Читать книгу Farsa Panny Heni - Maria Rodziewiczówna - Страница 4
Farsa panny Heni
ОглавлениеRedakcja „Gazety“ znajdowała się w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzińca, na parterze trzypiętrowej kamienicy.
Pokój ten dzielił się na dwa rodzajem stałego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi było okienko zakratowane, w głębi również w tem przepierzeniu drzwiczki, prowadzące do sanctuarium dziennika.
Przestrzeń od drzwi wchodowych zajmowała długa ławka pod ścianą, stolik z brudnym kałamarzem, wzdłuż parawanu od ściany do ściany ciągnęła się półka, wytarta łokciami interesantów, ozdobiona szeregiem skarbonek.
W biurze nad okienkiem palił się gaz przez większą część dnia, do nory tej bowiem słońce wstydziło się zajrzeć; goście, roznosiciele, członkowie redakcji, listonosze, wszyscy wspólnemi siłami robili co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i oświaty uczynić nieznośnym dla pięciu zmysłów w komplecie. Błoto utworzyło skorupę na nigdy nie mytej podłodze, kopeć z lamp powlekał ściany żółto-szarą powłoką, dym cygar przysłaniał wszystko, zabijał oddech, rzucanie i gzryt drzwi z blokiem rozstrajały nerwy.
Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, dżdżyste i czarne, drzwi wypoczywały od pięciu minut, czekając na dalsze szamotanie.
Sekretarz dziennika siedział z piórem w zębach, nad stosem świeżo przyniesionej korespondencji, i gatunkował mozolnie tę różnorodną mieszaninę żądań, doniesień, artykułów, skarg itd.
Przez wpółotwarte drzwi dalszych pokojów dochodził głuchy odgłos drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez ścianę sapały pompy od sąsiednich parowych łaźni, na podwórzu wygrywał kataryniarz, deszcz pluskał, huczało miasto, w rękach sekretarza szeleścił papier, zresztą nic nie przerywało ciszy biura.
Ktoś targnął drzwi słabo, delikatnie, potem z sił całych, widocznie kobiecych, i w otworze stanęła drobna, nikła postać, z ociekającym parasolem, w eleganckiem futerku i sobolowej czapeczce. Po krótkiej walce z blokiem zdobyła szturmem drzwi, rzuciła parasol na ławkę i wsunęła główkę w okienko przepierzenia.
—Wujaszku! — zawołał cienki, srebrzysty głosik.
Sekretarz podskoczył na krześle, spojrzał w tamtą stronę i wstał automatycznie.
—Czem mogę służyć? — rzucił zwykłe pytanie.
—Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi — powtórzył głosik z pod gęstej woalki.
—Co takiego?
—Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor „Gazety“ nosi ten tytuł dla mnie.
—Zaraz!
Sekretarza nie zaraził wesoły ton odpowiedzi. Chmurnie przystąpił do elektrycznego dzwonka w ścianie, przycisnął go trzy razy i wrócił na swe miejsce.
Dama obejrzała szybko ściany redakcji, zakrztusiła się dymem, a uspokoiwszy rozdrażnione gardło, zaczęła nucić półgłosem, drobną rączką, obciągniętą w jelonkową rękawiczkę, wybijając lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu.
Redaktor wszedł. Był to człowiek średnich lat, podobny do biustów Szekspira, z ostro zakończoną brodą.
—A co tam znowu? — spytał z dźwiękiem niecierpliwości w głosie.
—Interes — odparł lakonicznie sekretarz, ruchem głowy wskazując kobietę.
—To ja, wujaszku — ozwała się, przechylając głowę przez okienko i wyciągając rękę.
—Henrysia! Co ty tu robisz, trzpiocie?
Redaktoruścisnąłpodanąsobiedłoń iuśmiechnąłsię, zapominając o niechęci, z jaką wszedł.
—Przyszłam z prośbą do wujaszka.
—Naprzykład!
—Wujaszku, proszę mi znaleźć jakiego męża.
—Co?!
—No, męża, małżonka, un mari, einen Mann, a husband! jak wuj chce.
—Dajże pokój. Nie mam czasu żartować z tobą. Czego chcesz?
—Powiedziałam już: męża!
—Coś ty? w malignie? Szukaj go sama. Dość się znajdzie, sądzę, amatorów na twój ładny pyszczek, bez mojej pomocy.
—Na tem właśnie polega cały interes. Mój mąż nie powinien mnie chcieć; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Może być ślepy, kulawy, niemy, garbaty, byle się zgodził na ślub natychmiast!
—Co to za heca! Sfiksowałaś do reszty!
—Nie ja, cóż znowu! ale mój opiekun i stryj jednocześnie.
—Nic nie rozumiem.
—Ach, jaki wujaszek niedomyślny! Mam wszakże głos potężny, dyrektor konserwatorjum przepowiada mi sławę europejską, ale nie tu, w tej mieścinie. Trzeba mi w świat, do Paryża, Londynu, que sais-je! Byłam pewna, że na pierwsze słowa stryj z wdzięcznością wyśle mnie, gdzie pieprz rośnie. Robiłam, co mogłam, by na to zasłużyć: przewracałam i łamałam meble, tłukłam talerze, wyrzucałam lub darłam niedoczytaną gazetę, uściełałam podłogę łupinami od orzechów. Nic nie pomogło. Ach, ci emeryci!
—Bardzo szanowni ludzie, moja droga! — przerwał redaktor.
—Cóż dalej? Stryj ci nie pozwolił jechać?
—Owszem, ale pod warunkiem, bym zamąż poszła. Wówczas umywa sobie ręce od moich szaleństw, jak je raczy nazywać, wypłaca mi mój fundusz... to nie żarty, wujaszku, trzydzieści tysięcy rubli, i nie chce o mnie słyszeć więcej.
—No, zatem rzecz skończona. Wychodź zamąż. Każdy cię weźmie, z posagiem szczególnie.
—Ależ ja nie chcę wychodzić zamąż! — zawołała z płaczem prawie. — Że też wuj tego nie rozumie! Ja chcę swobody, ale to zupełnej; ja nie chcę tego nieodstępnego towarzysza, ja chcę zostać kapłanką sztuki tylko.
—Cóż ja w tej sprawie mogę poradzić?
—Niech mi wuj da męża, któryby, wziąwszy ślub, poszedł sobie w prawo, a ja w lewo; któryby się piśmiennie zobowiązał żadnych praw do mnie nie rościć, ani do moich funduszów, ani do niczego, i nigdy nawet nie wspomnieć, że jest niby moim panem; słowem, mąż tylko na czas ślubu! Zapłacę mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam się o rozwód wystarać... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu osób bywa, może się kto taki znajdzie. Niech wuj pomyśli.
—Et, bredzisz! — oburzył się wreszcie redaktor. — Za kogo mnie masz? Za warjata, podobnego tobie? Rozumny projekt, niema co mówić, godzien zbiega od Bonifratrów. Na księżycu szukaj głupca, coby na to się zgodził!... A potem rozwód... Tfy, żebyś choć przeczytała powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. Ślicznie! Moje imię w takiej awanturze, redaktor
„Gazety“ wmieszany w skandal...
—Panie redaktorze, proszę pana, numer wrócił z cenzury, trzeba zmieniać — ozwał się za drzwiami gruby głos.
—Ot i masz, a ja tu czas tracę! Bądź zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten twój dyrektor konserwatorjum przewrócił ci w głowie.
—Wujaszku, mój drogi! — zawołała prosząco — ja tu przyjdę jutro! Proszę się namyśleć. Los mój od tego zależy. Ach, ci emeryci!
Już była za drzwiami i na ulicy. Deszcz padał, jak z wiadra, wicher wydzierał z rąk parasol, drobne nóżki tonęły w śliskiem błocie. Biegła tak szybko, że nie spostrzegła, iż ktoś szedł za nią w ślad, z widocznem postanowieniem towarzyszenia do końca.
Zwracała się w prawo i lewo — mężczyzna zwracał się także, zaglądała do wystaw — czekał, choć nie miał parasola i deszcz strumieniami oblewał jego wytarte palto; weszła w bramę — i on; wbiegła na schody — szedł za nią; stanęła na przęśle — i on się zatrzymał.
Teraz dopiero spostrzegła natrętnego towarzysza; usunęła się, sądząc, że pójdzie na drugie piętro — nie ruszył się.
—Pan szuka pana Dobrzyńskiego?
—Nie, pani, panny Dobrzyńskiej!
—Mnie?
—Tak, pani.
—Czego pan potrzebuje?
—Mam interes do pani.
—Jaki? — spytała ostro.
—W sprawie pani małżeństwa, o którem pani mówiła przed chwilą w redakcji „Gazety“.
—Ach, co? Wujaszek pana tu przysłał do mnie? — zawołała z żywością dziecinną. — Znalazł kogo?
—Nie pani, przychodzę sam jako kandydat...
—Pan? Kto pan taki?
—Jeżeli pani pozwoli wejść do mieszkania, rozmówimy się dokładniej. Tu, na schodach...
—Ach, prawda. Gdzież to klucz? Aa, jest. Niech pan wejdzie i zaczeka chwilę, o, tutaj. Zaraz lampę zapalę. Może pan bardzo brzydki?
—Zdaje mi się, że to panią nic nie obchodzi w okolicznościach wymaganych — odparł spokojnie i chłodno, jak wszystko, co dotąd mówił.
Panna Henryka Dobrzyńska, nie dosłuchawszy odpowiedzi, nie pamiętając zapytania, zajęła się poszukiwaniem lampy i zapałek. Gość stał nieporuszony koło drzwi, na wskazanem miejscu.
—Jakże się pan dowiedział o mojem żądaniu? — spytała po chwili milczenia, przerywając nucenie jakiejś piosenki.
—Słyszałem rozmowę. Jestem sekretarzem redakcji.
Lampa była wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzegł, że stał w eleganckim minjaturowym saloniku, że miał dywan pod nogami, pianino przed sobą, w powietrzu czuł ów nieokreślony delikatny zapach, właściwy buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wyszła do drugiego pokoju, rzucając:
—Pardon! zaraz służę! Zdjął palto i stanął u stołu.
Był to chłopak wysoki, bardzo szczupły i bardzo młody. Lekki cień pierwszego zarostu osypał mu ledwie policzki, twarz była dość miła, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi, czy zastygłego bólu, co zeń zrobił maskę lodową, bez życia; oczy, wsunięte głęboko pod czołem, patrzyły posępnie i wyglądały bardzo zmęczone. Usta miał czarne, jakby spalone gorączką, uśmiech znały rzadko; ciągle ściągnięte brwi przerzynały czoło brózdą głęboką, co wszystko sprawiało, że człowiek ten, dopiero od roku pełnoletni, wyglądał raczej na trzydziestoletniego mężczyznę.
Patrzyłprzed siebie wpróżnię, gdy dzieweczka weszła napowrót. Stanęła przed nim i obejrzała ciekawie.
Nie zmrużył oka, ani się wzruszył, choć był to bardzo obiecujący pączek ta młoda, siedemnastoletnia postać, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smukła. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyrżniętych rysach, teraz miała jeszcze zbytnią okrągłość dziecka, swawolę w oczach, pustotę na ustach, ślepą odwagę i zapał na czole. Czarne, bujne włosy i ciemna płeć robiły z niej cygankę.
Popatrzyłachwilęnaswegoprzyszłegomałżonka, spoważniała i ukłoniła się lekko.
—Z kim mam przyjemność? — ozwała się etykietalnie.
—Tytus Chojecki — rzekł krótko.
—Zatem, przystępując do interesu, pan się chce żenić ze mną wedle podanych warunków.
—Tak, pani.
—Cóż pan żąda wzamian?
Twarz Chojeckiego nabiegła krwią; z niesłychanym wysiłkiem wymówił po chwili:
—Pieniędzy.
Panienka zrobiła grymas niezadowolenia. Może spodziewała się bardziej romantycznej zapłaty.
—Tylkozapłaty?—rzekłajuż zimnozupełnie.—I obowiązuje się pan zapomnieć nawet o mojem istnieniu po ślubie?
—Tak, pani.
—Jakiej sumy żąda pan?
—Pięciu tysięcy rubli — odparł głucho. Zamyśliła się, nie patrząc na niego.
—Po ślubie? — spytała krótko.
—Kiedy pani wola. Dla bezpieczeństwa, żebym wziąwszy pieniądze, nie uciekł, lepiej będzie po skończonej ceremonji.
—Ależ nie o tem myślałam! — zawołała żywo. — Jeżeli tylko otrzymam pierwej mój kapitał od stryja, wypłacę natychmiast. Jaki pan podejrzliwy! Za karę będzie pan musiał zająć się wszystkiemi formalnościami, bo ja się na tem nie znam.
—I owszem, jeżeli się pani zgodzi. Dla bezpieczeństwa powinna pani pierwej zasięgnąć o mnie bliższych wiadomości.
—A to poco? Nic mi nie zależy na tem, kim pan jest. Dziś ślub, jutro jadę zagranicę, i nie spotkamy się może nigdy. Powinien pan tylko złożyć wizytę memu stryjowi.
—Jeżeli sobie pani tego życzy, i owszem. Ale gdy stryj pani się spyta, dlaczego się żenię?
—Powie pan, że z miłości, cóż to szkodzi?
—Może nic nie szkodzi, tylko że ja tego nie powiem.
—Dlaczego?
—Nie umiem kłamać.
—Vous etes gentil! Wieluby chciało być na pana miejscu i powiedzieliby to z ochotą.
Wzruszył ramionami.
—Wierzę — odparł obojętnie — ale pani takich nie chce.
—Nie, nie, nie! Niech i tak będzie. Nic mi nie zależy na pańskiej miłości.
—Wzajemnie — odparł, wstając. — Powiedziałem już wszystko. Jeżeli pani nie znajdzie nikogo dogodniejszego, proszę mnie zawiadomić w redakcji o stanowczej decyzji.
—Dobrze, dobrze, jestem zupełnie zdecydowana. Jutro przyjdę sama do wuja.
Zegar ścienny wybił dziesiątą. Chojecki skłonił się i wyszedł, a jednocześnie za ścianą saloniku dało się słyszeć niecierpliwe kołatanie.
Dzieweczka zamyślona zamknęła drzwi za gościem.
—Ach, ci emeryci! — westchnęła.
Tam za ścianą czekała ją bura od stryja, że dotąd nie przyszła na wieczerzę.
—Ten mój przyszły — szepnęła, nie dbając na coraz głośniejsze stukanie — wygląda trochę na sinobrodego en herbe! Trzeba jednak będzie wuja się spytać.
Usiadła do pianina i wzięła parę hucznych akordów. Kołatanie nie ustawało.
—Ach, ci emeryci! — wykrzyknęła zwykłą skargę. — No, urządzę ja wam sztuczkę! Poczekajcie, dowiecie się dopiero o mojem małżeństwie po ślubie! Toż to będą miny! Pyszna farsa!
Nucąc, wybiegła. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe było dla farsy wziąć imię i nazwisko zbiegłego kryminalisty, czy wytrawnego złodzieja. W tej cygańskiej głowie myśli były też dzikiem, koczowniczem stadem. Gdy się uwolniła od gderania starego i, zamknąwszy się w swym pokoju, pozwoliła stadu temu hulać, małżeństwo znikło już zupełnie z pamięci. Myślała o swym głosie, o teatralnej sławie, o gazeciarskich pochwałach, może o roju kochanków, żebrzących uśmiechu lub spojrzenia primadonny. Ranek ją zastał nawpół leżącą na kanapie, z odrzuconą na poręcz główką, z przymkniętemioczyma,rozegzaltowanąowemwidzeniem przyszłości.
Wiosenny promień słońca spłoszył te widzenia; porwała się na nogi, obejrzała wkoło, przypomniała wieczorną wizytę, poskoczyła do swego biureczka i zażarcie poczęła szperać w szufladce.
Po chwili z pośród poszarpanych zeszytów, połamanych wachlarzy, pomiętych koronek, sztucznych kwiatów, urywków nut muzycznych, listów i starych rękawiczek, dobyła wielki arkusz, opatrzony sądową pieczęcią.