Читать книгу Czas białych nocy - Maria Paszyńska - Страница 7
ОглавлениеPo pogrzebie wszyscy rozpłynęli się jak poranna mgła. Nie wiadomo kiedy zniknęli bez śladu. Echo poniosło w świat pogłos elegijnych pieśni, chrzęst kamyków pod stopami idących w karawanie żałobników, szemranie ziemi spadającej na prostą, nielakierowaną trumnę, pomruki zniecierpliwionych grabarzy. Wszystkie odgłosy odbijały się, rozpraszając coraz bardziej i bardziej, aż zrobiło się całkiem cicho. Nawet wiatr ustał. Cały świat pogrążył się w nabożnym milczeniu.
Tak przenikliwą ciszę można usłyszeć tylko na cmentarzu. Nie ma sposobu na to, by się przed nią obronić, nie pozwolić jej wsączyć się w siebie. Cmentarna cisza wypełnia człowieka na wiele dni, tygodni, miesięcy, a nawet lat, zagłuszając wszystko wokół. Tylko umarłym nie przeszkadza. Ci, którzy muszą żyć dalej, robią, co w ich mocy, by się jej pozbyć – a wraz z nią bólu po stracie miłości. Cisza jest bowiem najwierniejszą towarzyszką pustki. Nie istnieją bez siebie nawzajem, jak życie nie może istnieć bez perspektywy nieuchronnej śmierci. Żywi nie lubią pustki, boją się jej, bo przybliża ich do wielkiej ciszy, tej ostatecznej. Po śmierci bliskich jedni próbują żyć za umarłych, drudzy rzucają się w wir aktywności, pracy, działaniem usiłując wypełnić próżnię, inni wyruszają w podróż, próbując uciec od przeszłości i samych siebie. Są gotowi na wszystko, byle tylko znów poczuć życie, usłyszeć jego wrzawę, nie dać się ciszy.
Czasem im się udaje, czasem nie.
Mnie się nie uda.
Wiem to od początku. Cmentarna cisza będzie we mnie do ostatniej chwili, a potem z ulgą się z nią pogodzę, zaprzyjaźnię, zanurzę się w niej, jak tylu przede mną i po mnie. Jak moja miłość. Jedyna miłość.
Kątem oka dostrzegam, że świat wokół ciemnieje. Cienie rzucane przez potężne stare drzewa wydłużyły się, kontury pomników i nagrobków straciły ostrość. Zmierzcha. Odwieczny porządek świata jest niewzruszony. Kolejny dzień gaśnie, by jutro zapłonąć mógł nowy. Nic się nie zmienia, choć dla mnie zmieniło się wszystko. Skończyło się, by nigdy nie powrócić. Z wielkiej ciszy nie ma powrotu.
Za chwilę zamkną bramy cmentarne. Muszę odejść, choć nie chcę. W przeciwnym razie niedługo przyjdzie strażnik, by mnie wyprowadzić. Najpierw będzie łagodny, potem zmieni się w bezwzględnego. Rozumiem go. Pewnie chce skończyć pracę i wrócić do domu, zjeść kolację, porozmawiać z żoną, przytulić dzieci, pogłaskać psa. Nie potrafię mu wytłumaczyć, że mój dom jest tu, ukryty w drewnianym pudle nakrytym wiekiem, przysypany mięsistym ukraińskim czarnoziemem. Nigdzie na świecie nie ma takiej ziemi jak tu, na Ukrainie.
Nie chcę z nikim rozmawiać. Muszę stąd zniknąć, nim on nadejdzie. Robię pierwszy krok. Ból rozsadza moje wnętrzności. Oddycham głęboko – raz, drugi, trzeci. Kolejny krok. Zawsze wierzyliśmy, że tak właśnie przesadza się przeszkody nie do pokonania, sięga się po niemożliwe. Krok po kroku, powoli oswajając się z bólem na tyle, by znów pójść odrobinę dalej.
Gdy przechodzę przez bramę, uliczne latarnie już się palą, choć nie jest jeszcze całkiem ciemno. Idę wolno, tak jak rankiem szliśmy w pochodzie tą samą ulicą. Czterech mężczyzn w czarnych garniturach niosło trumnę na barkach. Kobiety śpiewały, raz po raz któraś wybuchała płaczem. Ktoś zatrzymał się, gdy szliśmy. Zdjął czapkę i popatrzył na mnie. Popatrzył na mnie współczująco, choć wiem, że nigdy się nie poznaliśmy.
Siedzę w milczeniu. Patrzę na wody Dniepru pieniące się u stóp wzgórza. W tym miejscu rzeka zmienia swój bieg. Z wściekłością bierze zakręt, wciska się w wąskie zakole, by po chwili rozlać się szeroko, wyciszyć, uspokoić. Patrzę. Przez moją głowę nie przepływa żadna myśl. Wypełnia mnie pustka. Czas także nie płynie. Faluje jak targane sztormem morze, zbliża mnie i oddala od chwil najważniejszych. Zbliża i znów nieznośnie oddala, przywracając mnie teraźniejszości, w której nie chcę być.
Powiadają, że tylko umarli nie boją się śmierci. Lęk przed tym, co nieznane a ostateczne, jest naturalną częścią bycia żywym, czymś jak bicie serca czy oddychanie. Słyszę szum krwi w uszach. Miesza się z odgłosami rzeki. Widzę pulsujące na dłoniach żyły. Czuję, jak moja pierś unosi się i opada, a jednak wciąż mam wątpliwość, czy żyję.
To nie jest moje życie. To nie jest moje ciało.
Nie, nie boję się umrzeć. Nie lękam się zapomnienia, które tylu ludziom spędza sen z powiek. Nikt nie będzie o mnie pamiętał, nikt nie będzie o nas pamiętał. Byle tylko móc powrócić. Przeżyć wszystko jeszcze raz. Każdą minutę, dobrą, złą, bolesną, radosną, wszystko jedno, byle móc być tam raz jeszcze. Dostać jeszcze jedną szansę. Odkupić winy, darować długi, nie unieść się gniewem, nie poganiać pełnych piękna chwil, nie ulec namiętnościom burzącym wszystko, co drogie. Żyć. Jeszcze raz.
Czas faluje. Zamykam oczy. Z otchłani pustki przywołuję słowa Testamentu Tarasa Szewczenki, te same, które tak wiele razy podtrzymywały nas przy życiu.
– „Kiedy umrę, to na wzgórzu wznieście mi mogiłę,/Pośród stepu szerokiego Ukrainy miłej” – nucę na melodię, którą ułożyliśmy przed laty. Mój własny głos zdaje mi się obcy. Dźwięki drżą nieczysto. Przypuszczam, że nie zdołam się już pozbyć tej dysharmonii. Po życiu we dwoje nie da się tego osiągnąć w pojedynkę. Za późno, by wmówić sobie, że samotność jest czymś naturalnym.
– „Wszystko rzucę i ulecę do samego Boga” – kończę niechętnie. Wiem, że to ostatni raz; nie będę już śpiewać. – „Aby modlić się... aż dotąd ja nie uznam Boga”.
Odpowiada mi jedynie szum rzeki i wiatr ze wschodu niosący pieśni minionego czasu. Nikogo więcej nie ma już ze mną.