwa, choć na pewno miało ono wielki wpływ na moich rodziców. Spotkałem się kiedyś z teorią, że wojenne pokolenie nie opowiadało o swoich traumatycznych doświadczeniach własnym dzieciom, że dzieci tego pokolenia nie wiedzą niemal niczego o losach swoich rodziców. Tak to właśnie wyglądało w moim domu.
Drugą traumą, której doświadczyli rodzice, była śmierć ich córeczki, a mojej siostry, Marylki, która zmarła zaraz po urodzeniu, dwa lata przed moim przyjściem na świat. Jej grób znajduje się w Gdańsku, ale nigdy tego grobu razem nie odwiedziliśmy, nigdy też rodzice nie wspominali w rozmowach z nami o Marylce. Pamiętam tylko zdjęcie, na którym ojciec trzyma martwe niemowlę na rękach. Kiedy zamieszkałem w Gdańsku, zacząłem odwiedzać Marylkę na cmentarzu, postanowiłem też postawić na jej grobie mały pomnik. Śmierć dziecka tuż po narodzinach na pewno zaciążyła na psychice moich rodziców i być może ta trauma przeszła na mnie. Nie uważam traum za najważniejszy problem mojego życia, ale kiedyś w ramach życiowych porządków wróciłem do tych trudnych sytuacji z przeszłości i zacząłem się nad nimi zastanawiać. To zawsze warto zrobić.
Nie uważam traum za najważniejszy problem mojego życia, ale kiedyś w ramach życiowych porządków wróciłem do tych trudnych sytuacji z przeszłości i zacząłem się nad nimi zastanawiać. To zawsze warto zrobić.
Wychowywałem się nie tylko u rodziców, ale i u dziadków, którzy sprowadzili się do Połczyna-Zdroju, przywożąc tu swoje Kaszuby. Gdy rodzice wychodzili do pracy, szedłem do domu dziadków. W niedziele jedliśmy u nich razem obiad. Częstym daniem była czernina, czyli rosół z dodatkiem krwi z kury, kaczki lub gęsi. Dziadkowie rozmawiali po kaszubsku. My, dzieci, często śmialiśmy się z ich „jo” (tak). Ale choć nas ta kaszubszczyzna śmieszyła, na pewno nasiąkłem kaszubską kulturą. Dziadkowie byli bardzo poukładani, tata również. Wszystko musiało być jak należy i to zamiłowanie do porządku, do planowania i do uczciwości na pewno jakoś przejąłem. Mama była całkiem inna: otwarta, spontaniczna, szczera, nie tak zamknięta i skryta jak kaszubska część rodziny. Myślę, że pewne rzeczy zaczerpnąłem od dziadków i taty, inne zawdzięczam mamie. Może połączenie tego uporządkowania i improwizacji zostało mi na całe życie. Geny mamy kierowały mnie w stronę spontanicznie wymyślanych projektów, a geny taty kazały się tym metodycznie zająć, opracować metodę, by osiągnąć cel.
Geny mamy kierowały mnie w stronę spontanicznie wymyślanych projektów, a geny taty kazały się tym metodycznie zająć, opracować metodę, by osiągnąć cel.
Połczyn-Zdrój był wtedy zlepkiem wielu kultur. Żyli tu ludzie z Ukrainy, Wileńszczyzny – charakterystyczny wileński zaśpiew słyszało się na co dzień. Któregoś roku w Połczynie nagle pojawili się uchodźcy z Grecji, którzy trafili do Polski po puczu pułkowników. Dzieci tych uchodźców chodziły do naszej szkoły, było więc naprawdę różnokolorowo i wielonarodowo. A z drugiej strony czuło się w powietrzu niemiecką przeszłość miasta. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że terytorium moich dziecięcych zabaw znajdowało się tuż obok miejsca, gdzie we wrześniu 1939 roku pojawił się Adolf Hitler. Dosłownie sto metrów od domu dziadków, gdzie spędzałem większość czasu, znajdowała się stacja kolejowa, a naprzeciwko niej leżało jeziorko, w którym latem często się kąpałem. Za stacją moi dziadkowie mieli niewielkie pole, na którym uprawiali ziemniaki i pomidory. Na tej właśnie stacji 1 września 1939 roku i przez kilka następnych dni stał pociąg Amerika Adolfa Hitlera. Jeszcze przed 1 września przybył do Połczyna generał Erwin Rommel, późniejszy słynny Lis Pustyni. Wszystko dlatego, że tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej w Połczynie-Zdroju znajdowała się główna kwatera grupy armii „Północ” Wehrmachtu. Często wyobrażałem sobie ich obu, Hitlera i Rommla, czekając na pociąg na peronie, po którym pewnie się przechadzali…
W latach drugiej wojny w Połczynie założono jeden z największych ośrodków programu „Lebensborn”, który miał na celu germanizowanie polskich dzieci. Te historie pobudzały moją wyobraźnię. Jako dziecko często śniłem, że gonią mnie hitlerowcy, a ja nie mogę znaleźć żadnej kryjówki. Urodziłem się dwadzieścia lat po wojnie, wydawała się ona bardzo odległa, a była przecież tuż za progiem.
Połczyn-Zdrój był małą miejscowością, ale wiele się w nim działo. Miałem też to szczęście, że w szkole spotkałem się z dobrymi nauczycielami, dzięki którym brałem udział w wielu konkursach i olimpiadach. Jakikolwiek konkurs ogłaszano, zgłaszałem swój udział. Olimpiada polonistyczna, geograficzna, konkursy fotograficzne, zawody sportowe… Chciałem nawet wziąć udział w turnieju brydżowym. Kiedy tylko o nim usłyszałem, przybiegłem do wujka i poprosiłem, by w dwie godziny nauczył mnie grać w brydża – ale wujek nie chciał zmierzyć się z tym zadaniem. W parku jedną z atrakcji była olbrzymia szachownica z odpowiednio wielkimi figurami. Często tam grałem w szachy. W Połczynie było kilku naprawdę dobrych szachistów, między innymi miejscowy piekarz, pasjonat tej gry. Ja rozgrywałem partie z kolegami ze szkoły i chyba szło mi nie najgorzej, skoro po wielu latach dzięki tamtej edukacji udało mi się wygrać z Leszkiem Cichym w czasie wyprawy na Mount Vinson.
Bez przechwalania się mogę chyba powiedzieć, że byłem dzieckiem o wielu pasjach.
Bez przechwalania się mogę chyba powiedzieć, że byłem dzieckiem o wielu pasjach. Przez całą szkołę podstawową przerzucałem się z jednego zainteresowania na drugie. Dzięki nauczycielowi geografii Zbigniewowi Mikorskiemu zacząłem zajmować się fotografią i wiele czasu spędzałem w szkolnej ciemni fotograficznej. Innym moim hobby było zbieranie znaczków. Jeździłem nawet na olimpiady filatelistyczne. W sali, w której odbywała się jedna z nich, wisiało hasło: „Filatelistyka bawi, uczy i wychowuje”. Do dzisiaj myślę, że jest ono prawdziwe. Najbardziej poszukiwane przez nas były znaczki z końmi i z rakietami, którymi latano na Księżyc. Podczas wyprawy „Z Polą przez Polskę” spotkałem wybitnego malarza Ludwika Maciąga, autora plakatów, ilustracji książkowych, a także znaczków pocztowych przedstawiających konie, właśnie tych, które tak lubiłem. Kolekcjonowałem też znaczki z obrazkami z lądowania na Księżycu. A potem spotkałem Buzza Aldrina w Nowym Jorku…
Kiedy byłem dzieckiem, moi rodzice się rozwiedli. Z tego powodu raz mieszkałem z tatą, a raz z mamą – można powiedzieć, naprzemiennie. Mam siostrę Ewę, młodszą ode mnie o sześć lat. Odwoziłem ją do przedszkola, bawiłem się z nią, spędzaliśmy wiele czasu razem, ale różnica wieku i rozdzielenie – kiedy ja byłem u ojca, siostra była u mamy i na odwrót – sprawiły, że nasze drogi zaczęły się rozchodzić.
Sam często zmieniałem szkoły i środowiska. Uczyłem się w Kołobrzegu, Tarłowie, Sokolnikach koło Łodzi, Lublinie, Ciechocinku, a na koniec znów w rodzinnym Połczynie-Zdroju. Przyzwyczaiłem się do tych zmian. Były nawet czymś pobudzającym. W każdym miejscu starałem się szybko nawiązać znajomości i zaadaptować do nowych warunków. Moje życie stale się zmieniało. W każdym nowym miejscu musiałem dawać z siebie wszystko, nie dane mi było chodzenie po utartych ścieżkach i funkcjonowanie w ramach bezpiecznych schematów. Nigdzie się nie zasiedziałem, nie miałem domu dzieciństwa. Te moje przeprowadzki z miejsca na miejsce trwały do piątej klasy szkoły podstawowej. Od szóstej klasy uczyłem się już na stałe w Połczynie-Zdroju.
W każdym nowym miejscu musiałem dawać z siebie wszystko, nie dane mi było chodzenie po utartych ścieżkach i funkcjonowanie w ramach bezpiecznych schematów.
Moja kolejną pasją stało się wtedy zbieranie i czytanie czasopism: „Płomyka”, „Płomyczka”, „Świata Młodych”, „Młodego Technika” i wielu innych. W niektórych z nich ogłaszały się osoby, które chciały nawiązać korespondencyjny kontakt z rówieśnikami. Zacząłem na te ogłoszenia odpowiadać, wysyłając pod podane adresy listy. Ale te osoby otrzymywały pewnie stosy korespondencji i nie na wszystkie listy odpowiadały. Wpadłem więc na pomysł, by wysłać listy do czasopism wydawanych za granicą. Nie było wtedy jednak jeszcze Internetu, nie znałem adresów, ba, nie znałem nawet tytułów zagranicznych czasopism dla młodzieży. Internetu nie było, ale były telefony… Zacząłem odwiedzać urząd pocztowy. W książce telefonicznej wyszukiwałem numery telefonów do ambasad, zamawiałem rozmowę telefoniczną i dzwoniłem, prosząc o podanie mi tytułów i adresów zagranicznych odpowiedników naszych pism młodzieżowych. Te rozmowy sporo kosztowały jak na kieszeń takiego chłopaka, ale dostawałem kieszonkowe od rodziców, a dodatkowo zbierałem złom, butelki i makulaturę. Cały dochód szedł na połączenia telefoniczne. Dzwoniłem do ambasad Kolumbii, Meksyku, Hiszpanii czy Francji. Znając już adresy i tytuły czasopism, musiałem jeszcze znaleźć osoby, które znały dany język. Pan Kazimierz Zduńczyk pomagał mi we francuskim. Mieszkał niedaleko w bloku, a francuskiego uczył w liceum. Pukałem do jego drzwi i prosiłem o pomoc w napisaniu listu: „Jestem z Polski, mam tyle a tyle lat, mam takie a takie zainteresowania, chcę nawiązać korespondencję”. W Połczynie mieszkała pewna pani, która przez jakiś czas żyła w Hiszpanii i znała hiszpański. Poprosiłem ją o pomoc. Po jakimś czasie zaczęły przychodzić odpowiedzi na moje listy. Znowu prosiłem o pomoc w tłumaczeniu. Może nie nauczyłem się przez to francuskiego czy hiszpańskiego, ale oswajałem się z językami. Ta korespondencyjna pasja trwała przez bodaj dwa lata. Pisywałem z dziećmi z Kolumbii, Meksyku, Hiszpanii, Francji. Korespondowałem z dziewczynami mieszkającymi het w głębi Rosji. Zazwyczaj kontakt kończył się po kilku listach. Pamiętam moment, kiedy te kolorowe listy przychodziły, kiedy czekały na mnie w domu. Pamiętam jeden wyjątkowy list z Kolumbii, ze zdjęciem z Cartagena de Indias. Łącznie korespondowałem z trzydziestoma–czterdziestoma osobami.
Wszystkie te pasje stopniowo poszerzały mój świat, ale jeśli czułem, że coś mnie już nie rozwija, zostawiałem to.
Wszystkie te pasje stopniowo poszerzały mój świat, ale jeśli czułem, że coś mnie już nie rozwija, zostawiałem to. Kiedy się czymś nasyciłem, kiedy coś stawało się schematem, zamierało, znajdowałem nowe zainteresowania. Gdybym próbował przypomnieć sobie wszystko, czym zajmowałem się w dzieciństwie, miesiąc po miesiącu, pewnie nawet nie byłbym w stanie tego odtworzyć. Tych pasji było naprawdę wiele. Zajmowało mnie wszystko, co było inne od nauki i snu. Ale dopiero listy były krokiem w szerszy świat. Nie mogłem wtedy nigdzie wyjechać, wycieczki były drogie, nie można też było wyrwać się poza obóz państw komunistycznych. Pozostawały korespondencyjne wyprawy.
Przez Połczyn-Zdrój płynie rzeczka Wogra. Kiedy w jednej z książek przygodowych przeczytałem o poczcie butelkowej, wpadłem na pomysł, że mógłbym też listy w zalakowanych butelkach wysyłać rzeką. Tak też robiłem: pisałem listy, wkładałem je do butelki i wrzucałem do rzeki. Jeśli ktoś w Połczynie wyłowił te listy, pewnie się ze mnie śmiał. Wiele lat później na Morzu Północnym też zresztą wysyłałem listy pocztą butelkową i dostałem nawet odpowiedzi z Francji i Holandii. Moje dzieciństwo było takim wysyłaniem listów w butelkach, wychodzeniem poza oswojony świat, szukaniem czegoś, co znajduje się dalej, poza horyzontem.
Moje dzieciństwo było takim wysyłaniem listów w butelkach, wychodzeniem poza oswojony świat, szukaniem czegoś, co znajduje się dalej, poza horyzontem.
Ważne było to, że swoimi dziecięcymi pasjami zajmowałem się bezinteresownie. Już na poziomie szkoły podstawowej dzieci są uczone przez rodziców, że ważne jest, by skończyć dobre studia, nie po to, by posiąść wiedzę, tylko by się w życiu ustawić, mieć pieniądze, mieszkanie, samochód. Mnie takie ukierunkowanie kompletnie nie interesowało. Zajmowałem się swoimi zainteresowaniami, bo mnie one rozwijały, bawiły, a kiedy czułem, że coś się już wypaliło, szukałem nowych podniet. Ale nigdy nie żałowałem spędzonego nad czymś czasu, mimo że to nie przekładało się na cele, które stawiali przede mną dorośli. Byłem takim wolnym elektronem, cieszyłem się dużą swobodą, bo rodzice zbytnio się mną nie interesowali. Czas miedzy szkołą i posiłkami był mój. Oczywiście miałem też swoje domowe obowiązki, ale w porównaniu z rówieśnikami miałem większą wolność. Stopniowo budował się na tym mój własny świat.
Dzieciństwo w każdym z nas pozostawia mocny ślad, rodzaj matrycy czy kliszy, która potem determinuje wiele naszych zachowań. Co jest moją kliszą?
Dzieciństwo w każdym z nas pozostawia mocny ślad, rodzaj matrycy czy kliszy, która potem determinuje wiele naszych zachowań. Co jest moją kliszą? Dopóki rodzice byli razem, czułem się szczęśliwy i kochany i ufałem, że rodzice się kochają. Kiedy się rozwiedli, próbowałem się tym nie martwić i dramatycznie tego nie przeżywać. Nie chciałem czuć się opuszczony. Postanowiłem samemu poradzić sobie z sytuacją. Nie wiem, czy to z tego się wzięło, ale to właśnie taka moja życiowa klisza: gdy dzieje się coś złego, staram się uporać z tym sam. Inną jest świadomość, że nie trzeba bać się pytań i wstydzić konfrontowania się z innymi. Radość, że coś się zrobiło albo w czymś wzięło udział, jest zawsze lepsza niż stanie z boku. Nie należy bać się śmieszności i porażki, tego, że okażę się słabszy, że przegram w szachy. Jeśli wygram – to świetnie, jak przegram – trudno, nic się nie stało, przynajmniej czas minął ciekawie. Dość często wygrywałem w tych wszystkich konkursach, do których się zgłaszałem, zdobywałem jakieś nagrody, ale najważniejsza była radość, że stanąłem do rywalizacji. Nieraz przecież praktycznie niczego nie wiedziałem o danej dziedzinie, a jednak się udawało. To nauczyło mnie też elastyczności, szukania drobnych punktów podparcia i wysnuwania cieniutkich nitek, z których z czasem splatała się grubsza lina, dzięki której można było wspinać się w górę. Wystarczy znaleźć choćby jeden punkt podparcia, żeby z małej rzeczy wyprowadzić coś większego i poradzić sobie w trudnej sytuacji. Nieraz sama odwaga wystarcza, bo okazuje się, że konkurencja jest jeszcze słabsza i z takimi umiejętnościami, jakie mamy, możemy wygrać. Czułem, że udział w konkursach i olimpiadach był dla mnie dobry sam w sobie, nie przejmowałem się ani przegranymi, ani wygranymi. Przyjemniej było oczywiście wygrywać, ale to było coś dodatkowego, a nie zasadniczego, bonus: „Wygrana gratis”. Gdyby to było dla mnie najważniejsze, za każdym razem paraliżowałby mnie strach, że nie wygram. A tak dotarłem nawet do eliminacji wojewódzkich w badmintona… Oczywiście w tych eliminacjach już odpadłem, ale samo to, że do tego etapu doszedłem, i to jako jedyny uczeń z Połczyna, podróż, nocleg w hotelu – wszystko to razem było przygodą.
Ale ja wiedziałem swoje: że moja szansa, moja droga leży gdzie indziej, tylko trzeba tego szukać.
Rywalizacja nauczyła mnie też tego, by się za bardzo nie wywyższać, bo nie jestem pępkiem świata, są ode mnie lepsi i zdolniejsi. Spotkania z uczestnikami konkursów wiele mi dawały. Zawsze źle czułem się w otoczeniu, w którym wszystko jest poukładane. Ci moi rówieśnicy biorący udział w konkursach podobnie jak ja byli trochę inni, mogłem więc czuć się między nimi zwyczajnie. Ze swoimi cudacznymi pomysłami, rozmowami o tym, że można by zbudować rakietę na Księżyc albo opuścić się na dno Rowu Mariańskiego, nawet w kręgu rodziny byłem takim trochę niebezpiecznym elementem, ledwie tolerowanym cudakiem. Podobnie było w szkole. Najłatwiej było to, co mówiłem, wyśmiać, machnąć na to ręką. Ale ja wiedziałem swoje: że moja szansa, moja droga leży gdzie indziej, tylko trzeba tego szukać. Bardzo wcześnie w dzieciństwie przeczytałem książkę Aliny i Czesława Centkiewiczów o Amundsenie Człowiek, o którego upomniało się morze. Dowiedziałem się z niej, że Amundsen zawsze szukał „złotego jabłka”, czegoś, co jest nieosiągalne, a kiedy to osiągał, przestawało go to interesować. On chciał wciąż zdobywać nowe „złote jabłka”. Odkryłem przez analogię, w innej skali oczywiście, że ja także szukam swoich „złotych jabłek”. Uważałem, że muszę pokonać smoka, zrobić rzeczy niezwykłe, niesamowite, bym był szczęśliwy. W mojej małej dziecięcej skali czymś takim były konkursy. Towarzyszyły im emocje, niepewność. Pewnym zagrożeniem było ryzyko śmieszności, której inni tak się bali, ale we mnie nie budziła ona większych obaw. Swoją szansę widziałem w nietypowych przedsięwzięciach, co potem przełożyło się na większą skalę.
Istnieją dwa życiowe schematy: pierwszy z nich mówi, że szczęście jest gdzieś daleko, a drugi podpowiada, że szczęście leży blisko.
Istnieją dwa życiowe schematy: pierwszy z nich mówi, że szczęście jest gdzieś daleko, a drugi podpowiada, że szczęście leży blisko. Jako dziecko kierowałem się w myślach do tego, co leży za horyzontem. Dzisiaj wiem już, że nie jest to takie proste, że szczęście osiąga się, dążąc do tego, co jest dalej, ale nie wtedy, gdy przekreśla się to, co znajduje się obok nas. Może jeden procent powinien polegać na nadziei, że gdzieś tam daleko istnieją wielkie sprawy, ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach trzeba żyć „tu i teraz”. Zrozumienie tych proporcji zajęło mi jednak prawie całe życie. Szczęście jest osiągalne „tu i teraz”, a tam daleko ustawiono jedynie widowiskową scenografię. Ale jedno związane jest z drugim. Gdybym myślał tylko o biegunach i nie żyłbym „tu i teraz”, nie przygotowałbym się do wypraw na bieguny i w efekcie nie byłbym ani tu, ani tam. Z drugiej strony jednak – gdybym nie miał swoich biegunów, nie miał marzeń, żyłbym jedynie „tu i teraz”. Być może również byłbym szczęśliwy, chyba jednak trochę mniej. Rzecz w tym, że mamią nas obrazy ludzi szczęśliwych. Byłbym więc być może mniej szczęśliwy nie dlatego, że faktycznie brakowałoby mi czegoś do szczęścia, tylko dlatego, że szczęście widziałbym gdzie indziej. Myślałbym, że ja tu zajmuję się takimi zwykłymi sprawami, a gdzieś tam ludzie dokonują niezwykłych czynów. Dzięki temu, że liznąłem trochę niezwykłości, mam dzisiaj do niej dystans. Wiem, że to głównie scenografia. Często wyobrażamy sobie, że gdzieś daleko bylibyśmy szczęśliwi, że – jak się czasem mawia – wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, ale to tylko nasze wyobrażenia.
Może jeden procent powinien polegać na nadziei, że gdzieś tam daleko istnieją wielkie sprawy, ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach trzeba żyć „tu i teraz”.
Duże znaczenie dla mojego odosobnienia w dzieciństwie miał wypadek, o którym jeszcze nie wspomniałem. Uległem mu, gdy miałem pięć lat. W czasie podwórkowej zabawy złamałem rękę; złamanie okazało się tak skomplikowane, że kości nie chciały się dobrze zrosnąć, trzeba było nawet łamać je ponownie. Po rozwodzie rodziców, którzy stracili mną zainteresowanie, była to moja druga trauma dzieciństwa. Wiele miesięcy spędzałem sam w sanatoriach i jakoś musiałem sobie z tym doświadczeniem poradzić. Nie, nie czułem się samotny, ale wiele decyzji musiałem wtedy podejmować sam. Energii dodawały mi czytane książki, które w ogóle wydają mi się kluczem do mojego dzieciństwa.
Samodzielność bardzo mi się przydała w praktykowaniu mojej kolejnej pasji. Stały się nią podróże autostopem. Zajęcia w szkole kończyły się około godziny trzynastej–czternastej. Z kolegami, Leszkiem i Romkiem, wyruszaliśmy po nich autostopem na przykład do Koszalina albo do Białogardu – tam gdzie jechał kierowca. Każdy krok prowadzi gdzieś dalej. W Koszalinie znajdował się antykwariat, o czym w Połczynie nie można było marzyć. Antykwariat dawał dostęp do książek z całego świata. Nieraz były to białe kruki, książki przedwojenne albo wydane za granicą, z różnych dziedzin. Odkryłem tam na przykład komiksy francuskie oraz książki o judo, karate, a także o samotnych rejsach dookoła świata. Antykwariat był skarbnicą, która zawsze zaskakiwała tym, na co w niej natrafiłem. Stał się dla mnie źródłem wiedzy o rzeczywistości. Ten kolejny krok w świat znów nauczył mnie, że nie ma co czekać, aż przypłynie do nas złota kaczka, bo można wiele osiągnąć, korzystając z możliwości, które mamy pod ręką. Z tego, co jest dostępne, można wyciągać niteczki i splatać je w grubszą nić czy nawet linę, dzięki której można gdzieś dojść. Nawet przed kimś mieszkającym w małym Połczynie-Zdroju świat stał otworem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.