Читать книгу … i chyba nigdy nie jest inaczej - Maria Matios - Страница 6

Оглавление

1

ODOKIJA, ZWANA W DOMU Docią – ślubna żona starszego Czewjukowego syna, Pawła – czwarte dziecko nosiła z takim trudem, że sam świekr Kyryło, o miękkim sercu, ale skąpym języku, zmuszony był wtrącić się do tematu, który w Cisowej Równi nigdy nie był uważany za delikatny, gdyż nie miał nic wspólnego z męskimi sprawami.

W tych stronach kobieca ciąża od wieków była rzeczą powszednią. Można by rzec – właściwie drugorzędną.

Tutaj, jak świat światem, męskim zmartwieniem było zdrowe nasienie, a kobiecym – wytrwałe łono. Ot i cały wspólny geszeft.

Jednak nie tyle codzienne Docine rzyganie wokół stajni, co raczej widok wyschniętej na wiór synowej, która już od kilku miesięcy żyła o wodzie i jabłkach, sprawiły, że Kyryło którejś to nocy rzekł do swej Wasyłyny:

– Trzeba coś zrobić z Doćką.

W jego głosie była siła, której zawsze bali się wszyscy domownicy.

– A co mam z nią zrobić?! – siadła w łóżku ledwo rozbudzona Wasyłyna i niewinnie wzniosła oczy ku górze. – Ja też ciężko Andrija nosiłam, a czy twoja nieboszczka matka mnie żałowała?! Toć oczy mi wychodziły od machania tą durną motyką, dziecko już się na świat Boży prosiło, a mama mówili: „No, jeszcze okopiemy dwa rządki i wystarczy. I tak źle to robisz. – A jak mam robić, mamo? – pytałam. A ona: – Nie wiem jak, ale źle to robisz”. Tak było. Co, zapomniałeś, jak nasz Andrij w dyniach się urodził?

– Nie gadaj tyle i nie kłóć się, kobieto! Niczego nie zapomniałem. A moją mamę nieboszczkę w spokoju zostaw! Już jej na tamtym świecie grzechy porachowano. Nie widzisz, że synowa w oczach marnieje, ale słowa nie powie? Jak wyda na świat kalekę – nic nie będzie. Wykarmi się. Ale jak Docia umrze przy porodzie, to Pawło będzie musiał się żenić. A już ma trójkę przychówku. Komu cudze dzieci potrzebne? Urodzi się bajstruk od innej, tych troje obcymi się stanie. Macocha to nie pszenny chleb. Już zapomniałaś, jak sierotą byłaś, że taka niedobra dla Doćki jesteś?

Wasyłyna wysłuchała długiej mężowskiej przemowy. Nic nie odpowiedziała, tylko zęby zacisnęła. Choć ciężko przyszło jej to milczenie.

A potem położyła się koło Kyryły.

Sen ją opuścił na dobre. Ze złości.

Świekra nie bardzo pierwszą synową lubiła. I to tylko z jednego powodu – przez milczącą, ale twardą jak kamień miłość, którą jej najstarszy i najlepszy syn Pawło darzył Docię.

Wasyłyna nigdy nie widziała Pawła zabiegającego o żonę. Nawet kiedy wrócił z wojny. Nie widziała, by bodaj przycisnął ją gdzieś w komórce, czy połajdaczył się z nią latem na sianie w stajni.

Ale że Pawło oddychać bez Doci nie mógł, to świekra wiedziała doskonale. Nie tyle wiedziała, ile sercem czuła.

Co tu dużo mówić... Przed kim jak przed kim, ale sama przed sobą Wasyłyna może się przyznać, że nie raz troiło jej się w oczach i szumiało w uszach, kiedy ukradkiem sterczała pod drzwiami czy pod oknem, wsłuchując się w dźwięki za ścianą chaty, gdzie bez jej nadzoru Pawło zostawał z Doćką na noc. Wasyłyna ponad wszystko chciała chociaż kątem oka zobaczyć to, czego, jak jej się teraz zdaje, w jej i Kyryły młodości w ogóle nie było, a tylko im się przywidziało.

Ale Pawło z Doćką byli jacyś tacy skryci, że mamie pozostawała tylko głęboka złość i niemy podziw, kiedy raniutko brali się do roboty tak ostro, jakby chcieli szybciej przegonić dzień do wieczora, aby potem razem skoczyć w gorącą nockę.

O, teraz także Wasyłyna przeżywa niekończące się, bezsenne noce. Ale chyba tylko po to, by wspominać-rozpamiętywać...

A wspominać było co...

Ba... i tylko wspominać... Bo nagła choroba podcięła Kyryle męskie siły i to tak, jakby nigdy ich nie miał. A może raczej jakaś dwunoga czorcica kiedyś pozazdrościła im synów – zdrowych, jak orzechowe ziarna, no i ukróciła dni Wasyłynowej uciechy, napuściwszy na Kyryłę męską niemoc, gorszą od kalectwa, na długo przed starością.

Cóż robić? Taki los! Kyryłowy tato wyciosał swej kochanicy dziecko w siedemdziesiątym roku życia, a tu...

No i złości się skrycie Wasyłyna na niewiastkę prawie od pierwszego dnia, bo ma ona z Pawłem to, o czym świekra dawno zapomniała.

I komu o tym powiesz?!

Pawło – Wasyłyna dobrze o tym wiedziała – charakter, czy raczej męski popęd, przejął po Kyryle. Teraz to Kyryło raz na pół roku, i to ledwo, łapie Wasyłyniną kuciapkę rękami, gdy wrócą z jakiejś zabawy. A kiedyś, mój Boże, nie zważał ani na post, ani na Wielkanoc, ani nawet na umarlaka u sąsiadów. Tak to było kiedyś, a teraz jak się porobiło...

A tymczasem Pawło robi Doci dzieci. I to nie marchwią, ale tak jak trzeba.


...A więc Wasyłyna, nie raz i nie dziesięć, westchnęła z żalu do siebie i ze złości na Docię i poszła po wróżkach i znachorkach, jak jej kazał Kyryło. Buntować się przeciwko mężowi w tej rodzinie nie miała prawa.

Ale ani znachorki, ani msze święte nie pomagały. Docia gasła w oczach, tylko jej jeszcze do niedawna zapadły brzuch zaczął wyrastać jak na drożdżach.

„Rośnie w brzuszysku kaleka. W imię Ojca, Syna i Ducha!” – przeżegnała się milczkiem Wasyłyna, patrząc, jak niewiastka rano z trudem zawiązywała kierpce.

2

– ...ZWOŁAJ, ŻONO, NA JUTRO DZIECI – nakazał Kyryło Wasyłynie po milczkiem zjedzonej kolacji i odmówieniu pacierza.

– Wszystkie?! – plasnęła w dłonie, a potem nie wiedzieć czemu wytarła je w fartuch.

– Wszystkie.

Wasyłyna cicho zapłakała: „Oj, wszystkie... Dmytryka już nie zawołasz z tamtego świata... Kyryło coś sobie wymyślił, Boziu, miej w opiece wszystkie dzieci – cudze i nasze...”

Trzech Czewjukowych synów – Pawło, Andrij i Oksentij – podobnych do siebie jak trzy krople wody, siedziało wokół dębowego stołu pośrodku największej – gościnnej izby. A czwarta kropla tej samej wody – ojciec – milcząco chodził wokół nich, przystając za synowskimi plecami i krótko poklepując każdego po karku.

Kyryło milczał – bo myślał.

Synowie milczeli – bo nie wiedzieli, o czym ojciec myśli.

– Pomodlimy się za Dmytryka... – powiedział wreszcie.

I wszyscy czterej zwrócili oczy i złożone do modlitwy dłonie w stronę ikony Matki Boskiej wiszącej pod wyszywanym ręcznikiem pośrodku ściany.

– ...Przyjmij, Panie, grzeszną duszę raba Bożego Dmytra do Królestwa swego Niebieskiego, a nas strzeż przed złymi myślami i durnymi uczynkami... – w niespodziewany sposób zakończył modlitwę stary Czewjuk i usiadł na swoim miejscu. U szczytu stołu.

Andrij z Oksentijem lekko zakasłali.

Tylko jeden Pawło otarł łzy z oczu.


O DMYTRYKU, po jego strasznej śmierci, w chacie Czewjuków nie rozmawiano.

Modlono się.

Mówić nie było o czym.

Kto wiedział – w milczeniu robił znak krzyża.

Kto nie był zbyt wtajemniczony w subtelności tej mrocznej historii – nawet nie próbował pytać.

Kyryło, choć najlepszy z najlepszych, gołymi rękami mógłby zakatrupić każdego, kto ośmieliłby się mleć jęzorem na temat jego najmniejszego syna, co to poszedł do piachu za młodu, nie mając nawet dwudziestu lat.

I nikt nie wiedział, że Kyryło oddałby majątek, by poznać imię potwora, który zabił jego niewinne dziecko.


...A z Dmytrykiem Czewjukiem stało się to, co się zazwyczaj dzieje z ludźmi nie tylko w czasie wojny, ale zawsze wtedy, gdy jedna połowa widzialnego świata krztusi się żalem, a druga szuka guza na swą podchmieloną głowę.

Na świecie zawsze jest tak samo: jedni ludzie zabijają innych ludzi, a jacyś inni ludzie w tym samym czasie kochają jeszcze innych. A jeszcze inni – nienawidzą tych, którzy kochają.

I nie mogą sobie dać rady ani pierwsi, ani drudzy.

Ani z miłością.

Ani z nienawiścią.

I chyba nigdy nie jest inaczej.


...KIEDY IWANA WARWARCZUKA, jak i wielu innych mężczyzn z Cisowej Równi, zabrano, by wojował za Franza Josepha, jego młoda żona Petrunia została z całkiem sporym majątkiem sama samiusieńka, raz lepiej, raz gorzej radząc sobie z rozrastającym się gospodarstwem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

… i chyba nigdy nie jest inaczej

Подняться наверх