Читать книгу Kobiety Solidarności - Marta Dzido - Страница 5
Kobiety Solidarności
ОглавлениеPo co to pani? Przecież o Solidarności już tyle napisano. Wszyscy znają tę historię. Nie sądzi pani, że to może być dla ludzi nieciekawe? No, ile można w kółko to samo opowiadać? Czy to kogoś jeszcze interesuje?
Jaki to ma być temat? Kobiety? W Solidarności? Skąd taki pomysł? Wystarczy, że ktoś usłyszy takie hasło, to gwarantuję pani, że od razu zaśnie. Poza tym przebrzmiałe kombatanctwo już jest niemodne. Ile można taplać się w przeszłości? Było, minęło. Trzeba do przodu.
No tak, ma pani rację, że może i zapomniane, pomijane. Ale to jest upokarzające dla nas, kobiet tak się upominać. Upraszać. Że nam coś trzeba zapewnić. Tak jak byśmy były upośledzone, bezwolne. A przecież w Polsce kobiety zawsze były dzielne i odważne, w czasie zaborów i we wszystkich powstaniach. Nie ma co tworzyć sztucznego problemu. Albo sobie kobiety wypracują dobrą pozycję, albo nie, i to nie jest sprawa żadnych rozporządzeń.
Trzeba mieć świadomość, że kiedy Polki miały już prawa wyborcze od wielu, wielu lat, to Francuzki musiały prosić mężów o zgodę na założenie konta w banku. I to w latach sześćdziesiątych! Wyobraża sobie pani coś takiego! No więc o czym my mówimy. Feministki to się mogą od nas uczyć.
Ja wiem, co zrobiłam wtedy, i nikomu na siłę nie będę przypominała swoich zasług. Nie robiłam tego dla chwały i nie będę teraz robić z siebie celebrytki.
Nie rozumiem tego dzielenia: kobiety – mężczyźni. Wszyscy jesteśmy ludźmi i w tamtym czasie nie było takich podziałów. Nikt w Solidarności nie forsował pomysłu parytetów. Nie było nawet takiego słowa.
Niech mi pani powie, ilu jest zapomnianych mężczyzn? Dlaczego nimi się pani nie zainteresuje? O nich też historia milczy. Wielu moich kolegów z podziemia żyje dziś poniżej minimum socjalnego. Schorowani, bez emerytur, bo przecież nikt im czasu w konspirze nie zaliczy do stażu pracy. Skontaktuję panią z nimi. O nich trzeba koniecznie opowiedzieć.
Powiem pani coś – nie ma jednej opowieści. Jest tyle historii, ilu ludzi, i każdy pamięta to wszystko inaczej. Niech się pani zajmie raczej historią starożytnego Egiptu. Przynajmniej wiadomo że już nie ma żadnych żyjących świadków.
Ja nie mam nic do powiedzenia. Wtedy robiłam, co trzeba było zrobić, i się nie zastanawiałam. Nie chcę za to żadnych orderów. Mówi pani, że o nas ludzie nie wiedzą, nie pamiętają. Mnie to jest naprawdę obojętne. Ja teraz jestem szczęśliwą babcią. A do tamtego czasu nie chcę wracać.
Nie, żadnych fotografii ani dokumentów nie mam. Dowód miałam z fałszywymi danymi, nie pozwalałam, żeby mi robiono zdjęcia. Przecież to była konspiracja. Jak ktoś działał w podziemiu, to nie dawał się fotografować.
Pani jest jeszcze młoda, pani to kiedyś zrozumie. Mnie chodziło o sprawiedliwość, o demokrację, a nie o to, żeby być w podręczniku.
Niech pani porozmawia z innymi, one są bardziej zapomniane niż ja. I im się wcale dziś dobrze nie powodzi. Podam pani listę nazwisk.
Nie wiem, jakie są pani intencje, bo jeżeli to ma być z feministycznego punktu widzenia, to wie pani...
Teraz to jest taka moda. Solidarność jest kobietą. Wojna jest kobietą. Kopernik jest kobietą. Paranoja! Ja jestem przede wszystkim człowiekiem.
Ale co ja mam mówić? Siedziałam w więzieniu, byłam zatrzymywana, no tak, ale wtedy wszystkich zatrzymywali.
To nie było nic wielkiego...
No dobrze, spotkajmy się.
Wszystkie mają w domach mnóstwo książek.
W większości są bardzo skromne, niektóre sprawiają wrażenie nieśmiałych. Czasem wydaje się, jakby opowiadały swoją historię po raz pierwszy. Wtedy w ich oczach pojawia się błysk, który sprawia, że przez moment widzę w nich młode dziewczyny.
Są chwile, kiedy mam poczucie, że rozmawiam z osobami, które zapomniały, kim wówczas były i jak ważna była ich rola. Do tego trzeba się dokopywać. Przypominać. Utwierdzać w przekonaniu.
Mają tendencję, by mówić głównie o innych. O mężach, bo to oni byli przecież bohaterami. O dzieciach, bo to właśnie one zapłaciły największą cenę. O koleżankach działaczkach, które ryzykowały więcej, więcej zrobiły, były odważniejsze, dzielniejsze, mądrzejsze.
Im bardziej banalne zadaję pytania, tym większe jest zaskoczenie. Dziwią się, że ja się dziwię. Pytają: po co to wszystko? Nie byłyśmy żadnymi bohaterkami. Nam wcale nie zależy.
Odpowiadam: Ale mnie zależy.
Na szczęście, fotografia jest kolorowa. Gdyby nie była, różowy żakiet zniknąłby w szaroburej masie ciemnych męskich marynarek. Zdjęcie wykonano z góry. Stół jest okrągły, a w środku stoi wielki biało-czerwony bukiet kwiatów. Multiplikowane na wielu stronach internetowych z rozmaitymi komentarzami od „narodziny III RP i 25 lat wolnej Polski” po „porozumienie Żydów z komunistami”, od „zwycięstwa” po „zdradę”. Nikt nie jest zdziwiony różowym punkcikiem. Nie ma żadnych interpretacji i pytań. Nikogo nie interesuje kobieta w tłumie brodaczy. Owszem, znamy jej imię i nazwisko. To Grażyna Staniszewska – jedyna kobieta wśród reprezentantów strony solidarnościowej podczas obrad plenarnych Okrągłego Stołu w 1989 roku. Ale czy podczas tych dwudziestu pięciu lat wolności nikomu nie przyszło do głowy spytać, dlaczego tylko jedna? Gdzie reszta?
– E tam, przesadza pani. Myśmy były przy Okrągłym Stole. Ale w podstolikach. A to są obrady plenarne. Dlatego nie ma nas na tym zdjęciu (Ludwika Wujec).
– No nie, przy Okrągłym Stole byłam ja, była Helenka Łuczywo... A pani chodzi o ten oficjalny? Ten duży? Tam jest tylko Grażynka? Jedna jedyna? (Janina Jankowska).
– Ja bardzo chciałam być przy Okrągłym Stole. Rozmawiałam o tym z Jackiem Kuroniem, że mam pomysły. Ale efekt był taki, że nie brałam udziału w obradach, tylko robiłam biuletyn, w którym opisywałam te rozmowy (Barbara Labuda).
– Może i dobrze, że nas tam nie było i że nie firmowałyśmy swoimi nazwiskami tego kompromisu (Joanna Duda-Gwiazda).
Symboliczna fotografia przełomu i różowa kropka dająca początek opowieści.
Grażyna Staniszewska trafia do tej historii właściwie przez przypadek. Kulisy są takie: w trakcie obrad, trwających kilka tygodni, umiera jeden członek ekipy i robi się wolne miejsce na sesję plenarną, kończącą Okrągły Stół. Barbara Labuda mówi Władysławowi Frasyniukowi:
– Słuchaj, zgłoś Grażynę. Po pierwsze, była w stoliku ekonomicznym, po drugie, kobieta – symbolicznie. Kobiety tyle robiły w czasie stanu wojennego i nigdy nie było ich widać.
Władysław Frasyniuk odpowiada, że to świetny pomysł, żeby taka nieznana zupełnie osoba, przedstawicielka kobiet zabrała głos na zamknięcie obrad. Grażyna Staniszewska z początku ma obawy, że sobie nie poradzi, ale w końcu wkłada różowy żakiet i wygłasza przemówienie, które zaczyna tak: „Do Okrągłego Stołu siadałam bez przekonania. Zbyt dużo dzieliło jego uczestników. (...) Jednak przekonana jestem, że nie ma dla nas innej drogi, nie ma innego wyjścia niż kompromis. Bo co nam pozostaje? Przemoc?”. Kończy słowami: „Solidarność musi być skuteczna, mądrzejsza niż kiedykolwiek, tak, aby mogła bronić ludzi przed wyzyskiem, tak, aby wreszcie w Polsce można było żyć normalnie”.
Nikogo w tamtym czasie nie dziwi, że na pięćdziesiąt osiem osób uczestniczących w wydarzeniu, wśród dwudziestu dziewięciu reprezentujących Solidarność jest tylko jedna kobieta. Wydaje się, że to właściwe proporcje, skoro po stronie rządowej też jest tylko jedna – Anna Przecławska, która jako piętnastolatka była sanitariuszką i łączniczką Armii Krajowej w Powstaniu Warszawskim.
Nikt nie pyta, dlaczego w tym gronie jest aż trzech przedstawicieli Kościoła katolickiego, kiedy reprezentacja kobiet to tylko dwie osoby. Nikomu nie przychodzi do głowy wspomnieć o nieformalnych spotkaniach, toczących się równolegle do okrągłostołowych negocjacji w ośrodku konferencyjnym w Magdalence, podczas których liczba kobiet wynosiła zero.
Na szczęście, fotografia jest kolorowa, a jej różowy punkcik daje początek historii.
O tym się nie mówi, ale pani wie, że gdyby nie kobiety, to pewnie nie byłoby słynnych Sierpniowych Porozumień. To kobitki zatrzymały Stocznię Gdańską. Wałęsa chciał zakończyć strajk po trzech dniach, jak już był umówiony na podwyżki. Ale mu nie pozwoliły. Zamknęły bramy, krzyczały: „Musimy kontynuować nasz protest! Solidarnie, bo strajkują też inne zakłady pracy!”.
Bez kobiet nie byłoby podziemia, bo jak mężczyzn po trzynastym grudnia zamknęli, to kobiety się świetnie zorganizowały. Wydawały prasę, robiły audycje radiowe. Mówiono o nich Damska Grupa Operacyjna.
Przecież to kobieta dostała najwyższy wyrok w stanie wojennym. Dziesięć lat więzienia. Za co? Za ulotkę. Była przesłuchiwana na leżąco twarzą do podłogi i z lufą przy skroni. Zamknęli jej syna, zamordowali brata. Wyjechała do Francji i do dziś nie doczekała się sprawiedliwości.
A wie pani, kto był najdłużej w ukryciu, ścigany listem gończym? Też kobieta. Nigdy jej nie złapali. Posługiwała się pseudonimami, miała różne stylizacje, fałszywe dokumenty. Jest po trzech zawałach, mieszka na Śląsku, wychowuje adoptowanych synów, ale jak trzeba, wsiada do samochodu, przyjeżdża pod Sejm i krzyczy przez megafon, co o tym wszystkim myśli.
Kto dziś pamięta ich imiona i nazwiska?
Alina Pienkowska, Ewa Ossowska, Jadwiga Chmielowska, Ewa Kubasiewicz...
Wie pani, jakimi słowami opisano Annę Walentynowicz tuż po katastrofie smoleńskiej? Była jedną z pasażerek samolotu, który wiózł delegację rządową na uroczystości związane z obchodami siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej.
Przez cały poranek siedziałam przed telewizorem, na dole ekranu był pasek, na którym płynęły od prawej strony do lewej informacje o osobach, które zginęły. Imię, nazwisko, funkcja. Lech Kaczyński – prezydent RP, Maria Kaczyńska – małżonka prezydenta RP, Ryszard Kaczorowski – ostatni prezydent RP na uchodźstwie. Kiedy pojawiło się nazwisko Anny Walentynowicz, wie pani, co napisano? „Osoba towarzysząca”. Ani słowa o tym, że współtwórczyni Solidarności. Nic. A przecież to o nią wtedy poszło. Ona była pretekstem Sierpnia ’80. To za nią wstawili się strajkujący. Za niesłusznie zwolnioną koleżanką z pracy.
Był początek sierpnia 1980 roku. Suwnicowa ze Stoczni Gdańskiej, Anna Walentynowicz, została dyscyplinarnie zwolniona z pracy „z powodu naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. Prawdziwy powód był jednak inny. Anna Walentynowicz od kilku lat była działaczką Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża – niezależnej organizacji, broniącej praw pracowniczych i obywatelskich, która za cele stawiała sobie: demokratyzację, wolność, a w dalszej perspektywie uwolnienie Polski od Związku Radzieckiego.
W jej obronie rozpoczął się strajk. Szesnaście tysięcy ludzi i pierwszy postulat: przywrócić do pracy Annę Walentynowicz. Mówi się, że robotnicy chcieli, by to ona została przywódczynią strajku. Odmówiła: „Ranga sprawy spadnie, jak na czele będzie baba. Musi być mężczyzna”.
I tak się stało. Na czele strajku stanął mężczyzna.
Ten sam mężczyzna został przewodniczącym Solidarności, później prezydentem Polski. On jest symbolem, jego wizerunek zdobi breloczki, jego imieniem nazwano lotnisko. „Fa-le-za” mówią o nim za granicą. Koślawo, bo przecież obcokrajowcom trudno wymówić „ł” i „ę”.
– Życiorys Anny Walentynowicz to jest materiał na epopeję narodową. Urodziła się na Kresach Wschodnich, wcześnie została sierotą. Przygarnęli ją sąsiedzi i zrobili z niej darmową służącą. Strasznie u nich cierpiała. Proszę sobie wyobrazić, że do synów tych państwa Ania musiała mówić: „paniczu”. Wszystko robiła w domu, zajmowała się też zwierzętami. W końcu się wyzwoliła, udało jej się uciec. Zatrudniła się w Stoczni Gdańskiej, zaczęła zarabiać. Posłano ją na kurs dla analfabetów, na kurs dla spawaczy. Pracowała bardzo pilnie, ponad normę, ale po jakimś czasie zorientowała się, że kierownicy dzielą się jej wynagrodzeniem za nadgodziny. Zachorowała na pylicę i wtedy zaczęła pracować jako suwnicowa. Od zawsze Ania angażowała się we wszystkie sprawy związane z krzywdą ludzką. Czy ona mogła przewodzić strajkowi? Nie wiem, czy mogła. Stocznia Gdańska to był zakład, w którym pracowała ogromna rzesza mężczyzn, i padały głosy, że na czele protestu musi stanąć facet (Joanna Duda-Gwiazda).
Jest takie zdjęcie, na którym Anna Walentynowicz trzyma tubę. Tuba jest olbrzymia, kobieta musi ją podtrzymywać drugą ręką. Anna sfotografowana została z profilu, ma otwarte usta, przez ramię przewieszoną torebkę. Włosy spięła w kok. Jest ubrana we wzorzystą sukienkę, aż żal, że autor zdjęcia nie miał kolorowej kliszy. W drugim planie widać z góry morze głów. Twarze wpatrzone w Annę. Jest sierpień 1980 roku, a zdjęcie zostało zrobione na terenie Stoczni Gdańskiej.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.