Читать книгу Zimne - Marek Łuszczyna - Страница 5
ŁADNA I KOCHANA
Оглавление(...)
WALIZKA (Z NRD)
Na początku marca 1980 roku milicja wciąż stoi w miejscu. Ma tylko domysły, żadnych pewnych ustaleń.
Wystarczy spojrzeć na mapę Warszawy, żeby nabrać niemal stuprocentowej pewności, że Barbara została zamordowana w drodze do pracy. Albo po wyjściu z niej. Gmach TVP od miejsca znalezienia głowy dzielą, w linii prostej, trzy kilometry. To ta sama dzielnica – Mokotów.
Z zeznań Marty i kolegów z pracy milicja dowiedziała się, że Barbara zawsze jeździła w ten sam sposób – wychodziła z mieszkania, szła kilka minut do placu Konstytucji, wsiadała w tramwaj numer osiemnaście i jechała Puławską pod samą telewizję. Nikomu nie udałoby się porwać jej bez świadków na tej zatłoczonej trasie. Najpierw spacer przez ścisłe centrum, później tramwaj pod sam zakład. Musiała znać mordercę. Trzeba dokładnie sprawdzić każdego jej kolegę i koleżankę z pracy. Odkryć zależności, powiązania, przeniknąć do jej życia zawodowego i osobistego. O telewizji mówi się, że to dwór pełen intryg oraz wielka wylęgarnia romansów. Wystarczy aż nadto, żeby kogoś poćwiartować.
A może to jednak ślepy trop. Może Barbara została osiemnastego dłużej w pracy. Wracała sama jedną z ostatnich osiemnastek. Zmęczona, głodna, nieobecna. Cień z końca wagonu zbliżył się nagle, dwa, trzy przystanki po tym, jak wsiadła przed gmachem TVP.
Być może to początek serii. O co chodzi z tymi kwiatami? Nikt z bliskich Pawłowskiej nie miał motywu. Stefański ma alibi, nigdy nie był zatrzymany nawet za wrzaski po pijanemu, tylko ta praca w płońskiej rzeźni.
– Dobra – decyduje Kowal – ona pracowała w telewizji, zanim ich tam wszystkich tych redaktorów przesłuchamy jednego po drugim, dzwońcie do nich i dajcie te walizki, niech je sfilmują, zwłaszcza tę jedną, z jasnej skóry, taką charakterystyczną, enerdowską. Niech ją pokażą przed „Dziennikiem” i spytają, czy ktoś nie widział ostatnio takich przedmiotów lub człowieka niosącego taki bagaż. Telewizja powinna się zgodzić. Dawno takiej sprawy nie było. Zanosi się, że będziemy tu, w stolicy, mieli drugiego Marchwickiego.
Irena Podlaska patrzy w kolorowy telewizor Rubin i zadaje sobie w duchu pytanie, czy to możliwe, że jej się tylko wydaje. Przecież pomyłki się zdarzają. A może ta walizka tylko taka podobna? Czy to na pewno było tak, że kiedy wracała dziewiętnastego lutego z mężem i dziećmi z kina (Atlantic, seans: Kochaj albo rzuć Sylwestra Chęcińskiego – zapamiętała), minęła w bramie sąsiadkę, która szarpała się z ciężarem takiej właśnie walizki.
I to była Marta Pawłowska.
PODEJRZANA (MARTA)
Minęła dwudziesta trzecia. Nyska zastawia wjazd do bramy od strony głównej ulicy. Trzech milicjantów oświadcza Marcie w drzwiach, że jest aresztowana. Albo nie umówili się, który ma jej założyć kajdanki, albo uroda i delikatność dziewczyny nie pozwoliły żadnemu z nich na gest wykonywany setki razy wobec złodziei, bandziorów, recydywistów i szarpiących się pijaków. Nieskuta Marta zostaje wyprowadzona pod ramię.
W komisariacie siada na brzegu krzesła, zakłada za ucho gęste, czarne włosy i cicho, cichuteńko mówi: „Wbiłam mamusi siekierę w głowę, a później ją poćwiartowałam w wannie”[34].
Kowal i inni milczą. Śliczna dziewczyna będzie zeznawała przez kilka najbliższych dni. Na razie drapie się stopą w łydkę, prosi o szklankę wody, bierze ją od milicjanta oburącz, upija łyk i mówi: „Kiedy oddzieliłam w wannie nogi od miednicy mamusi, przestałam ją nienawidzić”[35].
Rano milicja wchodzi do śródmiejskiego mieszkania Barbary Pawłowskiej, aby po raz drugi dokonać oględzin. Tym razem wiedzą, jak i czego szukać. W szafce pod zlewem brakuje największego garnka. Pod wykładziną w przedpokoju jest mnóstwo śladów krwi ścieranych wodą z mydłem.
Marta zeznaje, a milicja wyjmuje z jej łóżka: kłębki sznura, przylepiec, kawałek płyty pilśniowej, takiej samej jak ta podłożona w pierwszej walizce pod tułów Barbary Pawłowskiej. I siekierę.
Milicja nie próbuje już nie wierzyć, choć w pierwszej notatce po zatrzymaniu pięknej Marty z dobrego liceum pojawia się taki właśnie zapis: „Część funkcjonariuszy, zwłaszcza dwóch dokonujących zatrzymania, nie wierzy w winę Marty Pawłowskiej, podając za powód niewspółmierność skali zbrodni i rozlokowania zwłok w stosunku do fizycznych możliwości podejrzanej”.
– Ktoś jej pomagał – mówią niektórzy funkcjonariusze.
Kowal jeszcze tego nie wie, jeszcze nie jest pewien, ale na razie też mu się to wydaje całkowicie bez sensu.
– Co się wydarzyło osiemnastego, Marta? – pyta podczas jednego z przesłuchań.
– Po obiedzie matka prała. Zawołała mnie. Chciała, żebym jej zdjęła z pawlacza w przedpokoju kocioł do gotowania bielizny. Weszłam na drabinę i sięgnęłam na prawo zamiast na lewo. Leżała tam siekiera. Kupiłam ją chyba w styczniu. Także wiertło, bo akurat były, mimo że nie mamy wiertarki. Raz tą siekierą rąbałam schab. Stałam na drabinie. Matka mówiła coś do mnie. Uderzyłam ją ostrzem w głowę. Głęboko. Ale po tym uderzeniu jeszcze stała. Patrzyła tylko z ogromnym zdziwieniem. Uderzyłam znowu, mocniej. Cały czas stałam na drabinie, a ona na dole. Potem już nie sięgnęłam z trzecim ciosem, bo matka upadła na ręce, do przodu, więc tylko machnęłam nad nią siekierą. Jak zeszłam z drabiny, to już całkiem leżała. Wzięłam ją za ręce i zaciągnęłam do łazienki. Zwłoki włożyłam do wanny.
– Nie były zbyt ciężkie? Ile ci to czasu zajęło?
– Niewiele. Matka była bardzo drobnym człowiekiem. Już w wannie nożem rozcięłam ubranie i zdjęłam je z mamy. Miała na sobie dżinsową spódnicę i fioletowy golf.
Marta Pawłowska zeznaje wiele godzin. Następnego dnia rano do Pałacu Mostowskich przychodzi jej roztrzęsiony ojciec. Oczywiście nie może zobaczyć się z córką. Schodzi do niego Kowal.
Jan mówi śledczemu, że z Martą nigdy nie było problemów, była cicha, dobra, kochana, on nie wierzy i nigdy nie uwierzy, że zabiła swoją matkę. Kowal już wie, że ta wizyta nie pomoże w śledztwie. Mówi „do widzenia”, wstaje i odchodzi, a ojciec Marty krzyczy mu w plecy, że wie, jak to jest z milicją, wie doskonale, że jak jest morderstwo, to istnieje potrzeba złapania zabójcy. A im bardziej szokującą historię się do tego dopisze, tym lepiej.
Marta dalej zeznaje do protokołu: „Golf matki i inne części garderoby wrzuciłam do pralki, ściągnęłam też z wieszaka ręcznik sublokatora, bo był zabrudzony krwią. Nie minęło pół godziny, jak przyszedł Stefański”[36].
– Jak długo przebywał w mieszkaniu?
– Krótko. Powiedział, że musi jechać w delegację i wpadł tylko na chwilę po jakieś radio na baterie, żeby sobie w podróży czas umilić.
– Matka leżała wtedy w wannie?
– No tak.
– Stefański nie chciał skorzystać z toalety?
– Akurat nie.
– A gdyby chciał?
– Coś bym wymyśliła. Cały czas mówił, że się spieszy, więc powiedziałam, że spróbuję zamówić dla niego taksówkę. Zadzwoniłam na WPT, ale powiedzieli mi, że wszystkie samochody są zajęte. Kiedy wreszcie wyszedł, poszłam do kuchni, wzięłam stamtąd duży nóż z drewnianą rączką, poszłam do łazienki i oddzieliłam głowę matki od tułowia, nacięłam skórę i mięśnie głowy, a kręgi szyjne odcięłam siekierą. Nie uszkodziłam przy tym wanny. Potem poszłam do kuchni po garnek i zapakowałam głowę. Ciało matki natomiast przełożyłam do tego kotła do gotowania bielizny, który jednak musiałam zdjąć z pawlacza. Kocioł z matką siedzącą w nim przesunęłam do dużego pokoju. Posprzątałam łazienkę. Sitko zapchało się kawałkami mózgu i kości, wyjęłam je więc i wyrzuciłam do ubikacji. Było już późno. Wróciłam po garnek, wsadziłam go do reklamówki i poszłam na przystanek.
– Dlaczego wrzuciłaś głowę mamy akurat do Jeziorka Czerniakowskiego?
– Bo wiedziałam, jak tam dojechać. Często się tam w lecie z mamą opalałyśmy. Mama mówiła, że kilka razy była tam ze znajomym z pracy.
– Wróciłaś późnym wieczorem? (osiemnastego lutego – przyp. aut.).
– Musiałam zdążyć przed dwudziestą trzecią, bo zamykali w naszej kamienicy bramę. Wyciągnęłam mamę z kotła i położyłam na gazetach w przedpokoju. Wcześniej zwinęłam wykładzinę. Nacięłam skórę w pachwinach. Kilkoma uderzeniami oddzieliłam nogi od tułowia. Potem, posługując się tylko nożem, nacięłam skórę na kolanach, wyjęłam rzepki kolanowe, wszystko spakowałam do dwóch walizek. Piłą ukroiłam kawałek płyty pilśniowej i położyłam na dno, żeby walizka trzymała kształt.
– Co czułaś podczas wykonywania tych czynności? – pyta jeden z milicjantów.
– Nie czułam do mamy złości, gniewu, niechęci, już nie. Następnego dnia kwiatki jej nawet kupiłam i położyłam w schowku, na torbie. Pomyślałam, że to taka trumna, taki grób jej jest. Ale tak naprawdę nie jestem w stanie wytłumaczyć w pełni, dlaczego te kwiaty kupiłam i dlaczego położyłam je na walizce.
(...)