Читать книгу Strażnicy zmarłych - Marian Kowalski - Страница 3
Hebanowa rzeźba
ОглавлениеPo przejściu na emeryturę, za wszystkie oszczędności, zgromadzone podczas lat pracy na statkach handlowych, kapitan Henryk Wnuk kupił niewielki apartament z widokiem na morze, na jedenastym piętrze hotelu Arka w Międzyzdrojach. Trzy dni trwała przeprowadzka. Przez trzy dni winda co rano wiozła na górę ciężkie kartony, a po południu zwoziła na parter lekkie, wypchane jedynie szarym papierem pakowym. Afrykańskie maski, figurki, dzbany zastawiały podłogę w korytarzu i w dwóch pokojach. Potem przez kilka dni z najwyższego piętra nadmorskiego hotelu dochodził nierównomierny szum wiertarki i stukot młotka. Roboty te przebiegały w martwym okresie posezonowym, więc właściciel Arki, Jan Kujawa, nie skarżył się na hałasy dochodzące zza drzwi pokoju numer 1102, bo nie musiał przepraszać hotelowych gości za dyskomfort powodowany przez jednego z mieszkańców.
Kiedy morze wzburzyły sztormowe wiatry, na jedenastym piętrze Arki hałasy ucichły, a wciąż jedyny gość hotelowy rozpoczął długie codzienne marsze z przeszkodami po pustej plaży. Był to mężczyzna wysoki, o szczudłowatych nogach flaminga różowego, nadzwyczaj długiej szyi, szczupły, o twarzy spalonej tropikalnym słońcem, z orlim nosem opadającym na bezkrwistą górną wargę, ze źrenicami koloru bursztynu. Poruszał się energicznie; długimi krokami przechodził pod przęsłami molo, docierając do niemieckiej plaży nudystów, zawracał, na wysokości molo ruszał do śródmieścia. Wybierał jakąś otwartą poza letnim sezonem restauracyjkę, siadał w ciemnym kącie, zamawiał z karty danie obiadowe oraz czarną kawę bez cukru.
Obcy w kurorcie nadmorskim po sezonie budzi zainteresowanie. Z nudów, z braku innych ważnych zajęć, tubylcy – właściciel Arki, kelnerzy restauracyjek, snujący się po uliczkach rybacy, którzy nie wyszli w morze – próbowali go zagadywać. Zbywał ich mrukliwie, zniechęcając do ponownego nawiązania kontaktu. Był samotnikiem, który najlepiej pasowałby do latarni morskiej znajdującej się na skalistej wysepce oblewanej przez wzburzone sztormem fale.
Dni zimowe nad Morzem Bałtyckim wydawały się krótsze niż gdzie indziej. Wilgotny mrok ciągnący znad wody wypełniał uliczki pełne opadłych, gnijących liści, rozpościerał się między ścianami domów patrzących oknami z bielmem żaluzji. Światła latarni nie rozpraszały ciężkiej ciemności spływającej z dalekiej północnej krainy, ciemności wypełnionej jękiem blach, zawodzeniem drutów, przewodów i linek porzuconych przy pawilonach handlowych i kioskach. Termometry nie pokazywały mrozów, a jednak przejmująca wilgoć i chłód zdawały się wdzierać w kanały żył, do wnętrza kości.
Właściciel Arki nie potrafił zrozumieć, dlaczego kapitan żeglugi wielkiej, pływający przez lata w tropikach, właśnie takie miejsce wybrał na stały pobyt. Dziwak i tyle; w czym akurat nie było niczego nadzwyczajnego. Znał ludzi morza i często spotykał się z ich niezwykłym, zaskakującym zachowaniem. Wielu z nich zasługiwało na miano oryginała.
Henryk Wnuk wracał do hotelu najkrótszą drogą, jakby spieszył się do apartamentu na jedenastym piętrze i tego, co w nim zostawił. I do drżących od uderzeń wichru szyb w oknach, do bolesnej skargi targanego podmuchami piorunochronu zwisającego tuż przy balkonie. Nie stworzył pomieszczenia przytulnego. Rozwieszone na ścianach afrykańskie maski oraz stojące na półkach figurki z czarnego i brązowego drewna wprowadzały muzealny chłód, egzotyczną obcość. Biały Europejczyk wydawał się wśród nich intruzem. I chyba tak czuł się tutaj kapitan.
Nie przyjmował gości, nikt do niego nie dzwonił, w portierni nie czekał na niego żaden list czy kartka. Nie miał rodziny ani przyjaciół. Dni upływały mu samotnie pośród przywiezionych z Czarnego Lądu pamiątek. Musiał je bardzo cenić i lubić, skoro mu wystarczały.
Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem zaczęły ożywać uliczki kurortu, na molo pojawili się spacerowicze, rozświetliły się okna hoteli. Kiedy zapłonęły pierwsze lampki na choinkach, w recepcji Arki stanęła czarnoskóra dziewczyna, za którą kierowca taksówki przytaszczył ciężką walizkę. Po angielsku spytała o kapitana Henryka Wnuka. Na młodym recepcjoniście, Dominiku Partyce, jej uroda wywarła wielkie wrażenie; nie mógł oderwać oczu od gładkiej, okrągłej buzi z ustami koloru dojrzałych wiśni, z oczyma czarniejszymi od ziarenek palonej kawy. Drobną figurkę okrywało białe, puszyste futerko, hebanowe włosy wymykały się spod jasnego kapelusika. Była jak powiew tropikalnego ciepła, w północną, zimową pluchę ciemności wnosiła żar spojrzenia, woń egzotycznego kwiatu. Jej obecność targnęła czułymi strunami pragnienia i namiętności chłopaka. Chłonął ją nienasyconym spojrzeniem, ledwo panując nad wyobraźnią wdzierającą się pod futerko, ześlizgującą się po ramionach ku piersiom i niżej, niżej… Stłumił w sobie westchnienie. Wziął walizkę, poprowadził dziewczynę do windy. Jej pojawienie się nie zaskoczyło kapitana. Stojąc w otwartych drzwiach apartamentu, szeroko rozwarł ramiona i przygarnął do siebie gościa. Niezwykły świąteczny podarunek nieba. Godny pozazdroszczenia.
Hotel organizował dla gości uroczystą Wigilię. Kapitan nie skorzystał z zaproszenia; zamówił do apartamentu jedzenie dla dwóch osób. Dominik przywiózł wózkiem żądane potrawy, zastukał do drzwi pokoju numer 1102. Otworzyła dziewczyna i stojąc w progu, podziękowała za dostarczenie jedzenia. Ubrana była w różową koszulę wypuszczoną na krótkie spodenki, które odkrywały gładkie uda. Nucąc cicho jakąś melodię, przejęła wózek i zamknęła za sobą drzwi. Dominik stał jeszcze chwilę pod nimi, oddychał utrzymującą się w powietrzu wonią, nawet próbował podjąć melodię nuconą przez dziewczynę.
Dopiero w drugi dzień świąt zeszli do sali restauracyjnej. Dziewczyna w białym, puszystym sweterku z angory stanowiła uosobienie ciepła i przytulności. Ciemne dłonie, wysuwające się z szerokich rękawów, zdawały się wyciągać tkliwie do serc samotnych i zabłąkanych. Aż do sylwestrowego balu widywano ich nad morzem, na molo, w kawiarenkach. Wyglądali na bardzo ze sobą zżytych, bawili się dobrze w swoim towarzystwie i nie mieli ochoty na nawiązywanie znajomości z kimkolwiek innym.
Kiedy po świętach kurort zaczął pustoszeć, dziewczyna zjechała windą w towarzystwie kapitana trzymającego jej walizkę. Odwiózł ją taksówką na dworzec kolejowy, a potem długo nie wracał do swego apartamentu; spacerował brzegiem morza – od molo do niemieckiej plaży nudystów, tam i z powrotem.
Nikt nie poznał imienia dziewczyny, nikt nie potrafił określić natury jej związku z kapitanem, ale po opuszczeniu przez nią hotelu nie przestawano o niej mówić. Była wdzięcznym tematem w długie, zimowe wieczory. Snuto przeróżne domysły, co ją mogło skłonić do odwiedzin u Henryka Wnuka. Upłynęły dni, potem tygodnie, od czasu kiedy opuściła Arkę, a w pamięci rozmówców wciąż pozostawał jej obraz, który z czasem, zamiast blaknąć, stawał się coraz żywszy, barwniejszy, cieplejszy. Przywiązano się do niej. Dominik Partyka tęsknił za nią skrycie, a kiedy mówił o niej z właścicielem hotelu, z trudem maskował to uczucie obojętnością.
Każda próba wyciągnięcia od kapitana jakichś wiadomości o bezimiennej dziewczynie zawsze kończyła się tak samo: Henryk Wnuk uśmiechał się blado i natychmiast odchodził. Urażony taką postawą kapitana, chłopak zaczął zastanawiać się nad innym sposobem zdobycia wiedzy o czarnoskórej. Chciał choćby poznać jej imię – wtedy łatwiej by mu było o niej marzyć. Żałował, że jako gość właściciela prywatnego apartamentu nie miała obowiązku wpisania się do książki meldunkowej. Uważał, że swą ciekawość zaspokoi na jedenastym piętrze.
Dotrzeć do własnościowych pomieszczeń Henryka Wnuka nie było łatwo. W sejfie leżały zapasowe klucze do pokoi kapitana, ale dostęp do nich miał tylko właściciel hotelu. Pokojówka sprzątała apartament w obecności kapitana. Była Ukrainką znająca zaledwie kilkanaście słów po polsku, a zapytana o cokolwiek, co dotyczyło apartamentu, żegnała się kilka razy i rozdziawionymi ustami szeptała:
– Jej Bohu!… Pohano, pohano… Jej Bohu!
Dominik Partyka nie mógł na nią liczyć.
Wraz z pierwszą wiosenną bryzą czarnoskóra dziewczyna znów zjawiła się w recepcji Arki. Kierowca taksówki postawił koło niej ciężką walizę, chuchnął w banknot otrzymany za kurs z dworca i oddalił się. Dziewczyna, ubrana w beżowy płaszczyk ze skórzanym brązowym paskiem, głowę miała odkrytą, a jej oczy przysłaniały duże przeciwsłoneczne okulary ze szkłami w jasnej, szylkretowej oprawie. Uśmiechnęła się do Dominika bielą drobnych zębów. Nie musiała mówić, do kogo przyjechała. Chłopak dźwignął walizę i poniósł do windy. Gdy jechali do góry, chciał spytać, jaką miała podróż; jednak zabrakło mu odwagi. Tylko się uśmiechał. Dziewczyna odpowiedziała tym samym. I tak uśmiechając się do siebie, przebyli jedenaście pięter. Kapitan, tak jak kilka miesięcy temu, powitał ją serdecznie, bardzo serdecznie, a potem odebrał z rąk recepcjonisty walizę i bezceremonialnie zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Pogoda sprzyjała spacerom pod wysokim klifem, z osuwającymi się bukami, sosnami, pod Górą Kawczą rzucającą cień na przewiany wiatrami piasek. Wracali do hotelu rozbawieni. Wiosna dodała dziewczynie jeszcze więcej wdzięku i powabu; czar jej postaci i magia spojrzeń chwytały Dominika za serce.
Raz tylko w słoneczne przedpołudnie udało mu się opuścić stanowisko w recepcji i zerknąć na morze. Było spokojne, najmniejsza fałdka nie marszczyła jego powierzchni. Leżało obłaskawione u brzegu plaży, a na niej, opodal drzemiących rybackich kutrów, siedziała czarnoskóra dziewczyna, przesiewając przez smukłe palce złocisty piasek.
Gdy pewnego rześkiego ranka kapitan, swobodnie kołysząc w ręce walizką, odwoził ją taksówką na dworzec, Dominik poczuł się tak, jakby to z nim się rozstawała. Arka i on tracili tak wiele!
– Do widżenia – rzuciła beztrosko w jego stronę, nie zdając sobie sprawy, jakie spustoszenie wywołały w chłopaku jej słowa.
Długo brzmiało mu w uszach to pożegnanie. Słyszał je w dzień i w nocy. Sfrustrowany, powtarzał je. Próbował naśladować akcent dziewczyny, ale to nie wystarczyło, by powrócił spokój serca, wewnętrzny ład. Tęsknił za nią. W pamięci stale powracał obraz smukłych palców przesiewających ziarenka piasku…
Kapitan dotknął ramienia Dominika, gdy ten myślami podążał za bezimienną dziewczyną, szedł za nią pod tropikalnym słońcem, odnajdywał ją wśród gigantycznych kwiatów wykradających się z gęstwiny dżungli.
Chłopak nie mógł znieść widoku mężczyzny – z fajką w zębach, w granatowym pulowerze z kołnierzykiem polo. Gdyby miał nadludzką moc, rzuciłby go w splątaną zieleń równikowego gąszczu, z którego już nigdy by się nie uwolnił. Ale kapitan najwidoczniej posiadł zdolność czytania w cudzych myślach; znalazł w oczach chłopaka tęsknotę za dziewczyną i nienawiść do siebie.
– Muszę przerwać to piękne marzenie – powiedział z cieniem pogardy w głosie. – Może mi pan pomóc?
Kapitan czekał na wsparcie! Dominikowi wydało się to nieprawdopodobne. Równie długo otrząsał się z rozmyślań o dziewczynie, co ze zdziwienia propozycją.
– Zajmie to kilka minut – tłumaczył Henryk Wnuk. – Potem może pan powrócić do swego fantazjowania. – I nie czekając na wyrażenie zgody, zakomenderował: – Proszę za mną.
Wyszli przed hotel. W otwartym bagażniku mercedesa leżał wielki worek kontenerowy „big bag”. Przy pomocy kierowcy taksówki ostrożnie wydobyli go z kufra samochodu i postawili na pierwszym stopniu schodów. Podczas przewożenia ładunku windą kapitan cały czas go obejmował, jakby obawiał się, że nagle przechyli się w którąś ze stron, uderzy w ściankę windy, co mogłoby go uszkodzić.
Wnieśli przesyłkę, opatrzoną nalepkami z nazwami wielu egzotycznych miejscowości, i postawili pośrodku pomieszczenia. Kapitan niecierpliwie zaczął ciąć kuchennym nożem taśmy samoprzylepne i tkaninę worka. Wysypała się papierowa wyściółka w kolorze morskiej piany, której fala wkrótce wypełniła pokój. Wyłoniła się niej czarnoskóra dziewczyna.
Kapitan odsunął się od figury, opadł w głęboki fotel. Patrzył na rzeźbę takim samym przymglonym wzrokiem, jakim niedawno Dominik spoglądał na dziewczynę przesiewającą przez smukłe palce piasek plaży. Rzeźba tchnęła zniewalającym wdziękiem, dziewczęcym czarem. Niczego, czym modelkę obdarowała natura, nie ukrywała. Przyciągało jej łono, symetrycznie ułożone półkule piersi. Uniesione nad głową ramiona i nieco wysunięta do przodu lewa noga tworzyły wrażenie pełnej otwartości, gotowości do poddania się pragnieniom wpatrzonych w nią oczu.
Mężczyźni długo, w milczeniu cieszyli się jej obecnością.
Chłopak domyślił się, że rzeźbiącemu w hebanie pozowała dziewczyna, którą kapitan gościł u siebie. Tak, to na pewno jej drobna twarzyczka, dopiero dojrzewająca do kobiecości, to jej smukła sylwetka harmonizująca ze szczupłymi palcami rąk. Taką, nagą, widział ją w swych marzeniach. Właśnie taka wnosiła w jego życie niepokój, zamęt myśli, zarazem kojącą radość z faktu jej istnienia, uczucie połączone z nadzieją, że może w niedalekiej przyszłości zbliży się do niej, co ukoi poszarpane nerwy.
Kapitan łatwo odgadł uczucia chłopaka wpatrzonego w rzeźbę. Był człowiekiem wyrozumiałym i wielkodusznym, pozwolił mu nasycić oczy pięknem Czarnego Lądu. W końcu jednak wstał i oschłym tonem rzekł:
– Proszę mi pomóc ustawić rzeźbę.
Miejsce zostało już wcześniej przygotowane. Kapitan wybrał dla niej tło z półkami pełnymi figurek. Wszystkie one zdawały się trwać w gotowości do spełniania oczekiwań czarnej bogini.
– Skończyliśmy – stwierdził kapitan i pożegnał chłopaka.
Tak uważał właściciel pięknej, hebanowej rzeźby. Ale nie Dominik. Jego pobyt w apartamencie nie miał finału; zatrzaśnięte drzwi otwarły długi epilog obejmujący windę, recepcję, a potem ulice kurortu, ciasny pokoik wynajmowany na poddaszu dziewiętnastowiecznego domku rybaka. Najdłużej ciągnął się wśród szarych ścian przesiąkniętych zapachem morza i ryb. W marzeniach Dominika było tyle szlachetnej gładkości hebanu, zmysłowo rzeźbionych wypukłości, linii biegnących ku uczuciom wzniosłym, pięknym, że nędzna klitka zmieniła się w pałacowe wnętrza godne księżniczki.
Rzeźba za drzwiami pokoju numer 1102 nie dawała mu spokoju. Jego myśli krążyły wokół niej i sposobu dotarcia do niej. Nie mógł wybaczyć kapitanowi niegościnności. Nie tylko Dominika nie zapraszał do siebie, ale także właściciela Arki. A przecież nie po to gromadzi się bogactwa, by je trzymać w ukryciu. Nawet najdroższy kamień Martian Pink Diamond czasami jest wyciągany z sejfu na światło dzienne, by mogli nim nacieszyć oczy także inni, których stać jedynie na bilet do galerii. Albo dzieła malarskie: Vincenta Van Gogha, Pabla Picassa, Jacksona Pollocka – ich właściciele wypożyczają swoje skarby muzeom, pozwalają je obwozić po świecie. Tymczasem kapitan okazał się okropnym egoistą! Zgromadził wspaniały zbiór i pilnie strzegł go przed oczyma intruzów.
Z taką siłą, z jaką pokochał rzeźbę dziewczyny, z taką samą mocą znienawidził kapitana. Życzył mu jak najgorzej. Zdarza się tyle nieszczęśliwych przypadków z tragicznym końcem. Czemu los właśnie jego oszczędza? Niech pożyczy samochód i wpadnie na jadącego z naprzeciwka tira. Niech zatęskni za morzem do tego stopnia, że przestanie mu wystarczać gapienie się na wodę, chodzenie brzegiem plaży, niech zapragnie trzymać w ręce ster jakieś kruchej łódeczki, która popłynie ku horyzontowi, ku zatraceniu w nagłej burzy. Niech naje się trujących jagód i umrze w boleściach.
Któregoś dnia po pracy, wracając do domu plażą, trafił na czarny kamień. Miał kształt wydłużony, wrzecionowaty. Jego doskonała gładkość zafascynowała Dominika. Zamknął kamień w dłoniach złożonych w łódeczkę. Czuł jego chłód i wyszlifowaną przez morze regularność obrysu. Niósł ów kamień, jakby nie był zwykłą bryłką skalną, a cennym klejnotem. Kolejne znalezisko stało się dla jego wyobraźni jeszcze cenniejsze. Był to odprysk czarnego drewna, Bóg wie skąd przyniesionego przez fale i nie wiadomo jak długo trawionego przez morską sól. Ta cząsteczka hebanowego pnia świetnie nadawała się na materiał rzeźbiarski. Codziennie, w każdej wolnej chwili dłubał nożykiem w twardym drewnie, zabierał je też ze sobą do recepcji, gdzie próbował wydobyć z niego kształt czarnoskórej dziewczyny. Bezskutecznie. Jej obraz miał wyryty w pamięci, ale to nie wystarczało do stworzenia figurki. Nieraz nożyk osuwał się z twardego drewna, ciął skórę palca i czerwone krople krwi padały na hebanową czerń. Nie wsiąkały w nią, zasychały i po pewnym czasie same odpadały, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Tuż przed rozpoczęciem letniego sezonu, gdy Dominik już zaniechał rzeźbiarskich wysiłków, nieczysty duch podszepnął mu pomysł sprowokowania kapitana. W dokumencie kupna apartamentu znalazł datę urodzin Henryka Wnuka. Kupił bukiet róż i z miną promiennej życzliwości dla solenizanta zastukał do drzwi pokoju 1102. Stanął w nich kapitan z fajką w zębach. Popatrzył na trzymane przez Dominika róże. Jego twarz wyrażała tylko zdumienie. Wahał się, czy zatrzasnąć drzwi przed bukietem i bezczelnym spojrzeniem recepcjonisty. Co go powstrzymywało od tego zamiaru? Zwykła ciekawość?
Dominik zakołysał się pod ciężarem róż i powtarzanych w pamięci życzeń. Chwiejąc się na boki, ujrzał za plecami kapitana hebanową rzeźbę dziewczyny z rozchylonymi ustami, jakby w oczekiwaniu na pocałunki.
– Można? – spytał, bezczelnie nacierając kwiatami na kapitana. A gdy ten cofnął się nieco, Dominik, patrząc w rozchylone usta dziewczyny, wyrecytował życzenia. Nie był dobrym mówcą, ale pragnienie wejścia do pokoju dodało mu skrzydeł, uwzniośliło banalne słowa. Kapitan ustępował przed nimi, oddawał intruzowi coraz więcej pola, a ten zbliżał się nieustępliwie do figury dziewczyny o ustach czekających na pocałunek.
Na tym nie skończył się atak na właściciela apartamentu.
– Znajdę jakieś naczynie i wstawię kwiaty do wody – uderzył racjonalną propozycją w momencie, gdy już ramieniem dotykał ramienia kapitana, i uznał, że dalej gospodarz nie ustąpi ani o centymetr.
Mężczyzna stał tak nieruchomo jak jeszcze jeden posąg, tylko z ust wypuszczał gęsty fajkowy dym. Chłopak ominął go sprytnie, rozejrzał się po pokoju, wziął z półki niebieski dzban z geometryczną ornamentyką berberyjskiego artysty. W łazience napełnił go wodą, wsunął weń róże i postawił pod nogami dziewczyny o delikatnych kostkach i długopalczastych stopach.
– Chyba tu będzie odpowiednie miejsce – powiedział bardziej do siebie niż do kapitana.
A ten patrzył krytycznie to na chłopca, to na kwiaty przed figurą. Nie akceptował zachowania natrętnego młodzieńca, który przyniósł róże, ani sytuacji przez niego stworzonej. Podszedł do rzeźby, przesunął nieco dzban, odsłaniając smukłe uda dziewczyny. Z wyraźną niechęcią zerknął na sterczącego obok recepcjonistę, zastanawiając się, co z nim począć.
– Dziękuję – wycedził przez zęby, nie wypuszczając z ust cybucha fajki. Słowo nie tyle wyrażało wdzięczność za życzenia i kwiaty, co było sygnałem dla intruza do opuszczenia apartamentu.
W uszach chłopaka „dz” zabrzmiało jak „dż”, zupełnie jak w pożegnalnym „do widżenia” bezimiennej dziewczyny. Ciepłe wspomnienie rozlało się po jego wnętrzu. Jak krzewiaste pnącze powojnika przywarł myślami do rzeźby, oplótł ją całą, wypełnił wszystkie wklęsłości, otulił wypukłości. Jego wzrok przykuły piersi. Wydawały się jaśniejsze od reszty ciała, bardziej gładkie, jakby długo i cierpliwie polerowane. Zaczął podejrzewać kapitana o częste ich dotykanie, pieszczenie.
– Kim jest ta dziewczyna? – spytał brutalnie, niezdolny wybaczyć starszemu mężczyźnie nienaturalnej słabości, podejrzewając go o seksualne zboczenie.
Kapitan nie mógł pogodzić się z obecnością chłopaka, z jego spojrzeniem bezczelnie spoczywającym na posągu nagiej dziewczyny, z nieprzyzwoitym zainteresowaniem rzeźbą.
– Ma jakieś imię? – dociekał Dominik.
Kapitan nie zamierzał zaspokoić ciekawości natręta. Zdradzając imię, dopuściłby go do współposiadania jakiejś cząstki prawdy o niej. Na to stary zazdrośnik nie mógł sobie pozwolić. Wyjął fajkę z ust i wymierzył nią w stronę rzeźby.
– Zwala z nóg, co?
Celny strzał! Dominik nie krył się z tym, że podziwia figurę, jednak nie zgadzał się na tak bezceremonialne określenia. Zwala z nóg? Słowa te nie pasowały do uczuć, jakimi darzył rzeźbę, ani do figury bezimiennej dziewczyny – po prostu były zbyt trywialne.
– Pozwoli mi pan zatem usiąść? – zadrwił z kapitana.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie czekają na pana obowiązki w recepcji?
– Przejął je mój zmiennik – zapewnił chłopak.
I nie czekając na zaproszenie, opadł w głęboki fotel stojący przed rzeźbą, wygnieciony przez częste korzystanie. Zapewne było to ulubione miejsce kapitana.
– Ogołocił pan Czarny Ląd z wielu cacuszek powalających na kolana – stwierdził Dominik, używając języka swego gospodarza. – Nie chce pan czegoś opchnąć? Na przykład tej cycatej dziewuchy? – zdobył się na okrucieństwo wobec swych delikatnych uczuć.
Jego słowa dotknęły kapitana.
– Tak pan o niej myśli? – spytał, wskazując fajką rzeźbę. – Cycata dziewucha – powtórzył głucho. – Nigdy bym jej tak nie nazwał. – Nie krył oburzenia. – Jak te drobne, dopiero w rozkwicie piersiątka można zwać cyckami? A dziewiczą zgrabną figurę – dziewuchą?
Dominik zlekceważył te uwagi.
– Jak zwał, tak zwał. Ile by pan chciał zgarnąć za nią? – spytał obojętnym tonem kupca.
– Jest pan zainteresowany?
– Może.
– Roczne wynagrodzenie recepcjonisty nie wystarczyłoby.
– Drogo ją pan ceni.
– A nie jest tego warta?
– Napatrzył się pan na nią. Nie znudziła się?
Blady, melancholijny uśmiech przemknął przez usta kapitana.
– Prawdziwym pięknem nie można się znudzić. Uczeni dopiero co odkryli bozon Higgsa zwany boską cząstką, dzięki której świat uzyskał swój kształt i wygląd. Afrykańska cząstka wciąż kryje się przed naszą dociekliwością, przed jednoznacznym nazwaniem piękna zrodzonego w kolebce ludzkości, na Czarnym Lądzie. – Podszedł do rzeźby, przesunął dłonie po ramionach dziewczyny. – Taką cząsteczkę przywiozłem. Mogę na nią patrzeć bez końca i cieszyć się z jej bliskości.
– Więc nie sprzeda pan? – wyciągnął szybki wniosek Dominik.
– Piękna bez ważnych powodów nie pozbywamy się. Kolekcjonujemy je.
Dominik musiał się z nim zgodzić. Gdyby został posiadaczem rzeźby, także nie myślałby o jej spieniężeniu. Nawet gdyby był to jedyny sposób na poprawienie swych warunków bytowych. Cieniutka nić sympatii połączyła go z kapitanem.
– Rozumiem pana – szepnął.
– Czyżby? – powątpiewał mężczyzna.
– Dlaczego się pan dziwi?
– Bo jest pan za młody, by zrozumieć pewne uczucia. Na wszystko przychodzi odpowiednia pora. Upłynie trochę czasu, nim dojrzeje pan do pojmowania tajemnicy ludzkiej natury.
Wątła nitka łącząca Dominika z kapitanem pękła; nie mógł obojętnie patrzeć na jego dłoń przesuwającą się po ramionach dziewczyny, nie potrafił spokojnie słuchać tego mądrali. Znów go nienawidził, z obrzydzeniem obserwował kościste palce przylegające do rzeźby. Nie chciał doczekać momentu, gdy spoczną na wypukłościach piersi.
– Sucho u pana, zaschło mi w gardle – oznajmił, licząc, że stwierdzenie to skłoni kapitana do oderwania się od rzeźby i udania do kuchni po szklankę wody. Na tyle mógł chyba liczyć ze strony gospodarza.
Kapitan bez trudu odkrył prawdziwą przyczynę nagłego pragnienia swego gościa. Popatrzył na niego z niechęcią, pogardliwie wydął usta.
– Zrobię dla nas obu herbatę z afrykańskich ziół – rzekł, udając się do kuchni.
Dominik został sam z figurą bezimiennej. Miał ją teraz całą dla siebie, bez bezczeszczących ją rąk starca. Światło padające przez uchylone okno rozjaśniało lewy bok, szczególnie nogę, gładkie udo. Podszedł, przesunął dłonią od kostki w górę, do lekko wystającego biodra, zatrzymał na nim palce… Rozkoszowanie się gładkością hebanowej powierzchni przerwał Dominikowi ciężki oddech kapitana, który zatrzymał się w progu kuchni. Chłopak nie zmartwił się tym, że kapitan zobaczył go przy rzeźbie. Czy i on nie miał prawa choćby do cząsteczki piękna przywiezionej z dalekiego Czarnego Lądu? Dlaczego kapitan miałby posiadać całość tego piękna?
Gospodarz wrócił z dwoma kubkami herbaty.
– Przyda się panu – zauważył z drwiącym grymasem.
Dominik nie zwracał na niego uwagi. Cieszył się, że może jeszcze posiedzieć w fotelu, pijąc herbatę i patrząc na figurę bezimiennej.
Smak naparu wydał się mu niezwykły, w każdym razie inny od tych, jakie dotąd kosztował. Gorycz mieszała się ze słodyczą, ostry korzenny zapach grzybów z przyjemną wonią kwiatów. Nie potrafił się zdecydować, czy odpowiada mu ten melanż smakowy, czy nie, ale też nie mógł oderwać ust od kubka i łykał chciwie orzeźwiający, a zarazem oszałamiający napój.
– Esencja Czarnego Lądu. – Słyszał głos kapitana jak zza ściany odgradzającej go od rzeczywistości.
Nie pragnął powrotu do realności, czuł się dobrze tam, gdzie trafił. Szczególnie gdy z fioletowej mgiełki wynurzyła się bezimienna. Intensywniej zapachniało rozkwitłymi w tropiku kwiatami, nagość dziewczyny stała się pociągającą mocą, której nawet nie próbował się opierać; podążał za nią płynącą przez kłębuszki błękitnych chmurek w stronę złocistej łachy plaży, ku spokojnie oddychającemu morzu. Pierwsza weszła do łodzi z wiosłami w dulkach i stanęła na dziobie niczym galion. Chwycił za wiosła i skierował łódź ku dalekiemu horyzontowi.
Trzydniowa nieobecność Dominika w pracy zaniepokoiła właściciela Arki. Posłał gońca do domu, w którym chłopak wynajmował pokój. Nie zastał go, a gospodarze twierdzili, że nie widzieli swojego lokatora od kilku dni, nie zostawił im też żadnej wiadomości o wyjeździe.
Jan Kujawa powiadomił policję o zaginięciu Dominika Partyki.
Czwartego dnia znaleziono jego ciało wyrzucone przez morze.
Wyniki z przeprowadzonej w Zakładzie Medycyny Sądowej sekcji zwłok, popartej badaniami histopatologicznymi i cytologicznym, wskazywały na śmierć przez utonięcie bez udziału osób trzecich. Czy był to wypadek, czy samobójstwo? – na te pytania nie potrafiono odpowiedzieć.
Przy trumnie, na miejskim cmentarzu daleko od morza, za torami kolejowymi, stanęła matka chłopaka, jego starszy brat, pracownicy hotelu Arka, kapitan Henryk Wnuk i bezimienna czarnoskóra dziewczyna. Ona pierwsza rzuciła grudę ziemi na wieko trumny i bukiet czerwonych róż. I pierwsza opuściła cmentarz. Nie wróciła do hotelu, poszła na molo, siadła na ławce i utkwiła wzrok w dalekim horyzoncie.