Читать книгу Szary proch - Maria Rodziewiczówna - Страница 4

I

Оглавление

Und keine Spur! O Herr Je! O Herr Je!

Panna Greta Matschke podniosła przy tych słowach do zaczerwienionej twarzy róg fartuszka i otarła rzęsiste łzy. Potem załamała ręce ruchem Nioby i spojrzała żałośnie poza lampę i szerokie biuro na rodzica swego, który, rozparty w fotelu, pogrążony był w kontemplacji kresek i linijek na wielkiej morskiej mapie, rozłożonej przed nim. Szeroka jego, czerwona i tłusta twarz miała wyraz głębokiej troski. W obwisłych wargach trzymał zagasłą fajkę porcelanową, ozdobioną wizerunkiem pulchnej, uśmiechniętej turczynki. Malatura ta była jaskrawa i z wyrazem głębokiego zadowolenia z życia; nie licowała wcale z mrocznym pokojem i humorem ojca i córki.

Spurlos verschwunden! — zamruczał Matschke, nie odrywając oczu od karty. — Nie pojmuję, co im się mogło przytrafić. Zboże odwieźli szczęśliwie do Rio i załadowali fernambuk. Miałem list od Lorenza w przeddzień podniesienia kotwicy. Sygnalizowano wprawdzie burzę w zeszłym tygodniu, ale przecież Lorenz nie fryc, a «Margareta» nie byle szkuta Brucka! Zresztą jużby była wiadomość o rozbiciu. Taki statek pól miljona wart, a ubezpieczony na dwakroć...

— A taki człowiek, ojcze! — szepnęła Greta nieśmiało.

— Drogi człowiek, drogi! Bruck omal go oczami nie pożre. Dwanaście lat mi służy bez cienia zarzutu! Jaki u niego ład w głowie, a jaka ścisłość w sumieniu, to ja tylko jeden wiem.

— Ach, ojcze, sam będziesz winien jego zgubie. Bruck takiego człowieka nie naraziłby na burze, nie trzymałby na marnej posadzie okrętowego kapitana! Statków zostanie ci jeszcze jedenaście, a kapitana Lorenza nikt nie zastąpi!

— Bruck go urzekł — zamruczał kupiec ponuro. — Kiedy «Margareta» dawała ostatni znak do odejścia, a Lorenz brał sam za koło u steru, Bruck z damby przypatrywał się i coś mamrotał przez zęby. Taki Spitzbub!

Umilkł, ciężko odsapnął i znowu wlepił oczy w kartę.

W kupieckim dworze wieczór przerwał robotę. Wyludniły się magazyny i biura, ucichł gwar i wstrząsający sklepienie łoskot frachtowych wozów dostarczających towary, rozbiegła się rzesza komisantów i urzędników firmy. Pozostał właściciel sam, córka i nieliczna służba w głębi mieszkania.

Za ścianą nieprzerwanym nigdy ruchem i wrzawą roiła się portowa ulica, rozlegały się parowe sygnały, dzwonki, turkot i nawoływania, a ponad to wszystko górował głuchy, potężny huk Bałtyku, bijącego ze złowrogą wściekłością o portowe tamy.

Panna Greta oparła się o biuro, zakryła oczy i prawdopodobnie płakała. Pan Matschke od papierowego Atlantyku oczu nie odrywał, rachując swe straty półgłosem. Zdało mu się w tej chwili, że dzwonek u drzwi zajęczał. Zaklął przez zęby.

— To pewnie kupiec po fernambuk. Jak na drwiny codzień mi cenę podnosi. A fernambuk z «Margaretą» na dnie morza! Hundselement!

— Czy chodził dziś ojciec do portu? — spytała córka.

— Nie chodziłem! Poco? Żeby posłyszeć złą wiadomość i słuchać ubolewań fałszywych Brucka? Skończone! Niema «Margarety». Na dnie morza ona!...

W głębi rozwarły się drzwi. Wysoki, barczysty mężczyzna stanął na progu i zatrzymał się, słuchając słów ostatnich. Twarz jego ciemna i sucha zaśmiała się swywolnie, aż zaiskrzyły się oczy siwe, aż rozchmurzyło się czoło, do marsa nawykłe, aż błysnęły przepyszne białe zęby. Stał chwilę nieporuszony, trzymając w jednem ręku czapkę, w drugiem pudło niewielkie i rozkoszował się wrażeniem, jakie tutaj sprawi.

— Na dnie morza leżą gapie i hultaje, ale nie my z «Margaretą». Fernambuk w porcie, panie Matschke.

— Lorenz! Pan Lorenz!... — wrzasnęli równocześnie wielkim głosem kupiec i jego jedynaczka.

— Do usług pańskich, ja sam! — rzekł marynarz, stawiając pudło u progu i podchodząc bliżej.

Fotel, odsunięty z impetem, stracił równowagę i ukazał w powietrzu cztery swe podpory. Z ust pana Matschke wypadła fajka i pulchna odaliska rozprysła się na sto kawałków, a sam kupiec podskoczył do gościa i nie mogąc sięgnąć wyżej, objął go w pasie i uścisnął z sił całych.

Lorenz! Lorenz! Mein Liebling! Mein Sohn! — wołał z wybuchem radości.

Młody ledwo się uwolnił z tych objęć i ku pannie Grecie przystąpił, podając jej z uśmiechem radości swą żylastą prawicę. Znać było po niej, że właściciel nie zawsze nosił rękawiczki, cienki surdut i rangę kapitana.

— Dziękuję pani za współczucie i dobre serce dla mnie, obcego — rzekł ciszej, nisko się kłaniając.

Aber Lorenz! — przerwał kupiec, skubiąc go za rękaw. — Prawdę mówisz? Cała «Margareta»?

— Cała i zreparowana.

— Więc mieliście przypadek?

— Jeden z gorszych. Na wysokości Bermudów burza nas opadła. Straciliśmy dwa maszty, trzech ludzi i ster. Nie pamiętam takiego huraganu. Statek pił wodę, jak kaczka, a bezwładny był, jak martwy wieloryb. Dotarliśmy cudem do Bermudów i tam przestaliśmy w reparacji dwa tygodnie. Na domiar nieszczęścia telegraf coś niedomagał i nie funkcjonował. Wysłałem list przez pocztowy parowiec «Arminas».

— «Arminas» rozbił się w Manszy — przerwał Matschke.

— I mój list z nim razem zamókł tedy. Jestem wytłumaczony. Naprawiwszy okręt, ruszyliśmy do domu całą siłą maszyny. Zarobiliśmy dwa dni czasu i oto jesteśmy.

— A dużo cię remont kosztował? — spytał kupiec niespokojnie.

— Dużo — nie dużo — skrzywił się kapitan. — Nie wyrzucałem na wiatr pana pieniędzy.

— Wiem, wiem... — uspokojony potakiwał Matschke.

— Ludzi szkoda — rzekł Lorenz, poważniejąc. — Jeden, to stary Hopf... żonę zostawił i dzieci sporo. Maszt go przywalił. Drugi, mały Hans, jedyny u starej babki. Bałwan go zmiótł z pokładu, jak szmatę. Pani o tych sierotach nie zapomni — dodał, zwracając się do Grety.

— Zapiszę ich sobie — rzekł Matschke — będę pamiętał na pamiątkę szczęśliwego ocalenia «Margarety». Dawno przybiłeś?

— Przed godziną. Zostawiłem pomocnika na pokładzie dla formalności i skoczyłem w szalupę. Jak widmo, witali mnie ludzie w porcie i opowiadali o pańskim niepokoju. Chciałem być pierwszy z dobrą wieścią.

Gott sei gelobt! Byleś był sam cały, odrobimy stratę. Greta, daj mi palto, laskę i kapelusz.

— Ojciec odchodzi? — zawołała przerażona.

— A cóż myślisz? W taki dzień nie odwilżyć gardła! Dość się nałykałem zgryzoty, a Lorenz słonej wody. Pójdziemy «pod Rekina». Muszę swego kapitana pokazać Bruckowi. Niech go żółć zaleje! No, no, prędzej!

Ze stlumionem westchnieniem obejrzała się, szukając żądanych przedmiotów, gdy wtem z pudła, stojącego u progu, rozległ się dziwny hałas, zaczęło się ruszać, jak żywe.

— Coś ty przyniósł ze sobą?... — krzyknął Matschke.

Lorenz uśmiechnął się tajemniczo i podnosząc skrzynkę, postawił ją na stole.

— Dla panny Grety z dalekich stron przywiozłem... — rzekł, odkrywając zasłonę.

— Ach, śliczności! — zawołała panna.

Pudło okazało się klatką, zawierającą w sobie dwie wielkie, jaskrawe papugi. Na blask lampy poruszyły się żywo i wrzasnęły, jak na komendę, dzikim głosem:

Grete! Grete! Bu schönste! Du liebste!

— Cha, cha, cha! — zaśmiał się całem gardłem Matschke. — Ucieszne ptactwo! Pewnie drogo cię kosztowały! Chociaż tam na południu pospolite to, jak nasze wrony. Dobrze bestje gadają. Można w salonie umieścić. No, no! Podziękuj, Grete! Możesz go pocałować.

Lorenza twarz od rumieńca stała się prawie czarną. Panna ze spokojem Niemki i bez żadnego wahania i wstrętu podała mu do pocałunku pulchny policzek. Marynarz, nieprzygotowany widocznie do tego zaszczytu, nieśmiało i niezgrabnie odpowiedział wezwaniu.

Danke! — szepnęła panna, niewiadomo: za papugi, czy za buziaka.

Matschke patrzał i śmiał się.

Schön! — wołał. — A teraz — punctum. Musimy jeszcze zastać Brucka «pod Rekinem», więc marsz! Dobranoc Grete. Jutro na obiad knedle tłuste być powinny.

— Pan Lorenz lubi wieprzowinę z kapustą — szepnęła tonem arcyczułym.

— I owszem! Lubię i ja. — Chodźmy, chłopcze!

Kapitan stracił swą swobodę i werwę. Ukłonił się w milczeniu i wyszedł ze swoim chlebodawcą.

Humor mu wrócił w knajpie dopiero. Matschke umyślnie wiódł go przez całą długość sali, prezentował znajomym i zawistnym; witano go hałaśliwie.

— Skąd, gdzie, jak? Czy to ty we własnej osobie?

— Broń Boże, to nie ja, ale latający Holender — odpowiadał ze śmiechem, zamieniając uściski dłoni z kolegami.

Nareszcie usiedli. Naprzeciw nich Bruck, antagonista Matschkego poznał kapitana i zakrył się ostentacyjnie gazetą.

— Może pan potrzebuje fernambuku, panie Bruck! — spytał go dobrodusznie Matschke.

— Oddawna zaniechałem podobnych drobnostek. To nie interes dla mnie — była opryskliwa odpowiedź.

— Kto chce być bogatym, żadnym interesem nie pogardza — wygłosił Matschke sentencjonalnie.

— Już jestem bogaty.

— Wielkie słowo! Winszuję! — trącił swój kufel o kufel Lorenza.

Prosit!

Prosit!

Wypił, oblizał się i rzekł:

— Bogatym zostać łatwiej, niż bogatym pozostać. Pamiętaj to sobie chłopcze. Koń ma cztery nogi, a upada; człowiek ma dwie i łatwo może się potknąć. Ty zawsze do śmierci zbieraj i zbieraj... i myśl o czarnej godzinie.

Kapitan uśmiechnął się pod wąsem z tej pośredniej szermierki, wypił piwo z przyjemnością, podał pryncypałowi cygaro, hawański autentyk, sam zapalił drugie i przechylając się na krześle, rzekł swobodnie:

— Czarna godzina dla mnie to na morzu dnie ciszy i bezczynności. Kocham moje bezbrzeżne oceany, ale rad jestem zobaczyć czasem nasz stary Szczecin i odwiedzić «Rekina».

— Wiem, wiem — zaśmiał się Matschke. — Klasztorne życie okrętowe wynagradzasz sobie sowicie w Szczecinie. Chodzą wieści, że bumlujesz.

— Fałszywe wieści — odparł kapitan z uśmiechem. — Moje lądowe wakacje są ściśle podzielone. Wyładowanie okrętu, rachunki w pana biurach i zabawa z kolegami w knajpie. Mało gdzie bywam.

— A u Willmanów?

— Raz jeden w dzień konfirmacji panny Izy.

— I to wiem. Ho, ho mam ja oko na ciebie. Przeciem ciebie nie komu, tylko sobie wychował. Ile lat masz służby?

— Do emerytury daleko. Dwanaście zaledwie.

— Patrz! Bruck się wynosi! Zły jak pieprz turecki. Dobrze mu tak! Zjadł mydło! A wtedy u Willmanów odmawiał mi ciebie, co? Prawda? Obiecywał złote góry! Myślisz, że dotrzymałby? Aha!

— Nie myślałem o tem bom nie kawał drzewa, ani worek bawełny, żeby mnie kupowano.

Brav so! Moje procenta mniejsze, ale pewniejsze. Powiedzno, zebrałeś cokolwiek? Ile?

— Brakuje nieco do miljona — śmiał się kapitan.

— Serjo? Masz trzydzieści tysięcy?

Just połowę. Co pan chce? To fundusz! Miałbym więcej...

— Żebyś poszedł do Brucka?

— Nie. Żebym wykształcenie miał i naukę. Zacząłem od szorowania pokładu «Margarety». Daleka to droga do kapitaństwa.

— Inni pokład całe życie szorują. Ale ty masz głowę i ja cię wychowałem. Znam się na ludziach. Cóż tedy myślisz dalej robić?

— Dalej? Czy mi pan posadę wymawia?

— Także brednie! Pytam, bo chcę twe myśli posłyszeć.

— Dalej? Dalej? — powtórzył młody człowiek, jakby to pytanie raz pierwszy sobie zadawał. — Dalej będę pływał i pływał, dopóki starczy «Margarety», sił i towarów dla pana...

— Cha, cha, cha! A na czemże bodziesz pływał? Alboż nie wiesz, że stary Dokman obejmuje «Margaretę»?...

— Stary Dokman? A jaż co? — zawołał Lorenz, blednąc.

Zamajaczyły mu w głowie fałszywe doniesienia, plotki, niewiara, utrata opinji.

— Ty, mój chłopcze, nie popłyniesz już więcej, chyba dla własnej przyjemności.

— Czym panu źle służył?

— Jakiś ty dziecinny i niecierpliwy! No, pij i pamiętaj to sobie, że nasz cesarz zasłużonym swoim daje ordery, a stary Matschke z zasłużonemi swoimi pije kufel pod «Rekinem“! Prosit!

Trącili się kuflami, ale tylko kupiec toast spełnił, kapitan siedział posępny i niespokojny.

— Oto, co jest! — mówił stary dalej. — Czy ty wiesz, że cały Szczecin drwi ze mnie z powodu ciebie? Stary Matschke — powiadają — klepki z głowy potracił. Jego kasjer to łobuz, jego sekretarz to złodziej, a pierwszy komisant to osioł. Ma jednego człowieka z kapitalną głową i żelazną sprężystością, ale ten mu pieprz wozi i kawę, tego on na statku ryzykuje sto razy na śmierć i marnieć mu pozwala na pokładzie dla głupiego ładunku indyga, czy bawełny. I mają recht! Tylko, że stary Matschke nie zwarjował, on głowę ma na właściwem miejscu, on lubi, żeby projekt dojrzał, jak ananas. On człowieka próbuje nie rok, nie dwa, ale dziesięć. A jak wypróbuje, obrachuje, upewni się, wtedy stary Matschke tego człowieka zabierze z sobą na piwo i po drugim kuflu powie: słuchajno, Lorenz, chcesz być moim kasjerem?

Kapitan ruchem desperackim potarł czuprynę.

— Panie Matschke...

— Czekaj, czekaj! Nietylko kasjerem. I sekretarzem.

— Oceniam pańskie zaufanie, ale...

— Dajże mi skończyć. I wspólnikiem.

— Pan żartuje ze mnie — uśmiechnął się Lorenz z przymusem.

— I... zięciem — dokończył kupiec i popił piwem.

Kapitan podskoczył na krześle, otworzył usta i wnet je zamknął, nie wydawszy żadnego dźwięku. Wyglądał tak, jakby na pełnem morzu ukazał mu się legendowy wąż i przemówił ludzką mową. Gdy po minucie ochłonął, spojrzał na kupca ze zgrozą w oczach. Posądził go o nagły obłęd. Ale Matschke niczem nie zdradzał anormalnego stanu. Oparł się łokciami o stół i wpółtriumfalnym, wpółzaciekawionym wzrokiem przyglądał się towarzyszowi. Śniade oblicze Lorenza poczerniało łuną oburzenia. Poruszył się żywo i wstał.

— Teraz pan już nie żartuje ze mnie, ale drwi — wybuchnął. — I dlaczego? Nie warto upokarzać tego, kto nie jest zarozumiałym. Nie jestem też na tyle ograniczony, żebym żywił projekta w stosunku do mnie co najmniej śmieszne. Służyłem panu wiernie, bo mi pan wierzył, ufał i szanował. Straciłem teraz wszystko. Mogę odejść!

Sięgnął po czapkę i chłodnym ukłonem żegnał kupca, ale ten się porwał ze stołka i zatrzymał go za rękaw.

Gott im Himmel! Diese Hitze! Ależ chłopcze, osłabła ci głowa w ostatniej drodze? Po paru kuflach tracisz przytomność! Siadaj-no, siadaj! Pozwól-że dokończyć! Cóż to? Gadaj prawdę! Nie podoba ci się moja Greta?

Lorenz spojrzał z podełba, nieufnie.

— Panie Matschke. To pytanie nie wchodzi w zakres moich obowiązków, ani służby, ani stosunków — odparł siadając, bo go kupiec ciągnął z sił całych.

— Jakto nie należy? Co to nie należy? — zaperzył się stary. — To ty myślisz, że ja pozwolę, żeby ze mnie drwił Szczecin, a moje jedyne dziecko zostało bez opieki po mojej śmierci? Żeby mój fundusz dostał się w jakie niegodne ręce? Hę, nie należy! On mi to mówi! Także naiwny! Masz mnie za kretyna? Może ja nie wiem, po kim Greta oczy wypłakuje, patrząc na morze? O fernambuk jej tak chodzi, czy o starego Dokmana? Więc mój spokój nie wchodzi w zakres twoich obowiązków? Cóż to? Moja Greta chroma, czy garbata, że się tak bronisz przed uczciwą propozycją? Chcę go za zięcia, a ten mi się rzuca, jakbym mu kazał kraść, czy rozbijać!

Pofolgowawszy swemu uniesieniu, stary kupiec odsapnął, popił z kufla nektaru i spojrzał za Lorenza, czekając odpowiedzi albo dalszego protestu, żeby znowu piorunować.

Ale odpowiedzi nie było. Oburzenie kapitana opadło. Roziskrzone jego oczy przymknęły się i zgasły. Zaduma i smutek powlokły jego szczerą twarz. Zdawało się, że walczył w sobie z jakiemś ważnem a trudnem wyznaniem. Potem się znagła wyprostował i przesuwając rękę po zmarszezonem czole, spojrzał śmiało w oczy kupca.

— Czy pan wie, kto ja taki, panie Matschke? — spytał.

— Zdaje się, że był czas na dobrą znajomość — zawołał stary dobrodusznie. — Dwanaście lat, ho, ho! Jesteś to samo co i ja. Niemiec, luteranin, mieszczański syn, chłopak biedny, ale cały zuch! Wybrałem cię sobie za zięcia i basta!

Lorenz wcale się nie zachmurzał. Tym samym głosem zmienionym i twardym ciągnął dalej:

— Niczem z tego, panie, nie jestem, co pan wymienił. Ani Niemiec, ani luteranin, ani syn mieszczański...

O Herr Je! Nicht etwa Franzose?

— Nie, panie. Jestem tylko chłop prosty, i nie Niemiec, ale Litwin, katolik, z za Niemna. Zrodziła mnie uboga chata i wykarmił czarny chleb. Nazywam się: Wawrzyniec Karewis! Nie taiłem swego pochodzenia, ale mnie o to nikt nie pytał. Przed dwunastu laty, bosy i obdarty, ładowałem w Memlu drzewo na «Margaretę». Piętnaście lat wtedy miałem. Było nas w chacie dwanaścioro, więc na mnie los padł w świat iść za chlebem. Wprosiłem się na posługacza na pański statek. Miałem twarz uczciwą i świadectwo z gminy. Kapitan mnie przyjął, spytano, jak się zowię: powiedziałem Laurenty — zmieniono na Lorenz, i tak się zwałem odtąd zawsze — jako posługacz ostatni, jako majtek, jako sternik, jako kapitana pomocnik, jako sam kapitan wreszcie przez całe te lat dwanaście. Sam wreszcie zapomniałem. Teraz dzień taki przyszedł, że to moje niskie pochodzenie i różność naszą powiedzieć muszę. Zięciem pana nie będę, ale uczciwym sługą zostanę.

— No, dobrze, dobrze! Cóż więcej? Przeskrobałeś pewnie w swoim kraju? Zbiegłeś? Gadajże!

— Zbiegłem, panie, od biedy w chacie. Zagon nas dwanaściorga wykarmić nie mógł. Najśmielszy byłem i najsprawniejszy, więc pewnego dnia ojciec mi dał garść miedziaków, matka trochę szmat i chleba — i poszedłem w świat szukać szczęścia. Stary ksiądz nauczył mnie czytać i pisać, rachunków i trochę po niemiecku, resztę sam sobie zdobyłem.

Matschke czekał wciąż czegoś strasznego, aż wreszcie zniecierpliwiony przerwał i rzekł:

— I to wszystko? I nic więcej? Oj oj? I po to tylko taki wstęp okropny? Myślałem, Bóg wie, o jakich występkach!

Lorenz nie słyszał. Zapatrzony przed siebie, mówił po chwili dalej, zbierając dawne wspomnienia, zatarte kilkunastoletnią przerwą.

— Z początku ciągle wybierałem się z powrotem, czasem mnie w nocy nuda chwytała za gardło, świdrowała w oczach i sercu; płakałem, jak dziecko. Karewiszki moja wieś się nazywa, bo nas tam wielu Karewisów siedzi. Nie było jednak z czem wracać, co przynieść do chaty. A potem mi rozum przyszedł. Pojąłem, że w moich rękach i głowie nietylko chleb leży, ale stanowisko, dostatek, szacunek ludzki. Tamta ziemia rodzona, nędzę mi dała i ciemnotę, a cudza, przybrana, wiedzę i dobrobyt. Zostałem więc jej synem, ażem wreszcie zapomniał o tamtej...

Tego, czegom dzisiaj dostąpił, nie pożądałem zuchwale. Nie kradłem pańskiego zaufania, ani wprowadzony do domu pryncypała, ja, chłop, nie zamarzyłem o córce dobrodzieja. Służyłem panu, ale nie oszukiwałem w zaufaniu. Pan mnie wypróbować chciał teraz. Ale mi dosyć sinego morza i «Margarety» i droższe mi te skarby pana, które mi są powierzone do handlu, powierzone ufnie w uczciwość, niż te, którebym dostał z córką pańską. Godzi się jej bogaty kupiec ze starem nazwiskiem, a nie obcy chłop innej wiary i niskiego rodu.

— Czyś skończył nareszcie? Chwała Bogu! Wszystko, coś opowiedział, niewarte kropli słonej wody. Chłop jesteś? I cóż to ma do rzeczy? Karewis równie dobry, jak Matschke. Katolik! I to do interesu nie należy. Niech cię Greta, jeśli zechce, nawraca. Pogodzicie się. A dzieci ochrzcicie, jak wam się podoba. Religja u mnie, to fraszka. Grunt: uczciwość i dobra głowa. Potrafisz robić pieniądze. Greta cię kocha, tyś jej nie krzywy; mnie oboje w domu jesteście potrzebni. Płaciłem ci dosyć długo; teraz płacić przestanę. Ho, ho! Śmieje się Bruck, że nie mogę na domu swoim napisać: «Matschke i Syn»: przestanie się śmiać, jak zobaczy «Matschke i Zięć». — Za lat dziesięć połkniemy i Brucka i jeszcze kilku innych. No, zaraz knajpę zamkną. Daj rękę na zgodę i wypijmy jeszcze po kufelku. Nim maj się skończy, sprawię wam weselę i dam urlopu parę tygodni na miodowy miesiąc. Hę, myślisz, że mało? Ha, darmo, w kupiectwie i dzień drogi. No! Prosit!

— Panie Matschke! — wyjąkał młody człowiek nieśmiało. — Tak się nie godzi. Panna Małgorzata będzie mną pogardzać. Posądzi o chciwość i podłość. Będzie myśleć, że ją poślubiam dla pieniędzy...

— Mój chłopcze! To jej dowiedź czego innego po ślubie! Ha, ha, ha! Śmieszni ci młodzi! Spytamy się jutro Grety, czy ci rada. Miała już dziesięć partyj od czasu konfirmacji, ale za każdą propozycją powiada mi: «Ojcze, kocham innego!» No, posłuchamy, czy jutro to samo powie. Dobry ma gust dziewczyna. No, pijmy, zięciu! Prosit!

Lorenz niepewną jeszcze ręką kufel trącił. Tyle szczęścia nie mieściło mu się w głowie. Ambicja jego, karmiona pochwałami i ogólnem uznaniem, nie sięgała jednak nigdy tak wysoko. Marzył może o córce jakiego kapitana, mniejszego urzędnika, nigdy o dziedziczce pryncypała. Panna Greta podobała mu się — teraz zdało mu się, że ją kocha śmiertelnie. Oszołomiony był, dumny. Jutro świat cały honorować go będzie, zazdrościć, chwalić, a panna Greta nie jeden, ale sto mu da pocałunków. Mógł być pijanym choć pił mało i oględnie.

Prosit! — odpowiedział, spełniając kufel.

Matschke, czerwony i rozpromieniony, otworzył mu ramiona. Interes był skończony.

Ile potem pili jeszcze, już kupiec nie pamiętał. Lorenz zaniósł go prawie do domu i oddał w ręce strwożonej panny. Żegnając się już śmielej i sprawniej ucałował jej kwitnące policzki i czerwone usta. Porozumieli się daleko prędzej i łatwiej, niż z ojcem i Lorenz rozpromieniony, pyszny, trochę rozgorączkowany, zawrócił do portu.

Tak — interes był najzupełniej załatwiony.

Nad morzem ochłonął nieco i począł porządkować doznane uczucia i wrażenia. Wielki, pyzaty księżyc wypłynął z toni i fantastycznie oświetlił szkielety okrętów. Mgła objęła go bladą, brudnożółtą obręczą i tumanami wzbijała się w górę, niby dymy niewidzialnego pożaru.

Na «Margarecie» otworzono okienko. Wyjrzała przez nie głowa kapitana. Oburącz oparł się na desce i wpatrzony w księżyc, nucił półgłosem sentymentalną, niemiecką balladę. Pierwsza strofa dźwięczała zajęciem i uczuciem, drugą śpiewał machinalnie, w połowie trzeciej urwał. Oczy jego przeszły z nieba na pomarszczone falami morze. Myśl ze swą szczególną szybkością snuła się, snuła, snuła, aż zabiegła w inne światy. Parę razy poruszyły się usta, jakby próbując dźwięków, i wreszcie wyszeptał zcicka:

Baltas Jura (białe morze).

Fale podbijały jedna drugą, biegły, goniły, niosły garście morszczyn i portowe okruchy i coś gwarzyły do marynarza. Żegnały go zapewne, bo już jutro rozstanie się z niemi na zawsze. Nie będą mu te fale śpiewać i wyć, jak przez lat tyle. Opuści sine gościńce i dalekie widnokręgi. Nie będzie już walczył i zdobywał, będzie zbierał pieniądze... Zdawało mu się jednak, że Bałtyk zmienił swą mowę w ten ostatni wieczór, że go nie żegna, jak dotąd, hucznie i szumnie:

Grüss Gott Kamerad!

Ale szeptał przeciągle i smutno:

Su Diew jaunis — su Diew! (Z Bogiem, młody — z Bogiem).

Zastanowił się. Nie Bałtyk to gadał — i nie teraz. W jakimś zakątku pamięci został ten wyraz — ostatni, jaki za nim pogonił od gromadki swoich, co go odprowadzili za wieś, na rozdroże ku Niemnowi, lat temu dwanaście. A przez te lata już nigdy tej mowy nie posłyszał. Po niemiecku mówił i myślał, po niemiecku śpiewał i klął, po niemiecku pacierz odmawiał i grzechy wyznawał na spowiedzi. Teraz nieruchomy, zgarbiony, z zagasłem cygarem, patrzał w jeden punkt przestrzeni. Zdało się, że usypia. On czuwał. I myśl jego w labirynt dziecinnych wspomnień zstępując, rozgrzebywała rumowiska pamiątek, dziwiła się wybladłym obrazom, echom jakichś pieśni, odnajdywała twarze, uśmiechy, dźwięki dawno przebrzmiałe. I wreszcie kapitan Lorenz zginął, a odnalazł się wyrostek bladawy, bosy, na klaczce wilczatej, zaganiający długiem biczyskiem wioskową stadninę. Głodny był i zmęczony. Za rzeczką widział ogień w ogrodzie Karewisów, pod lipą starą. U ognia tego czekano go na wieczerzę, na pacierze, wyglądała matka. A on o zmierzchu do chaty dążył, do swoich.

— Do swoich! — zaszemrało, jak echo, w kajucie.

Głowa kapitana opadła na ręce i dojmująca tęsknota objęła go całego.

Do swoich... Choć na godzinę, na chwilę marną! Do ojców! Tyle lat przeszło, aż zapomniał. Do swoich!

Wyprostował się. Co wart podziw jutrzejszy Szczecina, co wart jutrzejszy triumf? Tam daleko podziw dopiero będzie i duma! Tam, gdzie go widziano głupim i biednym, w kamizelce ojcowskiej na grzbiecie, pastuchem bosonogim, tam niech go teraz ujrzą dorosłym i bogatym, w cienkiej odzieży, przy złotym zegarku, z pierścionkiem zaręczynowym najbogatszej szczecińskiej dziedziczki.

Zabiło mu serce gwałtownie.

Pojedzie! Widzieli go nędznym, zobaczą bogaczem — żegnali w biedzie, powitają w chwale! Dary im piękne zawiezie, ojców o błogosławieństwo poprosi, papiery swoje z parafji weźmie do ślubu z Gretą. Będą go na ręku nosić, rówieśnicy zazdrościć, a wieś cała opowiadać sobie będzie o nim długie lata. Po licu jego snuła się duma wyższości, jasne odblaski wewnętrznego zadowolenia. A pragnienie i pamięć, raz rozbudzone i wskrzeszone, stawały się namiętnością, potrzebą, gwałtem. Wirowało mu w głowie, latało ogniem w źrenicach. A Bałtyk jego rodzinny o ścianę kajuty uderzał i jakby zachęcał i na drogę tę szemrał:

Su Diew, jaunis, su Diew!

Szary proch

Подняться наверх