Читать книгу Saga rodu z Lipowej 14: Wiedźma z Biskupic - Marian Piotr Rawinis - Страница 4
JARMARK ŚWIĘTEGO ZYGMUNTA
ОглавлениеWiosna 1394
Lutek z Dębowca długo musiał namawiać Roksanę, żeby pojechała z nim do Częstochowy.
– Przecież sama mówiłaś, że brakuje ci szat i sukien, a teraz nie chcesz jechać ze mną? – pytał zdziwiony. – Wiem na pewno, że zjechało wielu kupców i wybór towarów jest bardzo duży. Pojedziemy i kupimy wszystko, czego tylko zapragniesz. Szczęśliwie stać mnie, żeby zaspokoić wszelkie twoje zachcianki.
Roksana jednak nieco się krygowała. Siedziała na ławie, w skromnym stroju bez ozdób, z jasnymi włosami zaplecionymi w warkocz i dłońmi położonymi na kolanach.
– Jakże mi przyjmować podarunki? – pytała niepewnie. – Nie jesteś moim mężem ani nawet narzeczonym. Co ludzie powiedzą?
– Zapowiedzi przecież złożyłem i wkrótce wyjdą, więc jak najbardziej jesteś moją narzeczoną. Nie możemy czekać długo, bo w sobotę kupcy już wyjeżdżają i zostalibyśmy bez niczego.
Roksana nie była przekonana.
– Musisz jakoś wyglądać – tłumaczył Lutek. – Przecież wyprawiamy wesele, a nie pogrzeb i nie wypada, żebyś wystąpiła w jednej skromnej sukieneczce. Wprawdzie dla mnie jesteś najpiękniejsza nawet w worku, ale co by powiedzieli ludzie, gdybyś tak biednie wyglądała podczas ślubu? Dopiero by gadali.
– Ślub miał być skromny – przypomniała.
– I będzie – zapewnił. – Trochę mnie dziwią twoje opory, ale zrobię wszystko, żeby cię zadowolić. Chcesz skromnego ślubu, taki będzie. Jednakże nie da się tego zrobić bez wesela. Trzeba sprosić gości, choćby tylko niektórych. Najważniejszych na pewno nie zabraknie. Już mówiłem z panią Aleną z Krasawy i obiecała przyjechać.
– Pani Alena? – Roksana była zaskoczona. – Na moim ślubie?
– Czemu się tak dziwisz? To co z tego, że ona szlachcianka i wielka pani, a ty sierota? Aleś dobrego, kniaziowskiego rodu, a szczęśliwie i ja nie jestem byle kto.
Roksana nie była jednak zachwycona.
– Nie wiem, czy będę umiała przyjąć godnie gości tak dostojnych – martwiła się. – Tobie mówię wszystko i ty dobrze wiesz, że nie miałam się gdzie nauczyć tego światowego wychowania. Ale jakże mi wystąpić przed nią? Na pewno zrobię coś nie tak i narażę ciebie na śmiech.
– O nic nie musisz się martwić – Lutek całował dłonie narzeczonej i pieszczotliwie głaskał ją po głowie. – O nic, zapewniam cię. Bo o wszystkim sam już pomyślałem. Pani Anna weźmie na siebie wszelkie przygotowania i zrobi to bardzo chętnie.
Pani Anna ze Staropola, u której czasowo mieszkała Lutkowa narzeczona, z przedstawionej propozycji była więcej niż zadowolona. Jako samotna wdowa nie miała wielu rozrywek, więc możliwość pokierowania przygotowaniami do ślubu i wesela była dla niej wielce pożądaną odmianą.
Roksana dała się w końcu przekonać i wkrótce pojechali oboje z Lutkiem na jarmark do Częstochowy.
W mieście Lutek z Dębowca nie skąpił pieniędzy.
– Co tylko powiesz! – zapewniał Roksanę. – Co tylko powiesz, kupimy natychmiast. I o nic się nie martw. Ty tylko wybieraj, czego potrzebujesz. Mnie zostaw targowanie się o zapłatę. Przysięgam, że dostaniesz wszystko, o czym tylko zamarzysz albo co uznasz za potrzebne. Na niczym nie będziemy oszczędzać, skoro ma to służyć naszemu wspólnemu szczęściu.
– Ale to chyba tak nie wypada – broniła się słabo.
Mieli już kupione dwie suknie, płaszcz i wiele drobnych rzeczy potrzebnych niewieście, która wychodzi za mąż. Szczegółami zajmowała się służebna pani Anny ze Staropola, niejaka Czunka, surowa, spokojna, opanowana.
– Panna młoda musi mieć wyprawę – powiedziała, kiedy zlecono jej przeprowadzenie stosownych zakupów. – Skoro pani Roksana jest sierotą, wiadomo, że niemal wszystkiego jej brakuje, bo rodzice nie mogli zadbać o wyprawę. A pewnie i we dworze wdowca trzeba odnowić a to pościel, a to zastawę, więc lepiej od razu powiedzcie, ile możemy z panią wydać i czy starczy wam pieniędzy.
– Nie ma obawy – uśmiechał się Lutek tajemniczo. – Starczy na wszystko. Nie pierwszy raz się żenię, ale daj Bóg, ostatni. Więc nie zamierzam na nic żałować.
– To i bardzo dobrze – przytaknęła Czunka z uznaniem.
Wprawdzie w skrzyniach Dębowca znajdowało się trochę rzeczy po pierwszej żonie Lutka, ale mało co nadawało się dla pani Roksany, która była młoda i szczuplutka. Czunka z panią Anną od dwóch tygodni nie robiły nic więcej jak tylko ustalały wszelkie potrzeby i teraz na jarmarku służebna chodziła od straganu do straganu, jakby listę miała w ręku i wedle niej dokonywała sprawunków. Towarzyszący jej pachołek co i raz biegał do brodu na Warcie, gdzie stał wóz Lutka, i odnosił tam zakupy: pasy, buty, czepki, rękawiczki, narzuty, chusty, czapki, ręczniki, prześcieradła, statki kuchenne.
Oczy Roksany uśmiechały się do tylu pięknych przedmiotów, ale skromność i chęć zaoszczędzenia nie pozwalały jej w pełni wykorzystać wszystkich możliwości. Lutek, który to zauważył, musiał ją wprost namawiać a to na zausznice, a to naszyjnik z czerwonych korali.
– Kiedy indziej będziemy oszczędzali – powtarzał. – Teraz bierzmy wszystko, czego potrzebujemy.
Oszczędny zazwyczaj Lutek, którą to cechę dobrze znali jego domownicy, wydał tego dnia mnóstwo pieniędzy, bo Czunka, wykorzystując okazję, kupiła też kilka przedmiotów jej zdaniem w domu zupełnie niezbędnych, o których on sam nie pamiętał.
Wóz już był wyładowany, a Lutek z Roksaną nadal krążyli po jarmarku. Narzeczona zostawiła go przy kramach z wyrobami skórzanymi, gdzie targował pasy i uprzęż, i poszła do kramów sukiennych.
Bo rzeczywiście było w czym wybierać. Samodziały, sukno z Anglii i cieńsze, flamandzkie. Kupcy z Krakowa, Poznania, Niemiec, kupcy ze Lwowa i z najdalszych krajów, zachwalający lekkie i kolorowe jedwabie oraz muśliny, nie brakowało nawet adamaszku i złotogłowia. Właśnie mijała kolejny kram jedwabny, gdy ktoś zastąpił jej drogę, hałaśliwie namawiając do obejrzenia towaru, dotknięcia i przymierzenia. Był to stary brodaty kupiec w spiczastej czapce i luźnej szacie. Uśmiechając się uprzejmie, odezwał się do niej po rusku, a potem mieszaniną polskiego i kilku innych języków, znaną wszystkim kupcom jak świat szeroki.
– Od razu widać, żeście wielka pani i docenicie mój towar, bo próżno by szukać takiego gdzie indziej – zachwalał i siłą prawie ciągnął do kramu z wyłożonymi belami tkanin. – Tylko dotknijcie, tylko dotknijcie, a napatrzeć się nie będziecie mogli.
Roksana pokiwała głową, pomiętosiła próbki tkanin i chciała odejść, ale kupiec zabiegł jej drogę.
– Pani, nie odchodźcie. Po starej znajomości poświęćcie mi chwilę uwagi, a nie pożałujecie interesu.
Chytre oczka kupca strzelały wokoło, a szczerbate usta uśmiechały się przymilnie.
– Jak to miło spotkać znajomą osobę – zachwycał się. – Pamiętacie mnie może. Przecież kupowaliście u mnie jedwab. I co, bardzo byliście z tego towaru zadowolona? Jestem tego pewny jak niczego na świecie. Bo nie ma lepszego towaru z Bizancjum jak w składach kupca Almaryka.
– Pomyliliście się – speszyła się Roksana. – Nie kupowałam u was, bo was przecież nie znam.
– O, taka wielka pani może nie pamiętać kupca. Ale kupiec nie zapomina. Bo kupiec zawsze pamięta swoich dobrych klientów. Temu i ja was poznałem. Na pewno kupowaliście u mnie muślin zielony. Było to chyba we Lwowie albo może...
– Wybaczcie – przerwała Roksana. – Nigdy we Lwowie nie byłam.
– Nie? Oj, to dziwna sprawa. Mam dobrą pamięć do twarzy. Zapewniam was, że dobrze pamiętam i twarze, i moje towary. Może rzeczywiście w innym to było miejscu, zaraz to sobie przypomnę. Bo wiecie, miejsca mogę nie spamiętać, ale na pewno pamiętam towar. Wasza twarz jest mi ani chybi znajoma... Kupiliście zielony muślin i jeszcze wam pokazałem innego kupca z Arabii, co to miał i lekarstwa, i farby do włosów, i różności takie inne...
– Pomyliliście się. Nigdy nie byłam we Lwowie, ani też gdzie indziej.
Roksana uwolniła się od jego ręki i odeszła szybko. Kupiec pokręcił głową zdumiony.
– Pamiętam na pewno – powiedział do siebie. – Na pewno. Była może inaczej ubrana, ale nie mógłbym się tak przecież pomylić, bo to było najdalej rok czy dwa temu...
Odwrócił się do swojego kramu i zawołał do pomocnika.
– Widziałeś tę niewiastę? Taką jasnowłosą. Mówi, że mnie nie pamięta, a przecież chyba nie mogłem się pomylić. Znam swoich klientów.
– Mogliście – znad materii wysunął głowę młodszy kupiec. – Ludzi dziś tyle co rzadko kiedy. Mało to podobnych?
– Może i są podobni – zgodził się kupiec. – Ale trudno nie zapamiętać pięknej niewiasty. Spotkałem ją na pewno. Tylko nie jestem pewny, gdzie to było. Zdaje mi się, że we Lwowie, ale powiada, że nigdy tam nie była. Może więc i gdzie indziej. Ale ją gdzieś widziałem. Nie mogłem się pomylić. Sztukę muślinu kupiła. Zielonego, jasnozielonego i zapłaciła całkiem ładną sumkę...
– Może się jednak pomyliliście – powiedział syn kupca.
– Mogłem się pomylić, czemu nie – zgodził się niespodziewanie kupiec. – Oczy już nie te, co przed laty. Ale żebym się aż tak pomylił? Oj, ciężko będzie dalej handlować...
Młodszy kupiec uśmiechnął się.
– Dawno już obiecaliście pozwolić mi samemu jeździć z towarem – przypomniał. – Może właśnie nadszedł czas, żebym przejął interes.
***
Starosta Jeno z Krasawy odpoczywał ze swoimi ludźmi nad strumieniem koło Zalesic kiedy nadbiegł giermek Oset, zadyszany, z daleka machając ręką.
– Jest! – powiadomił przejęty. – Znaleźliśmy go.
Pan Jeno dał znak, by przerwano odpoczynek i zbliżyli się dla wysłuchania nowin.
– Gdzie? – zapytał.
– Ukrył się w jaskini Niedźwiedziej. Ale stamtąd nie ma wyjścia. Kmiecie pilnują i czekają na wasze przybycie.
Pan Jeno skinął na zbrojnych.
– Ruszamy!
Kilkuosobowy oddział jeźdźców od razu poderwał się do galopu. Szybko przejechali pola, potem trochę czasu im zeszło na przedzieranie się przez las na wzgórzach, ale wkrótce znaleźli się na miejscu.
Kilkunastu chłopów uzbrojonych w widły, pałki i kosy stało w kupie, żywo gestykulując i głośnymi okrzykami dodając sobie odwagi. Na widok nadjeżdżającego starosty, zerwali z głów słomkowe kapelusze, zadowoleni, że ich służba kończy się już teraz.
– Nie wychodził! – zapewnił jeden. – Na pewno nie wychodził!
Pan Jeno zsiadł z konia i polecił swoim, żeby zrobili to samo. Chłopi tymczasem jeden przez drugiego opowiadali, co się stało. Aż musiał ich uciszać i wskazać palcem tego, który miał opowiedzieć wszystko w imieniu pozostałych.
– Kazali nam ścigać przestępcę, tedy my wyszli wedle rozkazania, z czym tam kto miał. I tak my jego zapędzili na pagórek, a on do jaskini pobiegł, szlachetny panie. Stoim tu już długo dosyć i pilnujem, żeby nie wychodził. Trochę się balim, że może ma tam jaką broń ukrytą, i zaraz z nią na nas wyjdzie, ale dziękować Bogu nic takiego się nie stało.
– Dobrze widziałeś? – zapytał pan Jeno. – Nie miał przy sobie broni?
– Wszyscy widzieliśmy, a już ja szczególnie, bo wprost koło mnie przeszedł. Nie miał nijakiej broni, to pewne. Ale powiadam, szlachetny panie, że może tam ma jaką ukrytą w jaskini, więc jakby wyskoczył...
Pan Jeno odwrócił się do Osta.
– Myślisz, że jest nieuzbrojony?
– To możliwe – zgodził się Oset. – Dwa dni go ścigamy, mógł zgubić, jeśli miał jakie żelazo, albo i wyrzucić. Myślę, że jest głodny i zmęczony. Schował się i chce przeczekać.
– Duża to jaskinia?
– Dokładnie nikt tego nie wie – zmieszał się Oset. – Różnie o niej mówią. Zapewniają tylko zgodnie, że nie ma z niej innego wyjścia, więc pan Gotard tak czy inaczej wyjść musi tędy, bo innej drogi nie znajdzie. Wystarczy poczekać.
– Poczekać? – zastanowił się pan Jeno. – A jeśli ma tam ukryte jakie zapasy, ile czekać nam wypadnie? Tydzień, miesiąc, rok może.
– Ale nikt się nie odważy wejść do środka – bronił się Oset. – Bo jeśli nawet broni nie ma, przyczai się w ciemności i w łeb kamieniem walnie, nie patrząc, czy to ja, chłop, czy wy, za przeproszeniem, też.
– Ale rok czy nawet tylko pół czekać przecież nie możemy. Niechaj chłopi wracają do roboty. Każ im tylko nazbierać suchych liści i trawy, zanim odejdą.
– Dymem go chcecie wykurzyć? – zapytał Oset domyślnie.
– Ty go wykurzysz.
Zaraz też zgromadzono kopiatą stertę trawy i liści, poczym chłopi pobiegli do siebie, najodważniejsi tylko zostali w niewielkiej odległości, żeby widzieć to wszystko, co się wydarzy.
Skrzesano ognia, a kiedy już zapłonął, Oset kazał dokładać zielonych gałązek i pilnować, żeby dymu było jak najwięcej.
Długo nie musieli czekać.
Ścigany wypełznął z jaskini, czołgając się jak najbliżej ziemi, gdzie dym był najmniejszy. Pan Gotard z Brzezin, poobdzierany, zakrwawiony, zanosił się od kaszlu. Był zupełnie bezbronny i nie musieli się spieszyć, żeby go pochwycić, założyć więzy na rękach i nogach. Potem założyli mu też pętlę na szyję, a koniec sznura jeden z żołnierzy uwiązał do siodła.
Zaraz też ruszyli z powrotem do Holsztyna, prowadząc przestępcę za koniem. Na zamku więźnia zamknięto w podziemnej izbie, gdzie miał czekać na przybycie starosty.
Rzucał się ze wszystkich sił, krzyczał i złorzeczył, a kiedy tylko zamknięto żelazną kratę, bił pięściami i tupał.
Giermek Oset, zdziwiony zachowaniem więźnia, tłumaczył staroście:
– Pokrwawił się. Bije głową o ścianę i krzyczy, że jest niewinny. Musiałem go związać i wziąć na łańcuch, bo pewnie by się zabił.
Dopiero po jakimś czasie Gotarda można było wreszcie przywieść na przesłuchanie. Uspokoił się, piwo wywietrzało mu z głowy, a może opadł już z sił, bo przez dwa dni nie dawali mu nic do jedzenia. Przynoszone posiłki wyrzucał, więc strażnik zrezygnował z tej fatygi i nie przychodził z miską nawet i wówczas, gdy Gotard domagał się strawy.
Przyprowadzili go żołnierze, we czterech, na dziedziniec, a koniec sznura okręcili wokół słupa, gdzie zwykle wiązano konie. Więzień był zarośnięty, miał pokrwawione czoło, dzikim wzrokiem rzucał dookoła. Kiedy zobaczył starostę, zaczął się szarpać i krzyczeć.
– Sprawiedliwości! – zawołał. – Sprawiedliwości, panie starosto. Za co mnie tak traktujecie, więzicie i trzymacie w łańcuchach niby jakiego psa?
Pan Jeno zbliżył się, ale tylko na taką odległość, która zapewniała mu bezpieczeństwo przed niespodziewanym atakiem.
– Gotardzie z Brzezin – powiedział surowo. – Zostaniesz w łańcuchach, póki się nie przekonam, że jesteś człowiekiem, a nie dzikim zwierzęciem, gotowym używać pięści i gryźć wszystkich.
– Krzywda! – wołał tamten. – Krzywda mnie spotkała!
– Zamilcz! – rozkazał starosta. – Albo zastosujesz się do moich rozkazów, albo znowu cię każę zamknąć w lochu.
Ten uspokoił się i tylko ponurym wzrokiem toczył wokoło.
– Gotardzie z Brzezin – zapytał pan Jeno. – Czy piwo wywietrzało ci z głowy na tyle, żebyś rozumiał, co do ciebie mówią?
– Nie jestem pijany, na Boga! – krzyknął siedzący i próbował zerwać się z ziemi, ale długość łańcucha nie pozwoliła mu na powstanie.
– Nie jestem pijany – powtórzył spokojniej. – Uwolnijcie mnie z więzów, bo przecież nie jestem psem.
– Najpierw odpowiesz na pytania – zarządził starosta. – Czy pamiętasz, co wydarzyło się w sobotę?
– Pamiętam – odpowiedział Gotard. – Wszystko pamiętam. Byłem na jarmarku, potem w gospodzie.
– Co jeszcze?
– Jeszcze? Nic więcej nie pamiętam.
Jeno odwrócił się i skinął ręką na Osta, aby mu podał sztylet. Giermek podszedł i wręczył broń staroście. Ten ujął sztylet za ostrze i pokazał go siedzącemu. Było to cienkie, bardzo giętkie ostrze, a rękojeść kończyła się oprawnym w żelazną ramkę czarnym kamieniem.
– Czy to twoje? – zapytał starosta.
Gotard wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– Czy to mój sztylet? – zapytał, szeroko otwierając oczy. – Nie wiem, czemu tak mnie traktujecie, panie starosto. To jawne kpiny.
– Pytałem, czy jest twój – powtórzył Jeno.
– Nie ma takiego drugiego – odpowiedział Gotard. – Sami wiecie o tym najlepiej, bo przecież od was go niegdyś otrzymałem.
Jeno westchnął i zwrócił się do pisarza.
– Słyszałeś? Tedy zaświadczysz, że pan Gotard rozpoznał sztylet jako swój.
– Słyszałem – potwierdził pisarz. – I zaświadczę, że pan Gotard rozpoznał sztylet jako swój.
Więzień sprawiał wrażenie człowieka, który zupełnie nie wie, ku czemu zmierzają te pytania.
– Oczywiście, że mój – powtórzył. – Każdy zna mój sztylet. I każdy wie, od kogo go otrzymałem.
Pan Jeno zmarszczył brwi.
– Gotardzie z Brzezin – zapytał. – Czy przyznajesz się do zabójstwa kupca Almaryka?
Więzień wytrzeszczył oczy zdumiony.
– Co takiego?! – wykrzyknął. – Może nie jestem taki bardzo bystry, jak niektórzy, ale nie na tyle głupi, żeby nie poznać, że dworujecie sobie ze mnie. Nie wiem tylko, po co takie żarty.
– Więc się nie przyznajesz?
– Przyznać się? Mogę się przyznać. Nie wiem tylko, do czego.
– Do zabójstwa kupca Almaryka – powtórzył starosta cierpliwie.
Gotard długą chwilę przyglądał się zasępionej twarzy pana Jeno, w której nie dojrzał jednak ochoty do żartów i śmiechu. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że pytanie zostało zadane poważnie.
– Wybaczcie, panie starosto – powiedział cicho. – Jeśli to jest jaka gra, to nie chcę już w niej brać udziału. Nikogo nie zabiłem. Przecież mnie dobrze znacie. Bywałem we dworze waszym i w domu waszego syna. Jestem waszym sąsiadem i waszym sojusznikiem w rozmaitych sprawach...
– Więc się przyznajesz czy zaprzeczasz?
– Oczywiście, że zaprzeczam. Zaprzeczam. Na wszystko zaprzeczam! Nie znam żadnego kupca Almaryka. Na Boga, panie starosto! Co to znaczy?!
Pan Jeno uznał, że Gotard z Brzezin z powodu pijaństwa nie pamięta tego, w czym brał udział i co zrobił. Postanowił więc przypomnieć mu wszystko.
– Nie wiem, jaki spór stanął między tobą, Gotardzie, a owym cudzoziemskim kupcem i na razie nie muszę tego wiedzieć. Ale prawda jest taka, że w sobotę znaleziono go z twoim sztyletem w piersi. Dlatego pytam ciebie, czy to ty go zabiłeś?
– Ja? Nikogo nie zabiłem! – upierał się Gotard. – Ani kupca, ani nikogo innego. Owszem, wypiliśmy nieco w zajeździe U Brodu i pamiętam, że trochę tam nawet pohałasowaliśmy, jak to bywa przy takiej okazji. Ale wiem, że płaciłem za szkody.
– A potem?
– Co potem?
– Co było potem? Kto był z tobą w gospodzie i dokąd udałeś się po wyjściu z zajazdu?
Gotard zaniepokoił się pytaniami.
– Nie pamiętam, co potem. Ale na pewno nikogo nie zabiłem.
– Wiesz o tym, chociaż nie pamiętasz?
Kupca Almaryka znaleziono martwego w niedzielę rano w drewnianej budzie koło zajazdu U Brodu, wynajmowanej przez kupców sukiennych na czas jarmarku. Prawdopodobnie spał, kiedy ktoś wbił mu sztylet w piersi, mierząc prosto w serce. Gdy wezwano na miejsce starostę, ten od razu powiedział, że zbrodni dokonano wiele godzin wcześniej.
Syn kupca płakał i głośno domagał się ukarania zbrodniarza. Bo że była to zbrodnia, nie ulegało wątpliwości. Zabójca zapewne zamierzał okraść śpiącego i gdy przeszukiwał jego szaty, leżące obok posłania, może obudził ofiarę, a może poruszyła się ona we śnie.
– Nie wiadomo, czy kupiec rozpoznał złodzieja, ale ten najwyraźniej przestraszył się, że może zostać odkryty – powiedział pan Jeno.
Sztylet, którym zadano śmiertelny cios, rozpoznano od razu. I Oset, i starosta Jeno, i kilku innych ludzi nie mieli wątpliwości, do kogo należy. Było to cienkie i bardzo mocne ostrze, które niegdyś pan Jeno podarował panu Gotardowi z Brzezin. Miało wąską, owiniętą skórzanym paskiem rękojeść, a ta była zakończona czarnym kamieniem.
– To sztylet Gotarda – oznajmił od razu Oset.
Rozpytano zaraz ludzi z zajazdu i okazało się, że pan z Brzezin był tu poprzedniego dnia, pił i warcholił się. Ktoś pamiętał nawet, że przemówił się z kupcem o kolejność, w jakiej służba zajazdu miała obrządzić konie. Tego dnia było wielu gości w zajeździe, panował wielki harmider, tłok i ścisk, a w takich okolicznościach łatwo dochodzi do zwady.
Pan Jeno kazał wezwać Gotarda, żeby się z nim rozmówić, ale okazało się, że ten wcześnie rano wyszedł z gospody i pognał nie wiadomo gdzie. Mogło to oznaczać, że uciekł przed odpowiedzialnością, bo główszczyzna za zabicie kupca wynosiła trzydzieści grzywien, a wszyscy wiedzieli, że pan Gotard jak zwykle nie ma pieniędzy i konieczność zapłacenia takiej kary to dla niego ruina.
Pan Jeno dziwił się wprawdzie, że Gotard miałby dopuścić się kradzieży i zbrodni, ale był zobowiązany go o to zapytać. Tymczasem podejrzany umknął z zajazdu i to bardzo spiesznie. Nie był zupełnie trzeźwy, bo wziął ze stajni cudzego konia. Oset w kilkoro ludzi ganiał cały dzień po okolicy, szukając zbiega. W mieście kupcy podnieśli gwałt, domagając się ścigania zbrodniarza, więc pan Jeno nakazał natychmiastowe poszukiwania, wedle starego prawa wzywając do pościgu mieszkańców kolejnych wsi, gdzie mógł się pojawić uciekinier.
Wieczorem natrafiono na niego w okolicach jaskini Niedźwiedziej, skąd Oset wykurzył zbiega dymem.