Читать книгу Rykoszet - Marek Stelar - Страница 5
Prolog
ОглавлениеSzczecin, 18 marca 1969 roku
Lodowaty, przenikający na wskroś wiatr wzmagał uczucie wewnętrznego zimna, pełzającego po całym ciele pod skórą i szarym mundurem. Czuł, jak nogi drżą mu lekko w kolanach na myśl o tym, co zaraz będzie musiał zrobić. Nie spał całą noc. Od samego rana coś ściskało go w żołądku. Ściskało i odpuszczało. Pulsowało, niczym żyjący odrębnym życiem twór, który zaraz rozerwie powłoki brzuszne i wyskoczy z głębi trzewi.
Strach.
Wszystko było już przygotowane. Czterech żołnierzy batalionu ochrony z Pułku Ochrony i Regulacji Ruchu Wojskowych Służb Wewnętrznych trzymało w zziębniętych dłoniach stareńkie karabiny Mosin. Gdy przechodził obok nich, poczuł woń alkoholu, unoszącą się z ich ust wraz z parą przyspieszonych oddechów. Radzieckim zwyczajem poczęstowano ich żytnią, jakby sto gramów alkoholu mogło osłabić czy wręcz zabić wyrzuty sumienia. Przynajmniej nie będą im się trzęsły ręce. Żołnierze, prokurator wojskowy w randze kapitana i on stali pomiędzy wysokimi, porośniętymi trawą ziemnymi wałami strzelnicy na terenie kompleksu Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Szczecinie. Dziesięć metrów od odeskowanego kulochwytu, przed którym starannie wkopano w ziemię półtorametrowy, okorowany drewniany słup. Czuć jeszcze było zapach świeżego drzewa.
Kapitan, ubrany w mundur wyjściowy, ściskając pod pachą plik papierów, zdjął czarne skórzane rękawiczki i chuchał w dłonie. Co chwila z obawą zerkał do góry, na zaciągnięte szarymi chmurami niebo, w oczekiwaniu na nieunikniony deszcz. On tymczasem sięgnął do pasa z ładownicami i wydał żołnierzom magazynki. Wpięli je do karabinów i z powrotem zarzucili je sobie na ramiona. Nikt nie mówił ani słowa. Czekali.
Wkrótce zza wału wyłoniło się kilka postaci. W ponurym kondukcie kroczyli ksiądz, lekarz, cywil w ciemnym płaszczu i kapeluszu oraz funkcjonariusze Służby Więziennej z aresztu przy Kaszubskiej, prowadzący skutego kajdankami, ubranego w więzienny drelich człowieka. Porucznik patrzył, jak grupka mężczyzn mozolnie posuwa się naprzód, w jego kierunku, by za parę chwil osiągnąć cel: zakończyć jedno życie, a drugie — jego — zmienić, zapewne na zawsze. Odruchowo dotknął kabury przy pasie, jakby chciał się upewnić, że broń jest na miejscu. Modlił się w duchu, gorąco jak nigdy dotąd, by nie musiał jej za chwilę dobyć.
Gdy grupa ludzi zbliżała się już do nich, jeden z funkcjonariuszy przyśpieszył i podszedł do kapitana.
— Podkomisarz Służby Więziennej, Szydel Piotr, melduje przybycie skazańca — zaaferowany zameldował jednym tchem. Ostatni wyrok śmierci wykonano w Szczecinie przed pięćdziesiątym szóstym.
— Czołem — kapitan przywitał się z przybyłym, mamrocząc niewyraźnie swoje nazwisko. — Obywatel porucznik z WSW… — Wskazał na niego. — …jest dowódcą plutonu egzekucyjnego.
Milczał. Kapitan nie zdradził Szydelowi, jak się nazywa. Kat zawsze pozostaje anonimowy. Kiedyś nosił kaptur, a dziś jest po prostu człowiekiem bez nazwiska… Gdy eskorta dotarła do nich, Szydel wskazał na towarzyszących jej cywilów.
— Duchownego katolickiego zażyczył sobie skazaniec, pan doktor jest od nas z aresztu, a pan mecenas Kowalski był obrońcą skazanego w czasie procesu. Chciał być do końca ze swoim klientem. Za jego zgodą — dodał po chwili.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu skinął na potwierdzenie głową.
— To co, zaczynamy? — zapytał kapitan, jakby za chwilę miała się odbyć operacja chirurgiczna, a nie zabójstwo w imię prawa.
Skazaniec stał w milczeniu, ze spuszczoną głową.
— Skazany jeszcze w celi był informowany, że ma prawo do ostatniego życzenia i takowego nie wyraził — wyszczekał oficer. — Czy skazany zmienił zdanie? Życzenie musi być sformułowane w taki sposób, by można je było spełnić od razu i nie może odwlekać egzekucji dłużej niż o godzinę — poinformował jeszcze suchym, urzędowym tonem.
Niski, rozczochrany i blady jak kreda mężczyzna wyszeptał coś zbielałymi ustami. Wszyscy patrzyli na niego uważnie.
— Głośniej, proszę!
— Dajcie mi papierosa…
Kapitan sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjmując z niej pomiętą paczkę ekstra mocnych. Potrząsnął nią, aby wysunąć papierosa i poczęstował nim skazańca. Ten ujął go niezgrabnie w palce, unosząc połączone kajdankami ręce. Trzęsły się, gdy wkładał papierosa pomiędzy wargi. Kapitan gmerał w drugiej kieszeni, wciąż przyciskając łokciem plik papierów do boku. Po chwili rozejrzał się z konsternacją dookoła i zapytał:
— Ktoś ma zapałki?
Mecenas wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek i podał swojemu klientowi ogień. Ten odpalił i lekko się uśmiechnął.
— Dziękuję, panie mecenasie — wycedził przez zaciśnięte na filtrze wargi. — To nie pana wina. Dziękuję — powtórzył i odwrócił głowę.
Zaciągał się mocno i głośno, głęboko wdychając dym do płuc. Patrzył w niebo i na korony bezlistnych drzew, widoczne zza wałów strzelnicy, wydmuchując dym w ich kierunku. Kapitan z niecierpliwością zerknął na zegarek. Mecenas spojrzał na niego z jawną pogardą. Trzy minuty później odwlekanie nieuniknionego stało się niemożliwe — żar parzył już w palce. Skazaniec rzucił króciutki niedopałek na trawę i starannie zdeptał go obcasem. Zamknął oczy, westchnął, wydmuchując resztki dymu, i powiedział:
— Już.
Był biały jak śnieg. Krew odpłynęła z twarzy, sińce pod oczami były jeszcze wyraźniejsze i ciemniejsze niż przed chwilą. Czoło, mimo przejmującego zimna, zroszone było potem, a zmierzwione jasne włosy falowały na wietrze. Strażnicy podeszli do niego i chwycili za ramiona. Prokurator wyjął spod pachy plik dokumentów. Przejrzał je szybko, wyciągnął właściwy na wierzch i zaczął go odczytywać uroczystym, wręcz emfatycznym tonem:
— Stanisław Rudzki, syn Józefa i Apolonii, urodzony szesnastego marca tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku w Mińsku Mazowieckim. Wyrokiem Sądu Wojskowego Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Szczecinie z dnia jedenastego grudnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku zostaliście skazani za popełnienie zbrodni stanu, to jest czynu z artykułu osiemdziesiąt dwa litera „a” oraz artykułu osiemdziesiąt trzy Dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z dnia dwudziestego trzeciego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, czyli Kodeksu Karnego Wojska Polskiego, to jest dopuszczenie się zbierania i przekazywania wiadomości stanowiących tajemnicę państwową lub wojskową, działając na szkodę Państwa Polskiego…
Porucznik przestał słuchać. Tak bardzo chciał, żeby było już po wszystkim. Zastanawiał się wciąż, dlaczego spośród tylu innych oficerów wybrano właśnie jego. Czy dlatego, że kilka lat temu zastrzelił na warcie złodzieja próbującego włamać się do magazynu wojskowego? To przecież zupełnie co innego, strzelał z daleka, nie chciał zabić, zaś dochodzenie wykazało, że działał zgodnie z regulaminem! Żołnierz musi liczyć się z tym, że będzie zabijał, ale to, co miało zaraz nastąpić, nie było strzelaniem do niewyraźnej sylwetki przeciwnika z karabinem na polu walki, tylko… Jezu, to było jak koszmar! A ci chłopcy z plutonu egzekucyjnego? Co zrobili, że na to zasłużyli? A może właśnie — czego nie zrobili? Co im obiecano? Awans? Urlop? Dodatek do żołdu? Ile warte jest życie — belkę na pagonie, czternaście dni czy kilkadziesiąt złotych? Spojrzał na dwóch szeregowców, kaprala i nieco starszego od pozostałych plutonowego. Jeden z szeregowych nerwowo zaciskał szczęki, mięśnie prężyły się pod skórą policzków. Drugi z kolei zaciskał pobielałe palce na pasku Mosina. Kapral wpatrywał się w czubki swoich butów, tylko ten czwarty, plutonowy, wyglądał tak, jakby to wszystko było mu całkowicie obojętne. „Ty — błagał go w myślach. — Spisz się. Zabij go od razu, proszę cię…”.
— …degradację do stopnia szeregowego, utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze oraz przepadek mienia w całości. Wyrok został utrzymany w mocy przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego. Postanowienie Prokuratora Generalnego z dnia jedenastego lutego bieżącego roku stwierdza, iż Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Czy skazany chce jeszcze coś powiedzieć? — Kapitan ponownie włożył dokumenty pod pachę, patrząc na Rudzkiego spod zmarszczonych brwi.
Ten w milczeniu pokręcił głową. Dwie ogromne jak ziarna grochu łzy spłynęły mu po policzkach. Kapitan ruchem podbródka wskazał kulochwyt. Dwaj strażnicy lekko popchnęli skazańca w tamtą stronę, trzeci wyciągnął zza pazuchy grubą linę. Rozkuli go, trzymając mocno pod pachami i za nadgarstki, gotowi na nagły, szaleńczy i równie rozpaczliwy, co beznadziejny zryw w panicznym odruchu ucieczki przed śmiercią. Potem wykręcili mu ramiona do tyłu i spętali je liną, przywiązując mocno do słupa. Porucznik podszedł tam na drewnianych nogach i zawiązał na oczach skazańca białą opaskę. Ten nie protestował, choć miał prawo zażądać, by mu jej nie zakładano. O odwadze w obliczu śmierci częściej się słyszy, niż się ją widzi. Poczuł, jak pod jego palcami głowa Rudzkiego trzęsie się wraz z całym ciałem. Strużka śliny spływała z kącika drżących ust. Szybko zacisnął węzeł materiału z tyłu głowy, by dłużej nie musieć dotykać człowieka, którego zaraz rozkaże zabić. To nieważne, że wyrok wydał sąd. To on będzie musiał wydać rozkaz, a potem, nie daj Bóg, dobić.
Wrócił do pozostałych uczestników egzekucji, na lepszą stronę miejsca kaźni. Tę, którą opuszcza się na własnych nogach, a nie na płóciennych noszach pod powalanym krwią prześcieradłem. Ksiądz rozpoczął cichą modlitwę, obrońca zdjął kapelusz i pochylił głowę.
— Czyńcie swoją powinność — powiedział prokurator.
„Nie mów do mnie jak do kata, skurwysynu — pomyślał, nie patrząc na niego. — Poza tym to ja dowodzę”. Zaczerpnął głęboko tchu. Odchrząknął i podał pierwszą komendę:
— Pluton! Gotuj broń!
Żołnierze, stojący w jednej linii na białej desce, wyprostowali się, zdjęli z ramion karabiny i załadowali naboje do komór. Chrzęst zamków zagłuszył kolejne chrząknięcie porucznika.
— Cel…!
Postać skazańca, przywiązanego do słupa dziesięć metrów przed nimi, przypominała umęczonego na krzyżu Chrystusa. Lekko ugięte w kolanach nogi, przekrzywiona na bok głowa, tylko ręce, zamiast rozpościerać się na boki, niknęły za tułowiem i słupem.
— Pal!!!
Huk wystrzałów spłoszył przesiadujące na konarach drzew wrony. Gwałtownie zerwały się do lotu z furkotem skrzydeł i głośnym krakaniem, przebijającym się przez cichnące echo palby. Ciało skazańca szarpnęło się i zwiotczało, a usta wygięły się w grymasie bólu i szoku. Jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie, Rudzki powoli, niemal groteskowo osunął się na tyle, na ile pozwalała ruchomość stawów barkowych. Na wpół stał, na wpół klęczał, podtrzymywany pętami. Głowa zwisała nieruchomo, opierając się podbródkiem o piersi.
„Proszę cię, słodki Jezu, proszę cię…” — porucznik intensywnie wpatrywał się w ciało. Serce niemal przestało mu bić, modlił się, by Rudzki był martwy. Lecz Bóg nie wysłuchał jego prośby. Lekarz podszedł do ciała, pochylił się nad nim, odsunął kołnierz drelichu i dotknął palcami boku szyi. Po chwili spojrzał na porucznika i pokręcił głową. Nikt z nich nie był pewny, co ma oznaczać ten gest. Kapitan również.
— No, żyje czy nie?! — zawołał nerwowym tonem.
— Żyje — odparł lekarz.
Pod porucznikiem ugięły się nogi. Niemal z nienawiścią spojrzał na plutonowego, któremu tak zaufał. Z wahaniem sięgnął do kabury i wtedy dopiero z pełną jasnością dotarło do niego, co zaraz zrobi. Ogarnęło go przerażenie, bo oto ziścił się koszmarny sen. Kapitan syknął do niego, tak by nie usłyszeli go żołnierze, cztery postacie o bladych twarzach, stojące wciąż w równym szeregu, z bronią u nogi.
— Idź tam, człowieku!
Ocknął się i spojrzał na prokuratora nieprzytomnym wzrokiem. Potem ruszył przed siebie jak automat, odpinając kaburę i wyciągając broń. Wciąż idąc, odbezpieczył ją, przeładował i mocno ścisnął rękojeść, trzymając palec wskazujący na kabłąku spustu. Pokonał te kilka metrów dzielące go od skazańca i sztywno wyprostowany stanął przed nim. Nie myślał o niczym. Lekarz odsunął się i odwrócił twarz. Porucznik uniósł rękę, wymierzył w pochyloną głowę Rudzkiego, ledwo zmuszając się, by nie zamknąć powiek. Nie mógł ich zamknąć. Nie mógł spudłować, bo tylko pogorszyłby sytuację. Widział, jak pierś tamtego lekko, niemal niedostrzegalnie unosi się i opada w płytkim, urywanym agonalnym oddechu. Wyraźnie zobaczył muszkę pistoletu, odcinającą się czernią od bieli bawełnianej opaski. Dziękował Bogu, że Rudzki dał sobie ją założyć. Nawet nie chciał myśleć, jak wyglądałaby ta chwila, gdyby musiał spojrzeć mu w oczy. Położył palec na języku spustowym i nacisnął go powoli. Suchy huk, zwielokrotniony echem, uderzył w błony bębenkowe, lecz on nic nie słyszał. Tuż przed oddaniem strzału skazaniec lekko odwrócił głowę w jego stronę. A on widział, jak na opasce pojawia się osmalenie i drobiny prochu otaczające otwór wlotowy. Jeszcze nie było krwi. Głowa szarpnęła się w tył, a potem Rudzki powoli odwrócił twarz w drugą stronę i skonał. Porucznik zabezpieczył broń, schował ją do kabury i odstąpił krok w tył. Stał wpatrzony w słoje desek, z których zbito kulochwyt. Strażnicy podbiegli do ciała, nie widząc sensu w oczekiwaniu na zbadanie go przez lekarza. Ten, równie wstrząśnięty, stał w miejscu, nie mogąc wykrztusić słowa. Po chwili odwrócił się do prokuratora, który podszedł do nich razem ze strażnikami.
— Kartę zgonu dostanie pan później — powiedział doktor, z trudem wydobywając głos ze ściśniętego gardła.
— Nie zbada pan go? — spytał zdziwiony kapitan.
Lekarz drgnął, jakby wybudzony z letargu, i skinął głową w milczeniu. Spuścił oczy, lekko zawstydzony brakiem profesjonalizmu, który wytknął mu oficer, podszedł do ciała, odsunął jednego ze strażników i ponownie położył palce na wygiętej szyi. Patrząc na kapitana, skinął głową i dla pewności potwierdził gest słowami:
— Nie żyje.
Ciało Rudzkiego odwiązano od słupa, złożono na płóciennych noszach i przykryto prześcieradłem. Kilka małych plamek krwi znaczyło piasek wokół pala. Znikały już, wsiąkając między ziarenka, za to spod noszy powoli wyłaniała się ciemnoczerwona kałuża, barwiąc źdźbła trawy szkarłatem. A on odwrócił się i zaczął iść. Szybkim krokiem minął wszystkich, kierując się ku nieodległym stanowiskom strzeleckim. Gdy wyszedł za wał, znikając pozostałym z oczu, pochylił się i pozwolił, by żołądek wreszcie się opróżnił. Torsje wstrząsały nim przez jakiś czas. Stał, opierając ręce o kolana, i oddychał głęboko, spluwając na ziemię i uspokajając łomoczące serce. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
— Zawahaliście się, poruczniku? — Pytanie prokuratora było retoryczne. — To niedobrze. Pamiętajcie, że wyrok został wykonany na zdrajcy naszej ojczyzny. Jako żołnierz polski, jako oficer Ludowego Wojska Polskiego w szczególności, nie mam żadnych wątpliwości, że kara była sprawiedliwa. Surowa, lecz sprawiedliwa! I wy też nie powinniście ich mieć. Wiecie, że zrobił to wyłącznie dla pieniędzy? — Potrząsnął trzymanymi w ręku papierami. — Sam to przyznał przed sądem! Za garść dolarów, jak to się mówi! Tacy są najgorsi! Żadnej ideologii, nic! Tylko pieniądze…
— Obywatel kapitan nie był na moim miejscu… — wystękał.
— Nie bierzcie tego osobiście, poruczniku. Byliście tylko tak zwaną karzącą ręką wymiaru sprawiedliwości! Do takich rzeczy… — Wskazał za siebie i poprawił się: — …do takich zadań nie wybiera się byle chłoptasia ze wsi, mam tu na myśli pochodzenie chłopskie, znaczy się, który potrafi zaszlachtować świnię i nie brzydzi się widoku krwi. Wybiera się starannie ludzi, którzy zasłużyli, by je wykonać. Zasłużyli swoją nienaganną służbą ojczyźnie i takąż postawą moralną. To oznaka zaufania, jakim obdarzyła was władza ludowa, rozumiecie? — Pokręcił głową ze zdumieniem. — Myślałem, że wasz oficer polityczny dostatecznie przedyskutował z wami te kwestie… Nie martwcie się, nie zamelduję waszemu przełożonemu. Pamiętajcie, że fakt, iż jednak podołaliście zadaniu, może być potraktowany przez waszych dowódców jako okazja do awansu na wyższy stopień. I tego wam życzę. No, pozbierajcie się żeż do kupy, bo ludzie patrzą…
„Ty tępy trepie, ty wciąż nic nie rozumiesz… — pomyślał. — Ja nie «podołałem» zadaniu. Nawet ty nie chcesz tego nazwać po imieniu. Ja zabiłem człowieka, stojąc z nim twarzą w twarz. I żadne dyrdymały politruka o cichym froncie trwającej wciąż wojny nie są tego w stanie zmienić”.
Kapitan odszedł już sztywnym krokiem, dołączając do konduktu, wracającego do budynku koszar z ciałem zabitego. Żołnierze wciąż stali koło kulochwytu, czekając na rozkaz powrotu.
Spojrzał do góry, na ołowiane chmury kłębiące się nad miejscem egzekucji i nad całym miastem. Pędziły, niesione wiatrem, który przeganiając je, dawał nadzieję na rychłe nadejście wiosny. Wreszcie nie wytrzymały ciężaru nagromadzonej w nich wody i porucznik poczuł na czole i policzkach pierwsze krople deszczu. Zamknął oczy i głęboko odetchnął zimnym powietrzem. A więc nie tylko belka, ale i gwiazdka… Okazuje się, że ludzkie życie wcale nie jest bezcenne. Czasem kosztuje naprawdę niewiele.
Było po wszystkim.