Читать книгу Prosta prawda - Mark Johnson - Страница 8

Prolog

Оглавление

Tuż po północy, w piątek trzeciego kwietnia, Kurt Silvander szedł lekkim krokiem przez korytarz Lionshare Consulting. Zatrzymał się na krótką chwilę przy recepcji. Inni też pracowali do późna, ale nie zwracali na niego uwagi.

Dotarł do gabinetu prezesa na końcu korytarza. W biurze panowała pustka, więc bez obaw otworzył szafkę na dokumenty. Przesunął palcami po teczkach. Porządek alfabetyczny. Zatrzymał się, oto ona – oznaczona teczka. LSI Holdings to klient, który nie lubi dokumentów w formie elektronicznej, więc to, co ważne, było na papierze – pojedyncza interlinia, podpisy i wszystko w dwóch egzemplarzach.

Silvander wyjął teczkę i podszedł do kserokopiarki. Umieścił dokumenty w podajniku, po czym wcisnął guzik. Maszyna wypluwała papiery spółki, jeden za drugim. Serce zaczęło mu bić szybciej, ale jakoś się trzymał dzięki myśli o oddychaniu; jak powietrze wchodzi przez dziurki nosa, płynie do tylnej części gardła, dalej do krtani i klatki piersiowej, by wreszcie wtargnąć do płuc, zanim powtórzy tę samą drogę w przeciwnym kierunku. Kiedy w pełni skupiał się na oddychaniu, nic innego nie dochodziło do jego świadomości – żadne nerwy, żadne zwątpienia.

Odłożył teczkę na miejsce w szafce, związał kserokopie gumką i chwycił je oburącz. Mimo że kartki ważyły zaledwie kilkaset gramów, wydawało się, że pod ich ciężarem mogłaby się zawalić redakcja każdej gazety.

Wyszedł z gabinetu i popędził do garażu w piwnicy. Tam poczuł już spokój i pewność celu. Od dawna podejrzewał, co się wokół niego dzieje oraz że jest wykorzystywany. Wiele nocy poświęcił na rozmyślanie, próbując znaleźć drogę wyjścia lub rozwiązanie, ale nigdy nie udało mu się obejść oczywistego: jedynie ktoś u rzeczywistej władzy mógł powstrzymać LSI Holdings. Po paru uporczywych rozmowach telefonicznych z ministerstwami i Kancelarią Rządu jego historia doszła w końcu do tych u góry.

Wysłuchali go.

I chcieli wiedzieć więcej.

Wsiadł do swojego bmw X5. Miał opowiedzieć wszystko. Ocalić życie, mówiąc prawdę. Zacząć jeszcze raz, od nowa.

Wrzucił wsteczny i wycofał tak daleko, że zderzak niemal musnął inne auto. Następnie wrzucił pierwszy bieg. Dodał gazu, zwalniając pedał sprzęgła. Pojazd gwałtownie ruszył do przodu.

Wcisnął gaz do dechy. Duża maszyna gnała przez podziemny parking z rykiem silnika aż do wyjazdu. Gwałtownie skręcił kierownicą, wyjeżdżając na rampę prowadzącą do bramki. Kiedy się podniosła, z impetem wyjechał na ulicę.

Dłonie tańczyły na kierownicy. Czuł bezpieczeństwo w pomruku niemieckich cylindrów oraz w poczuciu, że wybrał drogę, która miała go oczyścić.

Siedzę tu z tajemnicami LSI Holdings, powtarzał sobie, mocniej wciskając pedał gazu. Nie ma odwrotu.

Nocna burza zdążyła już się rozpętać. Smagał silny wiatr, a w szybę samochodu walił deszcz ze śniegiem. Silvander czuł, jak wichura chwyta solidny pojazd. Aura była zdradliwa. Intensywność niepogody zwiastowała, że to pewnie przejściowe.

Na zewnątrz nie było dużo ludzi. Silvander przejechał przez Ogrody Królewskie – Kungsträdgården, Stare Miasto i dojechał do ratusza. Zbliżając się do ulicy Norr Mälarstrand, spojrzał w ulewę i zobaczył, że mimo wszystko ulice nie były zupełnie wyludnione. Pośrodku drogi stali dwaj mężczyźni. Ubrani w ciemne płaszcze przeciwdeszczowe z kapturami zaciągniętymi na głowy. Żadnych parasoli. Żadnych lamp. Byli przemoczeni, a płaszcze się do nich lepiły.

Dziwne. Silvander nie dostrzegał w pobliżu samochodów ani rowerów, żadnych pojazdów wskazujących na to, że pracują w gminie albo w jakimś urzędzie.

Nie chcieli jednak ustąpić, więc Silvander zwolnił. Zaszli od bocznej szyby i zapukali. Silvander po omacku szukał przycisku. Jeden z mężczyzn przytrzymywał kaptur dłonią, żeby nie zwiało mu go z głowy. Jego okulary w srebrnych oprawkach ociekały deszczem.

– Kurt Silvander?! – zawołał.

– Kim jesteście?

– Zapnij, proszę, pasy.

– Co?

– Po prostu rób, co ci każę.

Silvander sięgnął po pas i zapiął się. Zwykle o nim zapominał. Znów położył dłonie na kierownicy, czując na sobie świdrujące spojrzenia mężczyzn.

– Oddawaj dokumenty.

Silvander nic nie rozumiał.

– Kim jesteście?

Drugi mężczyzna podniósł pistolet i wycelował w głowę Silvandera.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia.

Roztrzęsiony Silvander sięgnął po teczkę, a następnie podał ją facetowi.

– Dobra – odezwał się pierwszy. – Teraz wrzuć na luz i zdejmij nogę z gazu.

Silvander rozejrzał się wokół skołowany. Oberwanie chmury uniemożliwiało dostrzeżenie czegokolwiek poza dwoma nieznajomymi.

– Nie rozumiem – odparł.

Facet z pistoletem przycisnął go mocno do głowy Silvandera.

Ten zaś zrobił, co mu nakazano, zdjął nogę z pedału hamulca i wrzucił na luz.

– Dobra – stwierdził pierwszy mężczyzna. – Teraz podnosisz szybę i się stąd nie ruszasz.

– Co...

– Rób, co mówię!

Pod groźbą pistoletu Silvander nie miał innego wyboru, jak tylko posłuchać. Wcisnął guzik, aż boczna szyba się domknęła. Mężczyźni ostrożnie wycofali się na kilka kroków. Potem ten drugi opuścił pistolet.

– Co z was, kurwa, za jedni! – wrzasnął rozjuszony Silvander. Nie słyszeli go. Zaczął się pocić. I co, do cholery, ma znaczyć, że mam się stąd nie ruszać?

Mężczyźni nie reagowali.

Chwilę później wszystko się rozjaśniło. Silvander spojrzał w lusterko wsteczne i dostrzegł zbliżającą się ciężarówkę. Nie wyglądało na to, żeby zwalniała. Światła przeciwmgłowe oślepiły go niczym błyskawica, zamarł. Samochód nie dawał oznak zmniejszenia prędkości ani prób wyprzedzenia.

Zamiast tego przyspieszył.

Silvander pociągnął za dźwignię zmiany biegów, ale było już za późno. Ciężarówka uderzyła w tył pojazdu z hukiem wgniatanego metalu i rozbijanego szkła. Silvander, wbijany w unieruchamiający go pas bezpieczeństwa, poczuł gwałtowny ból w piersi.

Pojazd powoli sunął po jezdni, niszcząc ogrodzenie przy promenadzie. Wszystko wokół niego się trzęsło. Potem, jak przerażający koszmar senny, dostrzegł zbliżającą się wodę.

Spanikowany usiłował wyzwolić się z pasów. Bezskutecznie. Kilka chwil potem stoczył się z brzegu.

Wylądował na boku, skręcony przy kierownicy. Wokół zapanował upiorny spokój, silnik umilkł. Łomotanie i szarpnięcia ustały po paru sekundach.

Co się dzieje, kurwa?

Im wyżej woda sięgała przedniej szyby, tym robiło się ciszej. Czuł, jak lodowata woda sączy się do środka, przy stopach.

Muszę się stąd wydostać.

Odpiął pas bezpieczeństwa i spróbował napierać całym ciałem na boczną szybę. Z każdą sekundą jego garnitur stawał się coraz cięższy. Lepił się do niego, szybko go wyziębiał. Lęk zalał Silvandera niczym potop.

A później stało się to.

Samochód zatonął. Woda sięgnęła dachu w parę sekund. Płuca Kurta wołały o tlen. Wstrzymał oddech i próbował wierzgać nogami, by się wydostać. Powietrza! Zacisnął wargi.

Na próżno walił w szybę, by wyjść na zewnątrz. W końcu odruch oddychania zwyciężył – nie mógł dłużej trzymać zamkniętych ust.

Zaczerpnął tchu.

Woda wdarła mu się do płuc. To było jak płonąć od środka. Podczas kilku druzgocących sekund Kurt Silvander wciągnął lodowatą wodę do płuc po raz wtóry. Tym razem było to boleśniejsze niż wcześniej i nie zapewniło tego, czego tak desperacko pożądał organizm.

Uniósł się pod dach, bezradny, przerażony, poza wszelkim rozsądkiem. Potem jego świadomość stopniowo bledła niczym światło odległej latarni, coraz słabsze, dopóki zupełnie nie zgaśnie.

Prosta prawda

Подняться наверх