Читать книгу O dużym Tomku - Maria Juszkiewiczowa - Страница 5
Оглавление— Rosja!
— Polska!
— Właśnie, że Rosja!
— Masz za Rosję!
I dwie piąstki, niby młotki, zaczęły walić po plecach małego Anglika.
— Maryś!
— Bob!
— Co wy robicie?
— Wstyd doprawdy!
Proszę się natychmiast uspokoić!
— Do czego to podobne!
Tak upominały nas matka Boba, Angielka, o bardzo miłej powierzchowności i panna Hanka moja wychowawczyni. Lecz ani Bob, ani ja nie słuchaliśmy ich nawoływań i dalej jak dwa koguty, doskakiwaliśmy do siebie czubiąc się zawzięcie.
— Chłopcze! Chyba jesteś dżentelmenem 1 , więc jak możesz bić się z dziewczynką! — wtrącił się przechodzący pasażer okrętu, na którym płynęliśmy z Odesy.
— Kiedy to ona zaczęła — próbował się tłumaczyć Bob sapiąc jak miech kowalski.
— Nie!... To on... — krzyknęłam zapalczywie, odgarniając zwichrzone włosy z czoła.
— Nie wiem, kto pierwszy zaczął, ale brzydko się zachowujecie — rzekła ostro panna Hanka.
— Bardzo brzydko — przytwierdziła matka Boba, biorąc chłopca za rękę i odchodząc z nim w głąb okrętu.
— Chodźmy do mamusi. Biedna, nie może przyjść jeszcze do siebie po wczorajszej burzy. Ach, Maryś! Spójrz, jak ty wyglądasz! Ręce... włosy... a sukienka!... Nowa, biała sukienka!... Taka czarna, jak gdybyś w niej wchodziła do komina okrętowego. Zawsze mówię, że powinna byłaś urodzić się chłopcem — biadała panna Hanka.
Próbowałam się usprawiedliwić.
— Wszystko to z winy książki! — powiedziałam, wskazując strzępy podręcznika.
— Co ty pleciesz? — zgromiła mnie surowo wychowawczyni.
— Mówię prawdę, proszę pani! Miałam się uczyć geografii, kiedy Bob...
— Hm... miałaś się uczyć... — przerwała mi panna Hanka.
Wyczułam w jej głosie powątpiewanie, co mnie bardzo zabolało.
— Więc Bob — ciągnęłam dalej po chwili już mniej pewnym głosem — podszedł do mnie i zaproponował zabawę w wyścigi na pokładzie. Odpowiedziałam mu, że nie mam czasu, bo mam zadaną geografię Polski. A na to Bob: „Geografię Polski? Cóż to za kraj? Nie znam takiego. Uczyłem się w Anglii, że jest tylko jedna wielka Rosja”. Zaczęliśmy się sprzeczać. Tak mnie w końcu rozgniewał, że kazałam mu się wynosić, gdzie pieprz rośnie — zawołałam, wpadając znowu w nastrój wojowniczy.
Nie zauważyłam, że zbliżyliśmy się do mamy.
Doszły do jej uszu ostatnie moje słowa.
— Ach, Maryś! Kiedyż ty nareszcie będziesz się wyrażała, jak należy! — odezwała się mateczka, leżąc na bambusowym leżaku.
Podbiegłam do niej i zaczęłam gorąco całować jej szczupłą rękę.
— Czy jesteś już po obiedzie?
— Tak, proszę mamy. Zjadłam talerz kaszy, trzy kotlety, kilka bananów, dwie pomarańcze, jabłko...
— Panno Hanko! — jęknęła mama. — Jakże można dziecku pozwalać tyle jeść? Ach, moja głowa... moja głowa... — zaczęła się skarżyć mama przyciskając dłonie do skroni.
— Chodźmy! — ponurym głosem zwróciła się do mnie wychowawczyni.
Jej głos nie wróżył nic dobrego. Odezwałam się więc nieśmiało:
— Czy pani bardzo na mnie się gniewa?
— Nie, wcale się nie gniewam.
Było to dla mnie całkiem nieoczekiwane, lecz, nim zdążyłam odpowiedzieć, panna Hanka zwróciła się do mnie:
— Ale poproszę twoją mamusię, żeby odesłała mnie z powrotem do Lwowa, jak tylko przyjedziemy do Kolombo 2 . Może w Polsce znajdę dziewczynkę, która będzie posłuszniejsza i karniejsza od ciebie.
— Karniejsza ode mnie! — wybuchnęłam. — Pani żartuje! Chyba w całej Polsce nie znajdzie się dziewczynka, która by się zgodziła siedzieć godzinami uwiązana nitką do nogi krzesła.
W tym miejscu wybuchnęłam płaczem.
— No, już dobrze — roześmiała się panna Hanka. — Nie płacz!... Nie odjadę od ciebie. W gruncie rzeczy jesteś dobrą dziewczyną, czasami tylko...
— Ja panią bardzo lubię! — szepnęłam, zarzucając jej ręce na szyję.
— A nie będziesz się już biła z Bobem?
— Nie, jeżeli nie będzie Polski nazywał Rosją. Ale myślę, że dałam mu nauczkę. Popamięta polskie dziewczynki! — odpowiedziałam nie bez dumy spoglądając na bezbrzeżną dal, ku której po burzliwych falach sunął olbrzymi nasz okręt.
Tego wieczora, gdy mama weszła do naszej kajuty 3 , by przeżegnać mnie na noc, co czyniła każdego dnia, odezwała się do nas:
— Panno Hanko... Maryś... Nie czuję się na siłach, by jechać teraz do Władywostoku. Musimy się zatrzymać w Indiach.
Klasnęłam w ręce.
Po chwili, owinięta w lekką kołderkę, na cienkiej poduszce wypchanej trawą morską, zaczęłam snuć marzenia o życiu w Indiach, pełnym przygód i niespodzianek. Jazda na słoniach... polowania na tygrysy... walka z wężami... Wszystko to zlało się w czarodziejski sen.
* * *
— Widać Cejlon! — zaczął wołać pewnego popołudnia marynarz biegnąc korytarzem okrętowym.
Ucieszyłam się ogromnie, że ujrzę ląd nie widziany tyle czasu.
— Mateńko, pójdziemy z panną Haneczką na pokład — prosiłam.
— Dobrze, kochanie, ja też za chwilę przyjdę, tylko skończę pakować rzeczy.
Na górze panował niezwykły ruch. Przed nami widniała wyspa porośnięta przecudnym lasem palmowym.
Słońce miało się ku zachodowi, gdy okręt zarzucił kotwicę w Kolombo, będącym jednym z największych portów węglowych na wschodzie. Niecierpliwie czekałam chwili zejścia na brzeg, by odpocząć po długim kołysaniu się na morzu. Ale oznajmiono wszystkim, że nim miejscowy lekarz nie zbada, czy nie ma chorych wśród załogi i pasażerów, nie wolno nikomu opuścić okrętu.
— Patrzcie, — zwróciła się do nas po angielsku panna Hanka, gdyż Bob znajdował się przy nas — ile łódek dookoła!
— Co to za ludzie w nich siedzą? — spytałam przyglądając się z ciekawością.
— Syngalezi, Arabowie, Hindusi! — tłumaczyła wychowawczyni.
— A co oni sprzedają? — pytał z kolei Bob.
— Różne wyroby z masy perłowej, szyldkretu, kości słoniowej.
— Bob, spójrz, co za śliczne papużki!
— A tam widzisz małpki, jakie śmieszne!
— Jak wrzeszczą przeraźliwie! — dzieliliśmy się wrażeniami.
— Patrzcie, co za piękne wzorzyste dywany! — zachwycała się panna Hanka.
— A ile koszów z owocami!
Byliśmy oczarowani.
Kolorowy tłum rad by był przedostać się na okręt i rozpocząć handel, ale go nie puszczali. Czekano więc cierpliwie porozumiewając się z podróżnymi na migi.
— Spadną!... Zabiją się... — nagle krzyknęłam przeraźliwie.
— Kto?... Gdzie... — pytano z zaciekawieniem.
— Tam... tam!...