Читать книгу R.I.P. - Mariusz Czubaj - Страница 11

1

Оглавление

Dajmy na to Hibner, Kniewski, Rutkowski. Trzech kumpli od terroryzmu. Nie wiem, dlaczego sobie o nich przypomniałem.

Zwykle, zwłaszcza w wolny dzień, na Trakcie Królewskim roi się od biegaczy. Ale w pierwszy dzień nowego roku było inaczej. Biegłem sam. Siły ciemności i chaosu wciąż były górą nad zastępami porządku, a świadczyły o tym stosy puszek po piwie, butelki po tanim szampanie i wraki petard o wdzięcznych nazwach El Paso albo Texas.

Było sobotnie przedpołudnie, nieco dżdżyste i leniwe. Nieco wietrzne. Ani grama śniegu, temperatura lekko na plusie. Nosiło mnie.

Nie ma smutniejszego dnia niż sylwester. Trochę dlatego, że panuje wtedy dyktatura spontanicznej zabawy, miłości i harmonii. Ale przede wszystkim dlatego, że czujesz nieubłagane bicie zegara. Zbliżam się do pięćdziesiątki i nie jest mi do śmiechu. Przynajmniej nie tak często jak kiedyś. Mój ojciec mówił, że gdy nadchodzi siódmy krzyżyk, myśli się tylko o dwóch sprawach: by nie robić głupot i nie narobić pod siebie. Często to powtarzał, więc zapamiętałem. A pięćdziesiątka to jeszcze złoty czas.

Jak dla kogo.

Sylwestra spędziłem sam. Żadna z nieznanych kobiet nie chciała w ten dzień ze mną współpracować, a te, które znałem, tym bardziej trzymały się z daleka.

Ostatnią była Sylwia. Poznałem ją wczesną jesienią i tak zaczął się nasz związek, w sam raz na krótkie, podszyte depresją listopadowe dni. Miała liczne zalety i dwie wady, które szybko odkryłem. Wiecznie się odchudzała, choć nie miała z czego. Nieustannie oczyszczała organizm, odgrzybiała, odkwaszała i miało to symptomy paranoi. Poza tym była projektantką wnętrz. I zewnętrz. Właściwie była kimś w rodzaju zaborczej, kosmicznej, transcendentnej Wielkiej Projektantki, która chciała zacząć od siebie, ode mnie, a potem zająć się resztą świata. Powiedziałem jej, że nie nadaję się, że to trochę za dużo jak na moje możliwości. Więc czmychnęła. Tyle ją widziałem.

Miałem natomiast całkiem udany wieczór z Lesterem Nygaardem, nieudacznikiem, zahukanym, budzącym litość fatalnie ubranym sprzedawcą ubezpieczeń. Który zrządzeniem losu spotyka diabła. Bo Billy Bob Thornton gra diabła. Postać nie z tego świata. Jakby przybył do zapyziałego miasteczka z innego wymiaru, rzucony tam przez pomyłkę. I w tej krainie wiecznego śniegu wywołał lawinę zdarzeń. Sylwestra spędziłem z cateringiem, który zamówiłem w knajpie, z butelką dobrego wina i – że przypomnę – z pierwszym sezonem Fargo. Dziesięć odcinków. Dziesięć bitych godzin. A w godzinie dziewiątej, gdy Lorne Malvo, bo tak się nazywa Zły, mówi w windzie: „Chcesz tego, Lester?”, to jest mistrzostwo świata.

Zapamiętałem słowa jednego ze starszych kumpli. Zaczynałem pracę w policji, a on odchodził na emeryturę. Chcę odejść, powiedział, zanim napotkam diabła. Nie bardzo go wtedy rozumiałem. Ja nie spotkałem diabła, natknąłem się natomiast na szczupłego niepozornego trzydziestolatka. Pięciu złotych byście za niego nie dali i nigdy nie zapamiętali jego twarzy. Zabił sąsiada na parkingu, gdy ten zwrócił mu uwagę, że źle zaparkował samochód. Właściwie zrobił to hobbystycznie. Po godzinach. Bo poza tym wykonywał wyroki na zlecenie w gorących latach dziewięćdziesiątych, w czasach mafijnych porachunków. Dostaliśmy cynk, że przyjedzie do hotelu. Czekaliśmy trzy dni, zajadając pizzę i pijąc kawę z termosu. Armia ludzi uzbrojonych po zęby. A gdy było po wszystkim i przesłuchiwałem go, milczał. Przemówił dopiero na końcu. „O co to całe halo, Sherlocku?”, zapytał. Wycelował dwa palce w moją stronę. „Pif-paf!”. Nic więcej nie powiedział. Raz mi się przyśnił. Gdy przestałem pracować w policji, zacząłem działać na własny rachunek i specjalizować się w poszukiwaniu zaginionych, to już była inna robota. Szanse na spotkanie demona gwałtownie spadły. Tych, którzy znikają i ukrywają się, dopada syndrom ofiary. I na pewno nie ma w nich żadnych nieziemskich mocy. Jest kupa strachu. Czasem zwątpienia, rozczarowania.

Hibner, Kniewski, Rutkowski.

Dotarłem do Zgody i nagle sobie o nich przypomniałem. To chyba kwestia chandry i jak to mówią, dyspozycji dnia. Trzech komunistycznych terrorystów. Trzech świętych, którzy przed ćwierćwieczem mieli tu swoje ulice, a w nowych czasach, jak przystało na wrogich agentów, zostali zepchnięci w niebyt. Gdzieś tu Hibner, Kniewski i Rutkowski czekali na partyjnego konfidenta i mieli go zlikwidować. Coś poszło nie tak. Prowokator przeżył. A potem zaczęła się najbardziej widowiskowa strzelanina w mieście. Warszawa to nie Tombstone, ale bywało, że stawała się Dzikim Wschodem.

Skierowałem się do Żelaznej. Gdzieś tam wpakowali magazynek w budkę z warzywami. Tam też, zdaje się w jakimś składzie węgla, od których roiło się w okolicy, dopadła ich policja. Właściwie powinienem pobiec jeszcze na Żoliborz, do północnego krańca Cytadeli, do miejsca nazywanego „doliną skazańców”, ale już mi się nie chciało. Podobno pluton egzekucyjny spieprzył sprawę i oficer musiał dobijać terrorystów w piękny letni dzień. Tak przynajmniej głosiła miejska legenda.

Zawróciłem. Dotarłem do domu tą samą drogą. Przestało mżyć i na chwilę wyjrzało bladawe styczniowe słońce, ale nie poprawiło mi to nastroju. Czułem się tak samo parszywie jak godzinę wcześniej. Truchtałem jeszcze przed furtką, szukając kluczy. A potem zobaczyłem, że w skrzynce pocztowej tkwi koperta.

R.I.P.

Подняться наверх