Читать книгу Kocie oko - Маргарет Этвуд - Страница 7
ОглавлениеII
SREBRNY PAPIER
3
Leżę na otomanie przykryta pledem. Otomana, pled: proszę, jak daleko zaszliśmy. Ciekawe, czy Stephen w ogóle się orientował, co to takiego. Najpewniej nie. Gdyby się wyskoczyło przy nim z „otomaną”, zapewne spojrzałby tak, jakby był głuchy albo jakby się miało nie po kolei w głowie. Stephen nie poruszał się w wymiarze otomanowym.
W czasach przed otomanami i pledami rożek lodów kosztował pięć centów. Teraz kosztuje dolara, jeśli ma się szczęście, a przy tym jest mniejszy. Oto podstawowa różnica między wczoraj a dziś: dziewięćdziesiąt pięć centów.
Oto środek mojego życia. Miejsce w przestrzeni – bo tak o tym myślę – niby środek rzeki, środek mostu, w pół drogi od początku, w pół drogi do kresu. Do tej pory właściwie powinnam zgromadzić to i owo: majątek, obowiązki, osiągnięcia, doświadczenie, mądrość. Powinnam obrosnąć wszelkim dobrem.
Lecz od powrotu bynajmniej nie czuję się cięższa. Raczej lżejsza, jak gdybym wyzbywała się materii, traciła cząsteczki, wapń z kości, komórki krwi. Jak gdybym się kurczyła, wypełniała zimnym powietrzem lub powoli padającym śniegiem.
Pomimo całej lekkości wcale się nie wznoszę, opadam. A ściślej biorąc, daję się wciągać w głąb, w kolejne warstwy tego miejsca niczym w rzadkie błoto.
W gruncie rzeczy nienawidzę tego miasta. Nienawidzę od tak dawna, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek budziło we mnie inne odczucia.
Kiedyś powszechnie mówiono, jakie jest nudne. Pierwsza nagroda – tydzień w Toronto, druga nagroda – dwa tygodnie w Toronto, Toronto Dobrym, Toronto Błękitnym, gdzie się nie dostanie wina w niedzielę. Każdy mieszkaniec powtarzał to samo: prowincja, zadufanie, nuda. Innymi słowy, dawało się do zrozumienia, że się dostrzega te cechy, lecz samemu od nich odcina.
Teraz należy mówić o tym, jak bardzo miasto się zmieniło. „Miasto klasy światowej”, piszą dzisiaj w gazetach, stanowczo zbyt często. Restauracje etniczne, teatr, butiki. To jakby Nowy Jork bez śmieci i rozbojów. Niegdyś ludzie jeździli stąd na weekend do Buffalo, mężczyźni pooglądać rozbierane rewie i łyknąć piwa w nocnym klubie, kobiety po zakupy. Wracali skacowani i wymięci, opatuleni „na cebulkę”, żeby przeszmuglować fatałaszki. Dziś ruch weekendowy przebiega w drugą stronę.
Nie wierzyłam w żadną z tych opinii, ani w nudę, ani w klasę światową. Dla mnie Toronto nigdy nie było nudne. „Nudne” nie jest właściwym słowem, by opisać tyle cierpienia, tyle magii.
Nie wierzę też w zmiany. Kiedy wczoraj jechałam taksówką z lotniska, kiedy mijałam schludne jednakowe fabryki i magazyny – dawniej schludne nijakie farmy – milę za milą przezorności i utylitaryzmu, a potem przemierzałam cały śródmiejski blichtr, z markizami w europejskim stylu i szerokimi chodnikami, otóż kiedy tak jechałam, spostrzegłam, że Toronto wcale się nie zmieniło. Pod rozpasaniem i przepychem wciąż trwa tamto dawne miasto, ulica za ulicą, masywne domy z czerwonej cegły, kolumienki ganków niczym białawe nóżki muchomorów, czujne, wyrachowane okna. Miasto tajonej urazy, wrogie, mściwe, nieprzejednane.
Ilekroć mi się śni, zawsze w nim błądzę.
Naturalnie, mam też prawdziwe życie. Czasem aż trudno uwierzyć, ponieważ życie nie powinno mi się akurat tak ułożyć, po prostu na to nie zasługuję. Co idzie w parze z drugim przekonaniem: że wszyscy w moim wieku są dorośli, ja tymczasem zaledwie się maskuję.
Mieszkam w domu z firankami i z trawnikiem, w Kolumbii Brytyjskiej, czyli tak daleko od Toronto, jak tylko dało się uciec, nie topiąc się przy tym w morzu. Nierealność krajobrazu dodaje otuchy: pocztówkowe góry odmiany cukierkowej, takiej z zachodem słońca nad turniami, domy jak wiejskie chatki, jakby zbudowane przez siedmiu krasnoludków w latach trzydziestych, gigantyczne ślimaki, o wiele większe, niż to ślimakowi potrzebne do szczęścia. Nawet deszcz mocno przerysowany, nie sposób go brać poważnie. Pewnie dla tych, co tu się wychowali, okolica jest równie realna, równie przytłaczająca jak dla mnie Toronto, lecz w dobre dni wciąż ma urok wakacji, ucieczki. W złe dni tego nie dostrzegam, podobnie jak całej reszty.
Mam męża, to mój drugi, nazywa się Ben. Nie jest żadnym artystą, i całe szczęście. Prowadzi biuro podróży nastawione głównie na Meksyk. Do niekłamanych zalet Bena należą tanie bilety na Jukatan. Właśnie dlatego nie wybrał się ze mną w tę podróż: przed Bożym Narodzeniem zaczyna się wielki ruch w interesie.
Mam też dwie córki, obie są dorosłe. Sara i Anne – dobre, praktyczne imiona. Jedna jest już prawie lekarką, druga księgową. Praktyczne wybory życiowe. Wierzę w praktyczne wybory, tak różne od wielu moich własnych. A także w praktyczne imiona dla dzieci, no bo proszę, co się stało z Cordelią.
Obok mojego prawdziwego życia toczy się życie zawodowe, niezupełnie prawdziwe, można by rzec. Jestem malarką. W przypływie straceńczej odwagi wpisałam tak nawet do paszportu, ponieważ drugą możliwością była „gospodyni domowa”. Ja i malarka – nie do wiary, czasem na samą myśl aż się kurczę. Przyzwoici ludzie nie zostają malarzami, to się zdarza tylko nadętym, pretensjonalnym pozerom. Słowo „artystka” wprawia mnie w zakłopotanie, wolę „malarkę”, bo bardziej się kojarzy z solidną profesją. Artysta znaczy szmaciarz i leń, tak powie większość ludzi w tym kraju. Jeżeli ktoś się przyzna, że jest malarzem, to patrzą na niego jak na wariata. Chyba że maluje dzikie zwierzęta albo zgarnia pieniądze szuflami, rzecz jasna. Ja zarabiam tylko tyle, żeby wzbudzać zawiść w malarskim światku, na pewno nie dość, żeby posłać całe towarzystwo do wszystkich diabłów.
Zazwyczaj jednak nie posiadam się ze szczęścia, że udało mi się stąd wyrwać, i to za pięć dwunasta.
Właśnie życie zawodowe mnie tutaj sprowadziło, na tę otomanę, pod pled. Urządzili mi retrospektywę, moją pierwszą. Galeria nazywa się A-Wersje – uwielbiałam takie kalambury, dopóki się nie stały ostatnim krzykiem mody. Powinnam się cieszyć, ale mam mieszane uczucia. Niechętnie przyznaję, że jestem dostatecznie stara i uznana, by zasłużyć na retrospektywę, choćby w alternatywnej galerii prowadzonej przez gromadę bab. Rzecz zarazem nieprawdopodobna i złowieszcza: najpierw retrospektywa, później kostnica. Z drugiej strony, czuję się mile połechtana, bo w Galerii Sztuki Prowincji Ontario nawet nie chcieli o tym słyszeć. Mają słabość do nieżyjących mężczyzn, cudzoziemców.
Pled znajduje się w pracowni należącej do mojego pierwszego męża, Jona. Ciekawe, dlaczego trzyma tutaj pled, skoro mieszka gdzie indziej. Tymczasem już odpuściłam, nie przejrzałam apteczki w poszukiwaniu szpilek do włosów i damskich dezodorantów, jak bym to kiedyś zrobiła. Nie moja sprawa, szpilkami niech się martwi jego niewzruszona żona.
Może głupio postąpiłam, zatrzymując się u Jona, zbyt retrospektywnie. Zawsze jednak byliśmy w kontakcie z powodu Sary, to również jego córka, po etapie wrzasków i tłuczenia szkła zostaliśmy przyjaciółmi, swego rodzaju przyjaciółmi – na odległość, tak jest łatwiej niż twarzą w twarz. Kiedy Jon dowiedział się o wystawie, sam zaoferował mi pomoc. Cena hotelu w Toronto, powiedział, nawet drugorzędnego hotelu woła o pomstę do nieba. A-Wersje pokryłyby wydatki, ale ugryzłam się w język. Nie lubię hotelowej schludności, wanien wypucowanych do połysku. Nie lubię słuchać, jak mój głos odbija się echem od ścian, zwłaszcza nocą. Wolę bałagan, nieporządek, brud ludzi takich jak ja, takich jak Jon. Podróżnych i nomadów.
Pracownia Jona mieści się przy King Street, niedaleko portu. Kiedyś King Street należała do miejsc zakazanych, do strefy obskurnych magazynów, turkoczących ciężarówek, podejrzanych zaułków. Teraz awansowała. Zasiedlili ją chmarą artyści. Właściwie pierwsza fala artystów już się przewaliła, dzisiaj zaczyna tu królować mosiężne liternictwo, rury centralnego ogrzewania malowane na czerwono à la wóz strażacki oraz kancelarie prawnicze. Pracownia Jona, na czwartym, a zarazem ostatnim piętrze jednego z magazynów, długo nie przetrwa w obecnej postaci. Po sufitach już biegną szyny z reflektorkami, na niższych piętrach zdziera się stare linoleum zalatujące „leśnym” płynem do podłóg z lekką domieszką antycznych wymiotów i siuśków, szerokie deski pod spodem czyści się strumieniem piasku. Wiem, bo codziennie się wspinam na samą górę, jeszcze nie sprawili sobie windy.
Jon zostawił mi klucz w kopercie pod wycieraczką, plus karteczkę o treści „Powodzenia” – miara tego, jak złagodniał, zmiękł. „Powodzenia” – kiedyś to nie było w jego stylu. Chwilowo siedzi w Los Angeles, pracując od strony artystycznej nad morderstwem za pomocą piły łańcuchowej, ale wróci przed otwarciem wystawy.
Ostatni raz widzieliśmy się cztery lata temu, przy rozdaniu dyplomów na uczelni Sary. Przyleciał na wybrzeże, szczęśliwie bez żony, która za mną nie przepada. Wiem o tym, chociaż nigdy się nie spotkałyśmy. Podczas uroczystości – najpierw rytualna pompa, później herbata i ciastka – graliśmy rolę odpowiedzialnych, dorosłych rodziców. Zabraliśmy obie dziewczynki na kolację, byliśmy bez zarzutu. Nawet ubraliśmy się tak, jak sobie tego życzyła Sara: ja w kostium, stosowne pantofle z przyległościami, Jon włożył garnitur i najprawdziwszy krawat. Powiedziałam, że wygląda jak przedsiębiorca pogrzebowy.
Następnego dnia wymknęliśmy się na lunch, tylko we dwoje, i uderzyliśmy w gaz. „Uderzyć w gaz”, wyrażenie cokolwiek przestarzałe, precyzyjnie określa charakter tamtej imprezy. Jeszcze jedna retrospektywa. Do dziś myślę: wymknęliśmy się, chociaż Ben o wszystkim wiedział. Inna rzecz, że nigdy by się nie wybrał na lunch ze swoją pierwszą żoną.
– Przecież mówiłaś, że to była kompletna katastrofa – dziwił się.
– Bo była. Coś potwornego.
– No więc skąd ten lunch?
– Trudno wyjaśnić – odparłam, niezupełnie zgodnie z prawdą. Możliwe, że z Jonem łączy mnie coś na kształt wypadku drogowego, ale mimo wszystko łączy. Przetrwaliśmy – ja jego, on mnie. Byliśmy dla siebie niczym rekiny, ale też jak łódź ratunkowa. To się liczy.
W dawnych czasach Jon parał się rzeźbą abstrakcyjną. Składał rozmaite konstrukcje z kawałków drewna i skóry wygrzebanych w cudzym śmietniku albo też rozbijał różne rzeczy – skrzypce, szkło – po czym sklejał z powrotem, dopasowując fragmenty. Potrzaski, tak to nazywał. Raz okręcał pnie drzew kolorową taśmą i fotografował, innym razem sporządził realistyczny bochenek chleba obrośnięty pleśnią, który to bochenek oddychał za sprawą elektrycznego motorka. Pleśń została wykonana z obciętych włosów samego Jona oraz jego przyjaciół. Chyba znalazły się tam nawet moje włosy, zauważyłam, jak cichcem ściąga je ze szczotki.
Teraz wspiera swój byt artystyczny efektami specjalnymi w filmie. W pracowni walają się przeróżne niedokończone rekwizyty. Na warsztacie, gdzie trzyma farby, kleje, noże i szczypce, leży ręka wraz z ramieniem wykonana z żywicy plastycznej, z uciętego końca wypełzają żyły, wiszą rzemyki uchwytu. Na podłodze stoją gipsowe formy nóg i stóp niczym słoniowe nogi, z których się robiło stojaki na parasole. W jednej faktycznie tkwi parasol. Trafiłam też na fragment twarzy o sczerniałej, pomarszczonej skórze, nałoży się to na prawdziwą twarz aktora. Okaleczony potwór dyszący zemstą.
Jon ma pewne wątpliwości, czy powinien się zajmować tymi cielesnymi szczątkami, tą rąbanką. Zbyt to brutalne, mówi, nie przysparza ludziom niczego dobrego. Na stare lata zaczął wierzyć w ludzką dobroć. Widać się zmienia, w szafce znalazłam nawet herbatę ziołową. Wolałby, jak twierdzi, robić miłe zwierzątka do programów dla dzieci. Ale cóż, jeść trzeba, a na razie jest większe zapotrzebowanie na odrąbane członki.
Szkoda, że go tutaj nie ma, jego albo Bena, albo jakiegoś znajomego mężczyzny. Tracę chętkę na obcych. Kiedyś bym się skupiła na podniecie, na ryzyku. Teraz to męczy, muli. Rozebrać się z wdziękiem, rzecz prawie niemożliwa. Wymyślić, co by tu powiedzieć potem, tak żeby słowa nie dźwięczały echem w głowie. Co gorsza, człowiek styka się z drugim zestawem osobliwości: paznokcie przy palcach u nóg, otwory uszu, włosy w nosie. Może w tym wieku wracamy do pruderii z okresu dzieciństwa.
Wstaję z otomany, czuję się tak, jakbym wcale nie spała. W kuchence szperam wśród torebek ziołowej herbaty, Cytrynowa Mgiełka, Poranny Grzmot, w końcu rezygnuję z ziółek na rzecz mocnej, ożywczej, trującej kawy. I oto nagle stoję na środku pracowni, nie bardzo wiem, jak tu dotarłam z kuchni. Mały przeskok w czasie, trochę elektrostatyki na ekranie, lekkie oszołomienie, efekt odrzutowca: nocny marek, rano nieprzytomna. Wczesna faza Alzheimera.
Siedzę przy oknie, piję kawę, gryzę palce, spoglądam cztery piętra w dół. Widziani pod tym kątem przechodnie wydają się spłaszczeni od góry, całkiem jak zdeformowane dzieci. Wszędzie wokół ciągną się pudełkowate magazyny o płaskich dachach, dalej monotonne rozjazdy kolejowe, gdzie niegdyś w tę i z powrotem przetaczały się pociągi, dostarczając jedynej niedzielnej rozrywki. Jeszcze dalej płaskie jezioro Ontario, zero na początku i zero na końcu, stalowoszare jezioro kipiące toksynami. Nawet deszcz jest tam rakotwórczy.
Myję się w mikroskopijnej lepkiej łazience Jona, z daleka omijam apteczkę. Łazienka jest wysmarowana odciskami palców, brudnobiała – niezbyt korzystne światło. Bez odrobiny brudu Jon nie czułby się jak prawdziwy artysta. Mrużąc oczy, patrzę w lustro, doprowadzam twarz do porządku. Jeśli włożę szkła kontaktowe, jestem za blisko lustra, bez nich jestem za daleko. Od pewnego czasu maluję się, trzymając jedno szkło w ustach, cienkie i kruche niczym resztka cytrynowego dropsa. A jeżeli przypadkiem się udławię? Niegodna śmierć. Powinnam nosić okulary dwuogniskowe. Tyle że wtedy wyglądałabym jak staruszka.
Wciągam bladobłękitny dres, przebranie nieartystki, zbiegam po schodach, starając się prezentować świeżo i zdecydowanie. Mogłabym być kobietą interesu na porannym joggingu, mogłabym być dyrektorką banku w wolny dzień. Ruszam na północ, później na wschód Queen Street: to jeszcze jedno z dawnych zakazanych miejsc. Jak mówiono, właśnie tam się zbierali najgorsi pijacy – perfumiarze, jak ich nazywałyśmy. Podobno pili spirytus kosmetyczny, spali w budkach telefonicznych i wymiotowali ludziom na buty w tramwajach. Teraz wyrosły tutaj galerie sztuki i księgarnie, butiki z czarnymi łaszkami i dziwacznym obuwiem. Najnowsze trendy.
Postanawiam się przyjrzeć galerii. Nigdy przedtem jej nie widziałam, bo wszystko się załatwiało przez telefon albo listownie. Nie zamierzam tam wchodzić, ujawniać się, jeszcze nie. Po prostu rzucę okiem z zewnątrz. Przejdę obok, zerknę mimochodem, udając kurę domową bądź turystkę, kogoś, kto się wybrał pooglądać wystawy. Galerie to straszliwe miejsca, miejsca oceny, sądu. Nie potrafię im tak od razu stawić czoła.
Zanim jednak docieram do A-Wersji, trafiam na ścianę z dykty osłaniającą teren rozbiórki. Rzucając wyzwanie czyściutkiemu Toronto, ktoś tu napisał sprayem: Albo ja, albo Bekon, kotku. A pod spodem: Co za Bekon i gdzie dają? Obok wisi plakat. Może niezupełnie plakat, raczej ulotka, wściekle fioletowa z zielonymi akcentami i czarnym liternictwem. RISLEY – SPOJRZENIE WSTECZ. Tylko nazwisko, jakby chodziło o chłopaka. Moje nazwisko i moja twarz, mniej więcej. Twarz z fotografii, którą wysłałam do galerii. Tyle że teraz mam wąsy.
Ten, kto je dorysował, wiedział, co robi. Czy może ta, nie da się wykluczyć. Wąsy są bujne, zakręcone iście po kawaleryjsku, uzupełnione wdzięczną kozią bródką. W sam raz pasują do włosów.
Pewnie powinnam się zmartwić. Czy to tylko bazgroły, czy też komentarz polityczny, akt agresji? Czy bardziej w duchu „Tu był Kilroy, czy „Odpierdol się”? Pamiętam, jak sama rysowałam takie wąsy, ile w to wkładałam złości, chęci ośmieszenia, poniżenia, pamiętam tamto poczucie władzy. Szło o zeszpecenie, spotwarzenie: odebranie komuś godności. Gdybym była młodsza, pewnie bym się przejęła.
A tymczasem przyglądam się wąsom, myślę: całkiem gustowne. Wąsy są jak kostium. Patrzę raz z jednej, raz z drugiej strony, zupełnie jakbym się zastanawiała, czy sobie takich nie kupić. Rzucają inne światło. Myślę o mężczyznach, o męskim zaroście: ci mężczyźni mają możliwości, żeby się zamaskować, ukryć. Myślę o mężczyznach z wąsami, o tym, jak bardzo nadzy muszą się czuć, kiedy je zgolą, jacy pomniejszeni. Mnóstwo ludzi lepiej by wyglądało z zarostem.
I nagle ogarnia mnie zdumienie. Nareszcie dorobiłam się twarzy, na której komuś chce się dorysować wąsy, twarzy wręcz przyciągającej wąsy. Twarzy publicznej, twarzy wartej spotwarzenia. A to już sukces. Stałam się kimś, w każdym razie kimś tam, wbrew wszystkiemu.
Ciekawe, czy Cordelia zobaczy plakat. Ciekawe, czy mnie rozpozna, pomimo wąsów. Może przyjdzie na otwarcie. Stanie w drzwiach, a ja się odwrócę, ubrana na czarno, jak przystoi malarce, opromieniona powodzeniem, trzymając kieliszek umiarkowanie złego wina. Nie uronię ani kropli.
4
Dopóki się nie przenieśliśmy do Toronto, byłam szczęśliwa.
Przedtem właściwie nie mieszkaliśmy nigdzie, czy raczej mieszkaliśmy w tylu miejscach, że nie dało się spamiętać. Mnóstwo czasu spędzaliśmy w samochodzie, w nisko zawieszonym studebakerze przestronnym jak statek, podróżując bocznymi drogami lub dwupasmowymi autostradami na północ, mijając jedno jezioro za drugim, wzgórze za wzgórzem. Białe linie pośrodku szosy, na poboczach słupy telefoniczne, wysokie i niższe, druty to się wznoszą, to opadają, przynajmniej tak to wygląda.
Przycupnęłam na tylnym siedzeniu samochodu wciśnięta pomiędzy walizki, tekturowe pudła z jedzeniem i ubraniem, tapicerka zalatuje benzyną i pralnią chemiczną. Stephen siedzi z przodu przy uchylonym oknie. Pachnie miętówkami. Pod miętą daje się wyczuć jego zwykły zapach, zapach ołówków z cedrowego drewna, wilgotnego piasku. Raz na jakiś czas wymiotuje do papierowej torebki albo na pobocze, jeżeli ojciec zdąży zahamować. Stephen źle znosi jazdę w samochodzie, ja nie, dlatego musi siedzieć z przodu. O ile wiem, to jego jedyna słabość.
W tej pozycji mam dobry widok na uszy rodziny. Uszy ojca wystające spod starego filcowego kapelusza, którym chroni włosy przed gałązkami, żywicą i gąsienicami, są duże i miękkie, o długich płatkach, przypominają uszy gnomów albo cielistych niby-psów z komiksów o Myszce Miki. Matka nosi włosy zaczesane do tyłu i spięte po bokach, więc jej uszom też mogę się przyjrzeć. Wąskie, o delikatnej małżowinie, przywodzą na myśl kruche uszka filiżanki, choć poza tym matka wcale nie jest krucha. Brat ma uszy krągłe niczym suszone morele, podobne do uszu zielonkawych jajogłowych stworów z kosmosu, które rysuje kolorowymi kredkami. Wokół tych krągłych uszu i na karku proste ciemnoblond włosy sterczą gęstymi kosmykami. Stephen broni się przed fryzjerem.
W samochodzie trudno mi szeptać bratu do ucha. On i tak nie może odszepnąć, ponieważ musi patrzeć prosto przed siebie na horyzont albo na białe linie drogi, które ku nam napływają nieustannymi, powolnymi falami.
Na drodze zazwyczaj jest pusto, bo trwa wojna, tylko czasem pokazuje się ciężarówka wyładowana pniami drzew bądź świeżymi dłużycami i sunie w woni trocin. W południe robimy postój, rozkładamy gumowaną płachtę wśród białych pergaminowych nieśmiertelników i fioletowej wierzbówki, jemy lunch, który przygotowała matka – chleb z sardynkami albo z serem, z melasą lub z dżemem, jeśli nie ma nic innego. Mięsa i sera nie wystarcza, są na kartki. Te kartki to bloczek z kolorowymi znaczkami.
Ojciec rozpala małe ognisko, grzeje w menażce wodę na herbatę. Po jedzeniu znikamy w krzakach, jedno po drugim, wetknąwszy do kieszeni papier toaletowy. Czasami już tam leżą inne kawałki papieru, rozmiękają pośród paproci i opadłych liści, na ogół jednak nie ma żadnych takich śladów. Kucam, nasłuchując, czy za plecami nie skrada się niedźwiedź, liście astrów drapią mnie po udach. Potem zagrzebuję papier pod patykami, korą i uschłymi paprociami. Ojciec mówi, że to miejsce powinno wyglądać tak, jakby wcale nas tu nie było.
Ojciec idzie w las, niesie siekierę, plecak i spore drewniane pudło na skórzanym pasku. Zadziera głowę, rozgląda się po drzewach, zastanawia. Później pod wybranym drzewem rozkłada brezent, owija wokół pnia. Otwiera pudło, które wypełniają szeregi buteleczek na stojaku. Uderza w pień obuchem siekiery. Drzewo drży, z góry sypią się liście, gałązki i gąsienice, odskakują od szarego filcowego kapelusza, padają na płachtę. Stephen i ja przykucamy, zbieramy gąsienice, niebiesko pręgowane, aksamitne i chłodne niczym psi pysk. Wkładamy do buteleczek z jasnym spirytusem. Patrzymy, jak się wiją, toną.
Ojciec spogląda na zbiór gąsienic, jakby sam je wyhodował. Bada pogryzione liście. – Wspaniała plaga – mówi. Jest wesoły. Jest młodszy niż ja teraz.
Woń spirytusu przywiera mi do palców, chłodna i odległa, dojmująca niby ukłucie stalową szpilką. To woń białych emaliowanych miseczek. Kiedy nocą patrzę w gwiazdy, zimne, białe, ostre, wierzę, że pachną właśnie tak.
Pod koniec dnia znowu się zatrzymujemy, rozstawiamy namiot: ciężkie płótno rozpięte na drewnianych drążkach. Śpiwory są koloru khaki, grube i nieforemne, zawsze lekko wilgotne. Pod śpiwory kładziemy brezent i gumowe materace. Kiedy się nadmuchuje taki materac, człowiekowi kręci się w głowie, nos i usta wypełnia posmak stęchłych kaloszy, zapasowych kół trzymanych w garażu. Posilamy się przy ognisku, coraz jaśniejszym, w miarę jak z drzew wyrastają cienie na podobieństwo czarnych gałęzi. Wpełzamy do namiotu, rozbieramy się w śpiworach, latarka rzuca na płótno krążek światła, blady pierścień otaczający pierścień ciemniejszy, niczym tarcza strzelnicza. Namiot zalatuje smołą, kapokiem i papierem pakowym tłustym od sera, i zgniecioną trawą. Rankiem na zielsku perli się rosa.
Czasem nocujemy w motelach, ale tylko wtedy, gdy nie zdążymy znaleźć odpowiedniego miejsca na biwak. Motele zawsze stoją na odludziu, na tle ciemnej ściany lasu, ich światełka migoczą w jednolitym mroku nocy niby światła statków albo oaz. Na zewnątrz dystrybutor paliwa wysokości człowieka, podświetlone krążki na czubku wyglądają jak blade księżyce czy aureole oddzielone od głowy. Na krążku widnieje muszla lub gwiazda, pomarańczowy liść klonu, czerwona róża. Motele i pompy często są puste albo nieczynne: benzyna jest także na kartki, dlatego ludzie za wiele nie podróżują, chyba że muszą.
Nocujemy również w cudzych chatach bądź w państwowych schroniskach, w opuszczonych obozach drwali, niekiedy rozstawiamy dwa namioty, jeden do spania, drugi na zapasy. Zimą pomieszkujemy w miastach i miasteczkach na północy, w Soo, North Bay, Sudbury, w pokojach na najwyższym piętrze domu, więc trzeba uważać i nie stukać butami po drewnianej podłodze. Meble bierzemy z magazynu. Wciąż te same meble, lecz zawsze wyglądają obco.
Na takiej kwaterze mamy klozet ze spłuczką, biały i niepokojący, wszystko tam znika w mgnieniu oka, z przeraźliwym szumem. Przy pierwszych wizytach w mieście nieustannie biegamy z bratem do łazienki, wrzucamy do muszli rozmaite rzeczy, choćby makaron, przyglądamy się: było, nie ma. Odzywają się syreny, zaciągamy wówczas zasłony i gasimy światło, chociaż matka mówi, że wojna nigdy tutaj nie dotrze. Sączy się w nasze życie przez radio, odległa i przytłumiona, głos z Londynu zamiera wśród elektrycznych trzasków. Rodzice słuchają zasępieni, zaciskają usta. Możliwe, że przegrywamy.
Mój brat tak nie uważa. Jesteśmy tą dobrą stroną, mówi, dobra strona musi zwyciężyć. Zbiera karty z pudełek po papierosach, karty z obrazkami samolotów, zna nazwy wszystkich modeli.
Ma młotek i drewno, i własny scyzoryk. Struga, wali młotkiem, robi karabin. Zbija dwa kawałki drewna pod kątem prostym, jeszcze jeden gwóźdź służy za cyngiel. Zgromadził już kilka takich karabinów, też sztylety i miecze, na ostrzach narysował czerwoną kredką krew. Gdzieniegdzie krew jest pomarańczowa, od kiedy czerwona kredka się zużyła. Mój brat śpiewa:
Niesie nas skrzydło i modlitwa,
Niesie nas skrzydło i modlitwa,
Choć jeden silnik zgasł,
Nic nie powstrzyma nas,
Niesie nas skrzydło i modlitwa.
Śpiewa wesoło, lecz moim zdaniem to smutna piosenka, bo chociaż widziałam samoloty na obrazkach, nie wiem, w jaki sposób latają. Pewnie tak samo jak ptaki, myślę, a przecież ptak z jednym skrzydłem nie pofrunie. Tak mawia ojciec w zimie, przed kolacją, przepijając do innych mężczyzn przy stole: – Nie pofruniesz z jednym skrzydłem. – A zatem modlitwa z piosenki nikomu się na nic nie przyda.
Stephen daje mi karabin i nóż, bawimy się w wojnę. To jego ulubiona zabawa. Podczas gdy rodzice rozbijają namiot, rozpalają ognisko albo gotują, wymykamy się za drzewa i zarośla, nurkując w gęstwinie liści. Ja jestem piechotą, co oznacza, że muszę wypełniać rozkazy brata. Machnięciem ręki posyła mnie w przód, kieruje do tyłu, każe schylić głowę, bo inaczej nieprzyjaciel mi ją odstrzeli.
– Nie żyjesz – mówi.
– Właśnie że nie.
– Właśnie że tak. Trafili cię. Kładź się.
Nie ma co się spierać, ponieważ Stephen widzi nieprzyjaciela, a ja nie. Muszę leżeć na bagnistej ziemi, oparta o pieniek, żeby się całkiem nie zamoczyć, aż do chwili kiedy znów będę mogła ożyć.
Czasami dla odmiany buszujemy po lesie, zaglądamy pod kłody i kamienie. Siedzą tam mrówki, pędraki i żuki, żaby i ropuchy, zaskrońce, nawet salamandry, jeśli nam się poszczęści. Nie ruszamy ich. Wiemy, że zdechną, jeżeli je włożymy do butelek i przypadkiem zostawimy na słońcu pod tylną szybą samochodu, co już się zdarzało. Dlatego tylko się przyglądamy, obserwujemy, jak mrówki w popłochu ukrywają jajeczka w kształcie pigułek, jak węże wślizgują się w mrok. Później odkładamy kłodę na miejsce, chyba że akurat potrzebujemy przynęty na ryby.
Co jakiś czas się kłócimy. Nie wychodzę z tych kłótni zwycięsko: Stephen jest większy, bardziej bezwzględny, a z nas dwojga to raczej mnie zależy na wspólnych zabawach. Spieramy się po cichu albo gdzieś na uboczu, bo gdyby nas przyłapano, oboje dostalibyśmy burę. Dlatego nie skarżymy na siebie nawzajem. Wiemy z doświadczenia, że nie warto, że satysfakcja ze zdrady ma zbyt wysoką cenę.
Z racji owej tajności kłótnie mają jeszcze jeden urok. Urok zakazanych słów, brzydkich słów, takich jak „dupa”; urok konspiracji, zmowy. Depczemy sobie po nogach, szczypiemy się po rękach, pamiętając, żeby nie okazać bólu, jesteśmy lojalni nawet w gniewie.
Jak długo żyliśmy w taki sposób, niczym nomadzi na peryferiach wojny?
Dzisiaj jechaliśmy do późna, w ostatniej chwili rozstawiamy namiot. Postój wypada nieopodal szosy, nad dzikim bezimiennym jeziorem. Nadbrzeżne drzewa odbijają się w wodzie, pożółkłe liście topoli zwiastują jesień. Na niebie rozciąga się długi, chłodny, leniwy zachód słońca różowy jak pióro flaminga, później łososiowy, wreszcie czerwony – niewiarygodna wibrująca czerwień merkurochromu. Różowawe światło pełga po powierzchni, migocze, potem blednie i znika. Nastaje pogodna bezksiężycowa noc wypełniona sterylnymi gwiazdami. Droga Mleczna wyraźna jak na obrazku – znak, że pogoda się popsuje.
Nie zwracamy na nic uwagi, ponieważ Stephen uczy mnie widzieć po ciemku, jak komandosi. Kiedyś może ci się przydać, mówi, nigdy nic nie wiadomo. Nie wolno używać latarki, trzeba zastygnąć nieruchomo w ciemności, czekać, aż oczy się przyzwyczają. Wówczas z mroku zaczynają się wyłaniać rozmaite kształty, szarawe, chwiejne, bezcielesne, jak gdyby się materializowały z powietrza. Stephen każe pomału stawiać kroki, balansować na jednej, na drugiej nodze, uważać, żeby nie nadepnąć na jakąś gałązkę. Każe oddychać po cichu.
– Jeśli cię usłyszą, przepadłaś – szepcze.
Kuca tuż obok, na tle jeziora rysuje się jego sylwetka, ciemniejsza plama na wodzie. Spostrzegam błysk oka, później brat znika. To jego stała sztuczka.
Podkrada się do ogniska, wiem, do rodziców migoczących w świetle ognia, niewyraźnych, o rozmazanych twarzach. Zostaję sama z biciem serca, z głośnym oddechem. Lecz Stephen ma rację: teraz widzę po ciemku.
Oto moje obrazy umarłych.
5
Ósme urodziny obchodzę w motelu. Dostałam w prezencie skrzynkowy aparat fotograficzny, prostokątne czarne pudełko z gałką na wierzchu i okrągłym otworem z tyłu, przez który się patrzy.
Pierwsze zdjęcie zrobione tym aparatem przedstawia właśnie mnie. Opieram się o framugę drzwi w motelowym domku. Drzwi są białe, zamknięte, widać metalowy numerek: 9. Mam na sobie spodnie wypchane na kolanach i kurtkę o kusych rękawach. Pod kurtką, chociaż tego nie da się dostrzec, brązowo-żółty pasiasty sweter, niegdyś należący do brata. Wiele rzeczy mam po nim. Na tym prześwietlonym zdjęciu skórę mam kredowobiałą, głowę przechylam w bok, gołe dłonie wiszą bezwładnie. Wyglądam jak dziecko emigrantów ze starych fotografii. Jak gdyby ktoś mi kazał stanąć przed drzwiami i ani drgnąć.
Jaka byłam, czego pragnęłam? Trudno mi sobie przypomnieć. Czy na urodziny chciałam dostać aparat fotograficzny? Wątpię, choć cieszyłam się z prezentu.
Chcę więcej kart z pudełek po płatkach śniadaniowych, szarych kart z obrazkami, które się koloruje, wycina i składa, aż powstanie dom. Chcę także parę przetyczek do fajki. W książce Hobby na deszczowy dzień wyczytaliśmy, jak sporządzić telefon z dwóch puszek i sznurka, jak zbudować łódkę, która płynie naprzód, jeśli się wleje kroplę oliwy do dziurki w dnie; jak z miniaturowych pudełek od zapałek zrobić komodę dla lalki, a jak różne zwierzątka – psa, owcę, wielbłąda – z przetyczek do fajki. Łódka ani komoda mnie nie pociągają, jedynie przetyczki. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego.
Chcę więcej srebrnego papieru z paczek po papierosach. Trochę już mam, ale jeszcze za mało. Rodzice nie palą, muszę więc zbierać ten papier, gdzie się da, na obrzeżach stacji benzynowych, w trawie i zielsku nieopodal moteli. Weszło mi w krew takie tropienie z nosem przy ziemi. Ilekroć trafię na nowy kawałek sreberka, oczyszczam je, wygładzam i wtykam pomiędzy kartki szkolnych czytanek. Nie wiem, do czego mi posłużą, kiedy już ich będę miała dość. Na pewno do czegoś wyjątkowego.
Chcę balona. Balony znowu się pojawiają, teraz gdy wojna dobiegła końca. Pewnego zimowego dnia, akurat kiedy chorowałam na świnkę, matka znalazła jeden na dnie kufra. Musiała go tam schować przed wojną, pewnie przewidziała, że przez dłuższy czas nie będzie balonów. Nadmuchała go. Niebieski, przeświecający, okrągły, przypominał księżyc. Stara sparciała guma niemal od razu pękła, ku mojej rozpaczy. Teraz marzy mi się nowy balon, taki, który nie pęknie.
Chcę mieć przyjaciół, a ściślej biorąc przyjaciółki. Przyjaciółki od serca – dziewczynki. Wiem, że takie istnieją, czytałam w książkach, ale dotąd żadnej sobie nie znalazłam, bo nigdzie nie zagrzałam miejsca na dłużej.
Zaczęły się deszcze, niebo jest pochmurne – niskie ołowiane niebo późnej jesieni. Pada, musimy siedzieć w motelu. Przywykliśmy do takich moteli, do rzędu lichych domków połączonych sznurami lampek choinkowych, żółtych, niebieskich, zielonych. Nazywane są „domkami gospodarczymi”, to znaczy, mają w wyposażeniu kuchenkę, parę garnków i czajnik, i stół nakryty ceratą. Podłogę pokrywa linoleum w spłowiały wzór z kwiatów. Ręczniki są kuse i cienkie, prześcieradła wytarte pośrodku dotykiem cudzych ciał. Na ścianie wisi rycina przedstawiająca las w zimie, druga z kluczem kaczek w locie. W niektórych motelach trzeba chodzić do ustępu na zewnątrz, tu jednak mamy prawdziwy, choć cuchnący klozet i wannę.
Mieszkamy tutaj od tygodni, rzecz niezwykła: nigdy się nie zatrzymywaliśmy w motelu dłużej niż na jedną noc. Żywimy się grochówką z puszki podgrzewaną w pogiętym garnku na dwupalnikowej kuchence, pajdami chleba z melasą, grubo pokrojonym serem. Teraz, po wojnie, sera jest więcej. W domu nie zdejmujemy kurtek, sypiamy w skarpetkach, ponieważ te pudełka o jednowarstwowych ścianach w zasadzie służą turystom tylko w lecie. Tak zwana gorąca woda jest najwyżej lekko ciepła, matka dolewa nam do kąpieli wrzątku z czajnika.
– Żebyście chociaż zeskrobali z siebie najgorszy brud – mawia.
Rano jemy śniadanie okutani w koce. Czasem nawet w mieszkaniu widać, jak parują nasze oddechy. Wszystko to odbiega od normy, stwarza atmosferę święta. Nie tylko dlatego, że nie chodzimy do szkoły. I tak nigdy nie chodziliśmy dłużej niż trzy, cztery miesiące z rzędu. Ostatni raz byłam w szkole osiem miesięcy temu, słabo ją pamiętam.
Przed południem się uczymy. Matka pokazuje, które strony z podręcznika musimy przerobić. Potem kolej na czytanki. Moje opowiadają o dwojgu dzieciach mieszkających w białym domu z koronkowymi firankami, z trawnikiem i parkanem. Ojciec chodzi do pracy, matka nosi sukienkę i fartuch, dzieci grają w piłkę na trawniku, bawią się z psem i kotem. Nic z tych historii nie przypomina mojego życia. Nie ma tam słowa o namiotach, o autostradach, o siusianiu w krzakach, o jeziorach, o motelach. Ani słowa o wojnie. Dzieci zawsze są czyste, dziewczynka – imieniem Jane – ubiera się w śliczne sukienki i lakierowane pantofelki zapinane na pasek.
Czytanki fascynują mnie swoją egzotyką. Kiedy coś ze Stephenem rysujemy, on rysuje wojny, zwykłe wojny i wojny kosmiczne. Z kredek czerwonych, żółtych i pomarańczowych zostały mu same ogryzki, to z powodu eksplozji, złotą i srebrną także zużył na lśniące metalowe pancerze czołgów i rakiet, na hełmy i skomplikowaną broń. Ja natomiast rysuję dziewczynki. W staroświeckich strojach – długich spódnicach, fartuszkach, w sukienkach z bufiastymi rękawami albo w takich jak sukienka Jane – z ogromnymi kokardami we włosach. Oto jaki sobie stworzyłam wytworny, subtelny obraz innych dziewczynek. Nie zastanawiam się, o czym mogłybyśmy rozmawiać, gdybym rzeczywiście którąś spotkała. Tak daleko jeszcze się nie posunęłam.
Wieczorem mamy zmywać naczynia – „potoknąć”, mówi matka. Spieramy się szeptem i półsłówkami, czyja dzisiaj kolej. Wycieranie lepką ścierką jest znacznie mniej przyjemne niż samo mycie – mycie rozgrzewa ręce. Talerze i szklanki pływają w miednicy, bombardujemy je łyżkami i nożami, szepcząc: – Bomby zrzuć! Poszły! – Staramy się celować jak najbliżej, ale tak, żeby nie trafić. To nie nasze naczynia. Matka się denerwuje. Jeżeli mocno się zdenerwuje, sama bierze się do zmywania, chce nas nauczyć rozumu.
Nocą śpimy na nierównym rozkładanym łóżku, na waleta – podobno tym sposobem szybciej zaśniemy – po cichutku kopiemy się pod kołdrą lub też sprawdzamy, jak daleko uda się drugiemu wsunąć stopę w skarpetce do nogawki piżamy. Od czasu do czasu w oknie błyskają reflektory przypadkowego samochodu, suną po jednej ścianie, po drugiej, wreszcie nikną. Słychać warkot silnika, po chwili szum opon na mokrej szosie. Później zapada cisza.
6
Nie wiem, kto zrobił to zdjęcie. Pewnie mój brat, bo matka jest w domku, za białymi drzwiami, ubrana w szare spodnie i granatową kraciastą koszulę, pakuje prowiant do tekturowych pudeł, ubrania do walizek. Ma własny system pakowania, mówi do siebie, przypomina sobie o różnych szczegółach. Nie lubi, kiedy jej się wtedy plączemy pod nogami.
W chwilę po zrobieniu zdjęcia zaczyna prószyć śnieg, drobne suche płatki sypią pojedynczo z surowego listopadowego nieba północy. Przed tym pierwszym śniegiem w powietrzu wyczuwa się dziwny bezruch, ospałość, światło blednie, ostatnie klonowe liście wiszą na gałęziach niby wodorosty. Przedtem byliśmy senni. Teraz podskakujemy z radości.
Ganiamy się w kółko, biegamy w zdartych letnich butach, nagie ręce wyciągamy ku padającym płatkom, otwieramy buzię, jemy śnieg. Gdyby leżał na ziemi grubszą warstwą, tarzalibyśmy się w nim jak psy w błocie. Tak samo by nas to cieszyło. Lecz matka wygląda przez okno, widzi nas, śnieg, każe wracać do domu, wytrzeć nogi do sucha. Nie mamy odpowiednich butów na zimę, ze wszystkich już wyrośliśmy. Tymczasem zadymka przechodzi w śnieg z deszczem.
Ojciec spaceruje w tę i z powrotem, pobrzękuje kluczami w kieszeni. Zawsze chciałby wszystko przyspieszyć, teraz też chce już jechać. Prrr, mówi matka, wolnego. Idziemy na dwór, pomagamy ojcu zdrapać szron z szyb samochodu, nosimy pudła i w końcu sami wsiadamy, ruszamy na południe. Poznaję kierunek po bladym słońcu, teraz wyjrzało zza chmur, rozświetla zmrożone drzewa, błyska na taflach lodu po bokach drogi, oślepia.
Jedziemy do nowego domu, wyjaśniają rodzice. Tym razem naprawdę własnego, już nie wynajętego. W mieście, które się nazywa Toronto. Nic mi ta nazwa nie mówi. Myślę o domu z czytanki, o białym domu z parkanem i trawnikiem, z firankami w oknach. Chciałabym już obejrzeć swój pokój.
Na miejsce docieramy późnym popołudniem. Z początku wydaje mi się, że to jakaś pomyłka, ale nie, to naprawdę tutaj, ponieważ ojciec już przekręca klucz, otwiera drzwi. Dom właściwie nie stoi przy ulicy, raczej w polu. Kwadratowy bungalow z żółtej cegły otoczony morzem błota. Z jednej strony głęboki wykop, wokół dziury piętrzą się zwały ziemi. Droga przed domem jest rozmiękła, niebrukowana, wyboista. W błocie leżą bloki betonu, jedynie po nich można się dostać na próg.
Wnętrze jeszcze bardziej zniechęca. Owszem, są drzwi i okna, są ściany, działa ogrzewanie. W bawialni okno jest panoramiczne, tyle że z widokiem na błotniste doły. W toalecie da się spuścić wodę, ale środek muszli plami żółtobrunatna obwódka, pływa tam również kilka niedopałków. Kiedy odkręcam kran z gorącą wodą, tryska letnia czerwonawa struga. Na podłodze nie ma ani klepki, ani nawet linoleum. Składa się z desek, szerokich i pełnych zadziorów, ze szparami, desek szarych od cementowego pyłu i usianych białymi plamkami przypominającymi ptasie odchody. Tylko w paru pokojach oświetlenie jest skończone, gdzie indziej z sufitu wiszą gołe druty. W kuchni nie ma żadnych szafek, sam zlew, brakuje kuchenki. Nic niepomalowane. Wszędzie zalega kurz: na oknach, parapetach, armaturze, podłodze. Dokoła mnóstwo zdechłych much.
– Musimy porządnie się przyłożyć – mówi matka, co oznacza, że nie wolno narzekać. Musimy dać z siebie wszystko, mówi. Musimy sami wykończyć dom, bo człowiek, któremu to zlecili, zbankrutował. Poszedł na zieloną trawkę, jak to określa. Ojcu daleko do takiego optymizmu. Przechadza się po domu, tu zajrzy, tam popuka, mruczy pod nosem, cicho poświstuje.
– Sukinkot, sukinkot – powtarza.
Z czeluści samochodu matka wygrzebuje prymus, stawia w kuchni na podłodze, bo stołu jeszcze nie ma. Podgrzewa grochówkę. Mój brat wychodzi. Wiem, że wspina się na hałdę ziemi bądź bada możliwości, które kryje wykop. Mnie jednak wcale nie ciągnie na dwór.
Idę do łazienki, myję ręce w rudawej wodzie. Umywalka jest pęknięta, co w tej chwili zakrawa na katastrofę, coś znacznie gorszego aniżeli wszelkie inne usterki i braki. Przeglądam się w zakurzonym lustrze. Lampa nie ma klosza, wprost nad głową wisi goła żarówka, moja twarz wygląda blado i niezdrowo, pod oczami rysują się kręgi. Ocieram oczy, nikt nie powinien zobaczyć łez. Pomimo całej pustki w domu jest za gorąco, może dlatego że dotąd nie zdjęłam kurtki. Czuję się jak osaczona. Chciałabym się znaleźć z powrotem w motelu, w drodze, wrócić do dawnego życia, życia bez korzeni, zmiennego i bezpiecznego.
Pierwsze noce przesypiamy w śpiworach, na nadmuchiwanych materacach. Później zjawiają się łóżka polowe z demobilu: płótno na metalowej ramie węższej u podstawy. Obracając się we śnie na drugi bok, człowiek spada na podłogę, a zaraz potem przygniata go wywrócone łóżko. Noc w noc budzę się na szorstkich zakurzonych deskach, nie wiem, gdzie jestem. Brat się ze mnie nie śmieje, nie ucisza mnie, bo śpię w pokoju całkiem sama. Z początku osobny pokój mnie ucieszył – pusta przestrzeń, którą urządzę wedle własnego gustu, nie przejmując się Stephenem, jego rozrzuconymi ubraniami, jego drewnianym arsenałem – lecz teraz doskwiera mi samotność. Przedtem w nocy zawsze ktoś przy mnie był.
Codziennie, kiedy jesteśmy w szkole, w domu przybywa coraz to nowych sprzętów: kuchenka, lodówka, stolik do gry w karty, cztery krzesła – możemy więc jeść normalnie, siedząc przy stole, a nie po turecku na brezencie przed kominkiem. Kominek działa, to jedno rzeczywiście zrobiono do końca. Palimy w nim resztkami drewna z budowy.
W wolnych chwilach ojciec bierze się do roboty, wykańcza wnętrze. Kładzie podłogi: w bawialni wąskie jesionowe deski, w sypialniach płytki z terakoty, rząd za rzędem. Dom istotnie zaczyna przypominać dom. Trwa to jednak znacznie dłużej, niżbym sobie życzyła: od parkanów i białych firanek wciąż nas dzieli szmat drogi, tu w tej lagunie powojennego błota.
7
Przywykliśmy do widoku naszego ojca w wiatrówkach, w znoszonych filcowych kapeluszach, flanelowych koszulach z ciasno zapiętymi mankietami, żeby czarne gryzące muszki nie wleciały do rękawa, w grubych spodniach wpuszczonych w wełniane skarpety. Jeśli pominąć filcowy kapelusz, matka ubierała się niemal tak samo.
Teraz natomiast ojciec nosi marynarkę, krawat i białą koszulę, tweedowy płaszcz i szalik. Zamiast skórzanych butów z cholewami impregnowanych tłuszczem z boczku nosi kalosze, które nakłada na pantofle. Nogi matki wyjrzały na światło dzienne, nogi obciągnięte nylonami ze szwem z tyłu. Kiedy matka się gdzieś wybiera, maluje usta. Ma palto z szarym futrzanym kołnierzem oraz kapelusz z piórkiem, który sprawia, że jej nos dziwnie się wydłuża.
– Istna Baba Jaga – wzdycha matka, ilekroć włoży ten kapelusz i spojrzy w lustro.
Ojciec zmienił pracę, to wszystko wyjaśnia. Już nie krąży w terenie, nie jest badaczem leśnych owadów, tylko wykładowcą na uniwersytecie. Szeregi cuchnących słoików i buteleczek, niegdyś wszechobecnych, nieco się przerzedziły. W zamian calutki dom zalegają kolorowe rysunki, dzieła studentów. Wszystkie przedstawiają owady. Koniki polne, strzygonie choinówki, barczatki sosnówki, korniki, każdy okaz wielkości całej kartki, starannie oznaczony: szczęki, macki, czułki, tułów, odwłok. Niektóre prace ukazują owada w przekroju, czyli rozciętego, żeby się dało zobaczyć, co ma w środku: kanaliki, odgałęzienia, rozmaite cebulki i delikatne włókna. Ten rodzaj rysunków najbardziej mi się podoba.
Wieczorami ojciec siada w fotelu, na poręczach kładzie deskę, na niej rysunki, po czym sprawdza je z czerwonym ołówkiem w ręku. Czasami śmieje się pod nosem, potrząsa głową, cmoka. – Idiota – mówi. Albo: – Co za matoł. – Stoję za fotelem, przyglądam się. Ojciec pokazuje, że ktoś umieścił otwór gębowy nie na tym końcu, co trzeba, ktoś tam zapomniał o sercu, ktoś inny nie odróżnia samca od samicy. Ja nie tak oceniam rysunki: osądzam je w zależności od kolorów.
Co sobota wskakujemy do samochodu, jedziemy razem z ojcem do pracy – do Gmachu Zoologii, choć my go tak nie nazywamy. Mówimy po prostu „gmach”.
Jest gigantyczny, na dodatek prawie pusty, jak to w sobotę, więc wydaje się jeszcze większy. Zbudowany ze zwietrzałej ciemnobrązowej cegły, sprawia wrażenie zamku z wieżyczkami, chociaż nie ma żadnych wieżyczek. Mury porasta bluszcz, teraz w zimie oplata je nagim szkieletem pędów. Wewnątrz biegną długie korytarze z jesionową podłogą, poplamioną i wytartą zimowymi butami kolejnych pokoleń studentów, wciąż starannie pastowaną. Są tam skrzypiące schody, również drewniane, i poręcze, po których nie wolno nam zjeżdżać, są żelazne huczące kaloryfery raz zimne, jak lód, raz gorące.
Na pierwszym piętrze korytarze się rozgałęziają, ciągną się półki zastawione słojami pełnymi martwych jaszczurek i wolich oczu w formalinie. W jednej sali stoją szklane terraria z wężami – pierwszy raz oglądamy takie ogromne okazy. Na przykład oswojony boa dusiciel. Jego opiekun wyjmuje go czasami z klatki i owija sobie wokół ramienia, pokazuje, w jaki sposób boa miażdży zdobycz na śmierć, zanim ją pożre. Możemy pogłaskać węża. Skórę ma suchą i chłodną. W innych terrariach leżą grzechotniki. Opiekun pokazuje, jak się ściąga jad z kłów. Wkłada wtedy skórzaną rękawicę. Kły są zakrzywione i wklęsłe, kropelki jadu żółte.
W tej samej sali znajduje się betonowy basen z mętną zielonkawą wodą, mieszkają tam wielkie żółwie. Siedzą i mrugają ślepkami lub niezdarnie włażą na kamienie, sycząc, jeżeli zbytnio się zbliżymy. Cieplej tu i bardziej parno niż w innych pomieszczeniach, ponieważ tak lubią węże i żółwie, zalatuje piżmem. W kolejnej sali stoi klatka z gigantycznymi afrykańskimi karaluchami, białymi i tak jadowitymi, że ilekroć opiekun chce je nakarmić albo któregoś wyciągnąć, musi usypiać je gazem.
Piwnicę zapełniają rzędy klatek z białymi szczurami i czarnymi myszami, specjalnego gatunku, nie tymi dzikimi. Jedzą drobinki karmy z dozowników, piją z butelek zaopatrzonych w zakraplacz. W gniazdach z pogryzionych na kawałki gazet kulą się mysie dzieci, różowe i bezwłose. Zwierzęta przemykają sobie nawzajem po grzbietach i pod brzuchami, śpią zbite w kupkę, obwąchują się ruchliwymi nosami. Karmiciel mówi, że jeśli się wsadzi do klatki obcą mysz, mysz o niewłaściwym, innym zapachu, pozostałe zagryzą ją na śmierć.
Piwnica cuchnie mysimi odchodami, ta woń unosi się w górę, przenika cały gmach; im wyżej, tym staje się słabsza, miesza z wonią zielonego czyścika do szorowania podłóg, z zapachem pasty do klepki, wosku do mebli, formaliny, węży.
Nie brzydzimy się tutaj niczego. Wiemy, czego można się tu spodziewać, zaskakują nas jedynie szczegóły. Nigdy dotąd nie widzieliśmy tylu myszy naraz, te nieprzebrane masy, ten odór budzą nasz nabożny podziw. Chętnie byśmy wyjęli żółwie z basenu, trochę się z nimi pobawili, ale to żółwie jaszczurkowate, złośliwe zwierzaki, mogą odgryźć człowiekowi palec, więc nawet nie próbujemy. Mój brat miałby ochotę na wole oko ze słoja. Takie rzeczy robią wrażenie na kolegach.
Niektóre sale na piętrze to pracownie. Wysoko sklepione, z tablicami na całej jednej ścianie, z rzędami pokaźnych ciemnych ławek czy raczej biurek, z wysokimi stołkami. Na każdej ławce stoją dwie lampy z zielonym szklanym abażurem i dwa mikroskopy, stare o wysmukłym tubusie, ciężkie, wykończone mosiądzem.
Mieliśmy już do czynienia z mikroskopami, ale nigdy tak długo. Spędzamy w pracowni mnóstwo czasu i wcale nam się nie nudzi. Niekiedy dostajemy do obejrzenia jakiś preparat: skrzydło motyla, przekrojonego robaka, wirka nasączonego różowym i fioletowym barwnikiem do oznaczania różnych części. Kiedy indziej wkładamy pod soczewki palec, oglądamy paznokcie, jasne półkola niczym pagórki na tle ciemnoróżowego nieba, skórę ziarnistą i pomarszczoną jak skraj pustyni. Albo też badamy wyrwany włos, twardy i lśniący niby szczecina na chitynowym pancerzu owada. Korzonek przypomina miniaturową cebulę.
Uwielbiamy strupy. Zdzieramy je – pod mikroskopem nie zmieści się cała ręka ani noga – po czym nastawiamy powiększenie do oporu. Strup wygląda jak kamień, chropowaty, z połyskiem krzemionki, czasami jak grzyb. Jeżeli to świeży strup z palca, oglądamy miejsce, skąd cieknie krew, jasnoczerwona okrągła kropelka podobna do jagody. Później krew zlizujemy. Przypatrujemy się woskowinie, gilom z nosa, brudowi spomiędzy palców u nóg, najpierw sprawdziwszy, czy ktoś się nie kręci w pobliżu. Z całą pewnością by nas nie pochwalił. Nasza ciekawość rzekomo powinna mieć granice, chociaż na razie nikt ich nie sprecyzował.
Tak spędzamy sobotnie ranki, podczas gdy ojciec załatwia sprawy w biurze, a matka robi zakupy. Dzięki temu, jak sama mówi, nie zawracamy jej głowy.
Gmach wychodzi na University Avenue, na trawniki i pozieleniałe pomniki mężczyzn na koniach. Dokładnie naprzeciwko wznosi się budynek Parlamentu Ontario, równie stary i zaniedbany. To pewnie kopia naszego gmachu, myślę, też kryje długie korytarze o trzeszczącej podłodze, półki z jaszczurkami i wolimi oczami.
Właśnie z gmachu po raz pierwszy przyglądamy się Paradzie Świętego Mikołaja. Nie widzieliśmy dotąd żadnej parady. Można posłuchać relacji na żywo w radiu, lecz jeśli się chce zobaczyć to na własne oczy, trzeba się opatulić po uszy, a potem tkwić na chodniku, przytupując i zacierając ręce, żeby się rozgrzać. Niektórzy wspinają się na pomniki, z których lepiej widać. My nie musimy: siedzimy na parapecie w jednej z największych pracowni, zakurzona szyba chroni przed chłodem, w nogi bije żar z kaloryfera.
Patrzymy, jak w dole maszerują ludzie przebrani za śnieżynki, za elfy, za króliki, za cukierkowe wróżki, są dziwnie skróceni z tej perspektywy. Kroczą orkiestry kobziarzy w szkockich spódniczkach, sunie coś na kształt wielkich ciastek na kołach, pasażerowie machają rękami. Zaczęło mżyć. Wszyscy wyglądają na zziębniętych.
Święty Mikołaj pojawia się na samym końcu, mniejszy, niż się spodziewaliśmy. Brudne szyby tłumią jego głos i brzęk dzwoneczków dolatujący z głośnika. Kołysze się w tył i w przód za mechanicznym reniferem, wydaje się przemoknięty do nitki, posyła całusy w tłum.
To nieprawdziwy Święty Mikołaj, wiem, ktoś się tylko za niego przebrał. Niemniej moje wyobrażenie o Świętym Mikołaju uległo zmianie, nabrało nowego wymiaru. Od tej pory mimowolnie się łączy z wężami, żółwiami i zakonserwowanymi oczami, z jaszczurkami pływającymi w żółtych słojach, z wszechobecnym, pikantnym, starodawnym i smętnym, a zarazem kojącym zapachem wiekowego drewna, pasty do mebli, formaliny, niewidocznych myszy.