Читать книгу Zołzunie - Marta Fox - Страница 7
Szafot
ОглавлениеPomyślała, że to będzie najgorszy dzień w jej życiu.
Nie mogła wiedzieć, że przyjdą gorsze.
I lepsze także.
Obudziła się, zanim zadzwonił budzik, już o szóstej, i całkiem poważnie kombinowała, jaki zrobić unik, aby przesunąć w czasie pierwszy dzień w nowej szkole. Śmieszne, pierwszy dzień w szkole w połowie maja, kiedy właściwie rok szkolny się kończy. Kto w takim terminie zmienia szkołę?
Oczywiście ona, Antonina.
Antonina, tak właśnie, Antonina – od czasu, kiedy zabroniła zwracać się do siebie – Tośka.
– Ależ, Tośka, przecież jesteś prawie dorosłą pannicą, musisz się pogodzić z rzeczywistością – powiedziała mama, kiedy podjęła decyzję, że przeniesie córkę do innej szkoły.
– Jestem dorosła?! – wrzasnęła. – Czyli moja dorosłość polega na tym, bym była potulna i ani mru-mru, bo rodzice zawsze mają rację? Muszę was rozumieć? A dlaczego wy nie staracie się zrozumieć mnie? Dlaczego nikt się nie zapyta, czy podoba mi się wasza rewolucja? Czy ktoś mnie pytał o zgodę? Czy ktoś ze mną rozmawiał? Czy zapytał, co myślę i jak się czuję z waszymi decyzjami? Ja tylko muszę się pogodzić z tym, co postanowiliście, bo jestem prawie dorosła. Więc powiem wam, że jesteście wredni. I jeszcze wam dodam, że się nie pogodzę. Nie mam innego wyjścia, więc zamieszkam u babci, ale z taką rzeczywistością się nie pogodzę! Bo to wasza rzeczywistość i mam ją gdzieś.
Tak wówczas nakrzyczała.
I jeszcze więcej.
Może nawet trzasnęła drzwiami.
Może też płakała w nocy, kiedy nikt nie widział.
Na pewno wypisana z jednej szkoły i zapisana do drugiej poczuła się jak rzecz, jak mebel. Klamka zapadła, jak to określiła babcia Antoniny, u której miała zamieszkać. Nie dość więc, że zmieniono jej szkołę, to jeszcze musiała opuścić swój kąt, który bardzo lubiła. Uświadomiła sobie to w chwili, kiedy nie miała już nic do gadania, bo zdecydowano i przyklepano. Postawiono ją przed faktami dokonanymi, które nazwano rzeczywistością. Przez chwilę uradowała Antoninę myśl, że będzie mogła wracać do swojego kąta na weekendy, ale rychło się okazało, że mieszkanie zostało wynajęte koleżance mamy w zamian za opłacanie czynszu i mediów.
Rodzice próbowali z nią rozmawiać, później.
Później.
Czemu nie wcześniej?
Za dużo tego było.
Najpierw rozwód rodziców i wyprowadzka ojca.
Teraz przenosiny do innej szkoły i wyjazd mamy do pracy w Niemczech. Niby tylko na cztery miesiące, ale co będzie, jeśli na dłużej? – martwiła się na zapas.
– Tośka, jesteś mądrą dziewczyną – ojciec próbował ją pogłaskać z innej strony, doceniając intelekt i rozsądek. – Jesteś bardzo mądrą dziewczyną – powtarzał – dlatego zrozumiesz, że tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Jesteś naszą ukochaną córką i nadal nią będziesz, to się między nami nie zmieni. Będziemy o ciebie dbać, wspierać cię w dążeniach i zawsze będziesz mogła na nas liczyć. Pamiętaj, nie jesteś sama, masz kochających rodziców, którzy postanowili się rozstać i zacząć od nowa, stąd te rewolucje. Ty to rozumiesz, Tośka, bo jesteś mądra. Zobaczysz, że wszystko się ułoży, będzie nam dobrze, nawet lepiej.
Ble-ble-ble.
Nie mogła słuchać tego pitolenia, głaskania na siłę, przymilania się.
Jeśli nie przerywała ojcu, to dlatego, że rodziców się słucha, tak jej wpojono. Ale gotowała się w środku, w każdym słowie ojca wyczuwała wcale nie dbałość o jej dobro, tylko ratowanie swojego tyłka, dodawanie powagi upadłemu autorytetowi.
– Nie mów do mnie „Tośka” – przerwała w końcu ojcową tyradę. – Od dzisiaj jestem dla was Antoniną. – Spojrzała desperacko także na matkę. – I zapamiętajcie to sobie, bo jesteście dorośli i mnie kochacie.
Koniec gadania.
Tak było.
Kiedy rodzice się rozwiedli, też myślała, że to najgorszy dzień jej życia.
I dzisiaj przyszedł kolejny najgorszy.
Antonina patrzyła w biały sufit, rozmyślając i czekając na dźwięk budzika.
W mieszkaniu babci wszystko było białe. Białe ściany, meble, dywaniki, koce, poduszki, kubki, talerze, drzwi, kafle w łazience. Jakby to było mieszkanie nad Morzem Śródziemnym, a nie na Górnym Śląsku, nie w Katowicach, gdzie się kurzy, kopci i z węgla zbudowane są nawet góry, zwane hałdami. Babcia Antoniny postanowiła pokazać, na przekór aurze i wyziewom kopalń, że nawet na czarnym Śląsku może być jasno. Ile w to trzeba włożyć wysiłku, Antonina odczuje niebawem, kiedy wespół z babcią zacznie co tydzień myć okna, jakby świat na zewnątrz miał być przez to piękniejszy.
– Jak oni na biało, to ja na czarno – postanowiła, ciągle leżąc w łóżku i nie wiedząc jeszcze, co to znaczy ani jak to zrobi, ale wiedziała, że zrobi, bo złość się w niej kumulowała, przybierając coraz bardziej najeżone formy.
Może by tak wstać, zamknąć się w toalecie i udawać torsje na tyle głośno, by babcia usłyszała? Może zemdleć z wielkim hukiem, zahaczając nogą o biały stolik stojący w przedpokoju, przykryty szydełkowaną, oczywiście białą serwetą, kupioną na targu staroci? Może lepiej upaść w kuchni, rozbijając szklankę zimnej wody, która z łatwością rozpryśnie się na białych kaflach podłogowych? Z podłogą w kuchni to już babcia przesadziła na maksa, nawet mama tak mówiła, przypomniała sobie Antonina.
Babcia Apolonia była emerytowaną bibliotekarką, kobietą konsekwentnie realizującą swoje cele i małe marzenia, cieszącą się w rodzinie autorytetem. To ona zazwyczaj miała decydujący głos, a dziadek Andrzej ją w tym wspierał i zawsze był po jej stronie. Babcia zdecydowała, że w rodzinie imiona będą się zaczynać na „a”, i tak było. Swoją jedyną córkę nazwali Agnieszką, córka z kolei swojej córce dała na imię Antonina, być może dlatego, że św. Antoni cieszył się wielką adoracją zarówno babci, jak i dziadka. Ojciec Antoniny miał na imię Piotr, więc dziadkowie od razu patrzyli na niego tak, jakby nie pasował do klanu.
Mimo sprawowania rządów silnej ręki i dużej stanowczości babcia Apolonia była lubiana nie tylko przez najbliższych, lecz także przez dalsze kuzynostwo. Potrafiła żartować i miała moc łagodzenia sporów, może dlatego, że zawsze we właściwym momencie przypominała o marności świata i ludzkich poczynań, powtarzając swoje ulubione pytanie: „A jak to się ma do wieczności?”.
Antonina ciągle leżała w łóżku. Wciąż nie miała chęci zebrać się do szkoły, ale przynajmniej odrzuciła pomysł udawania chorej, uznając go po prostu za głupi.
Skoro chce być czarnym charakterem, prościej byłoby pójść na wagary i nie straszyć babci, która prędzej zniosłaby te wagary niż chorobę wnuczki. Pomyślała, że nie ma wyjścia, będzie musiała polubić ten mały pokoik i białe żeliwne łóżko, podobne do tych szpitalnych. I pościel w niebiesko-granatową kratę, błękitne rolety, nocny stolik z metalową lampką, i pusty regał, na którym ustawi swoje książki, i biurko stojące pod oknem.
„Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – powtarzał czasem dziadek, dostosowując przysłowie do swojej codzienności. Antonina będzie musiała jeszcze polubić wąską szafę i niewielką komodę z czterema szufladami, w której już ułożyła swoje rzeczy. Na komodzie stał telewizor, z płaskim ekranem, nie większym od jej laptopa, obok odtwarzacz DVD. Z tymi sprzętami nie będzie miała problemów, na pewno je polubi, by wieczorami oglądać filmy. To prawda, babcia z dziadkiem chcieli dla niej jak najlepiej, musiała to przyznać.
– Nieba ci przychylimy, Antonino – obiecywał dziadek Andrzej.
– Będzie nam razem dobrze, Antonio – przymilała się babcia Apolonia.
Oboje pamiętali o tym, by nie zdrabniać imienia wnuczki. Zanim je wypowiedzieli, brali głęboki oddech, jakby to imię z trudem przechodziło im przez gardło, jakby nie było imieniem wnuczki, tylko obcej dziewczynki, którą wzięli na wychowanie. Przeprowadziła się do nich w czwartek i dziadkowie wspaniałomyślnie pozwolili, by do szkoły poszła dopiero od poniedziałku.
Nowy tydzień, nowe życie w nowym domu, który musi uznać za swój, przynajmniej na cztery miesiące, bo na tyle mama porzuciła posadę w szpitalu i wzięła bezpłatny urlop. To dziadek używał słowa „posada”, które zawsze wypowiadał z dumą, jakby jego córka była co najmniej ordynatorką oddziału lub choćby siostrą przełożoną. Tymczasem matka Antoniny pracowała jako wykwalifikowana pielęgniarka na oddziale geriatrycznym. Czuła się potrzebna i lubiła swoją pracę, choć zawsze wracała zmęczona, najpierw siadała w fotelu i wyciągała nogi na podstawionej pufie. Wypoczywała nie dłużej niż piętnaście minut i dopiero wtedy rozpoczynała pracę na drugim etacie, czyli w domu, który też lubiła, dlatego stwarzała w nim ciepły klimat bezpiecznego rodzinnego gniazdka.
– U was to jest tak, jakby codziennie ktoś piekł szarlotkę – powiedziała kiedyś Marysia, koleżanka Antoniny ze starej szkoły w Opolu.
Antonina parsknęła wówczas śmiechem, ale teraz, kiedy to sobie przypomina, przyznaje Marysi rację. Rzeczywiście tak było. Dom miał swój zapach, bardzo przyjemny, może to była mieszanina cynamonu i jabłek, może dołączał do tego zapach mięty i melisy, suszonych w kuchni, przy okapie. Bo mama, podobnie jak babcia, wierzyła w zioła, które – jej zdaniem – były dobre na wszystko.
Dom babci pachniał czystością, mieszaniną cytrynowego płynu do zmiękczania tkanin. Babcia ciągle wietrzyła mieszkanie, jakby tymi oknami miała wpaść świeżość morskiej bryzy, a nie kopalniane wyziewy i spaliny. Kiedy Antonina stwierdziła, że w takim miejscu nic świeżego nie może wlecieć do domu, babcia się oburzyła i zrobiła wnuczce wykład na temat dzielnic miasta i ich mikroklimatów. Wyszło na to, że mieszkają w tej najczystszej, zaledwie kilkaset metrów od lasu, będącego fabryką tlenu, schronieniem dla sarenek, zajęcy i ptaków.
Dziadek dodał jeszcze dziki, które wychodzą z lasu i bezstresowo buszują po osiedlowych trawnikach w poszukiwaniu jedzenia. Nie wiadomo, co lepsze, pomyślała, wystawić się dzikom na pożarcie czy nowej klasie, po której – nie wiedzieć czemu – oczekiwała sępich spojrzeń i wrogiego krakania.
– Z takim nastawieniem daleko nie zajedziesz – oponowali zgodnie mama, babcia i dziadek. – Dlaczego nie myślisz pozytywnie? – dopytywali jedno przez drugie. – Czemu? Czemu? Czemu? – ciągle to samo.
– Bo nie – odpowiedziała argumentem nie do zbicia i tym samym skończyła rozmowę.
Niech się cieszą, że nie zaserwowała swojej ulubionej w takiej sytuacji odpowiedzi: „Czemu? Bo nie ma w dupie dżemu”. To nie przystoi kulturalnej panience, ale gdzie jest napisane, że właśnie ona musi się zawsze i wszędzie kulturalnie zachowywać, tym bardziej że znalazła się w sytuacji, która ją drażniła, raniła i tym samym wywoływała niekontrolowaną wściekłość. Przecież jest prawie dorosłą pannicą, więc nic się nie stanie, gdy da upust swoim emocjom, jak to robią w podobnych sytuacjach dorośli, którym to wolno robić.
Nakręcała się niepotrzebnie, więc dobrze, że zadzwonił budzik i przerwał jej wspominki sprzed kilkunastu dni. Wyszła z pokoju po cichutku i zamknęła się w toalecie. W domu, w swoim domu tego nigdy nie robiła, a tutaj mechanicznie przekręciła zamek w drzwiach, jakby była u obcych, choć przecież nieraz spała u dziadków.
Spojrzała w lustro.
Duże ciemne oczy, czarne włosy, blada cera, jakby słońce ani trochę jej nie musnęło. Może i nie miało okazji, bo przecież ostatnio nie wychodziła z domu, sobie na złość. Była wysoka, już dawno przegoniła wzrostem mamę. I szczupła. Odwróciła się bokiem, by zobaczyć swoją nienaganną figurę, jak mawiała mama z rozczuleniem i dumą jednocześnie.
Zgodnie z porannym postanowieniem ubrała się tylko w czarne rzeczy, T-shirt, wąskie spodnie. Stopy wsunęła w czarne tenisówki z Biedronki za dwadzieścia dziewięć złotych. Po kilku minutach wyszła z łazienki i zobaczyła, że babcia już czeka ze śniadaniem: grzankami z dżemem morelowym własnej produkcji. Lubiła ten dżem, ale tym razem kęsy przełykała z trudem, popijając powoli herbatą o dziwnym smaku. Zjadła jedną grzankę, ugryzła drugą, ale poczuła, że to ponad jej możliwości, że nie może na siłę. Babcia obserwowała ukradkiem jej zmagania.
– Jeśli nie możesz, to się nie zmuszaj. Wiem, że lubisz ten dżem, kochanie, ale nic na siłę.
– Lubię – potwierdziła – wiesz, babciu, że lubię, ale dzisiaj mam supeł w żołądku.
– Nie bój się, może być całkiem miło, nie nastawiaj się przeciwko ludziom, których nie znasz.
– Chodzi o to, babciu, że ja ich nie chcę poznawać. Nie chcę przygód, dosyć miałam atrakcji w domu, po co mi nowe w szkole?
– W domu miałaś „atrakcje”, jak to mówisz, „domowe, rodzinne”, a w szkole możesz mieć swoje własne i te będą zależeć od ciebie, a nie od problemów rodziców, więc nie przekreślaj rówieśników na wstępie, Antonino – babcia uważała, by nie powiedzieć „Tosiu”.
Do kuchni cichutko wszedł dziadek Andrzej.
– Dla mnie to już śniadanka nie ma? – zapytał swoim niskim radiowym głosem.
– Nie mówiłeś, że wcześniej wychodzisz. Myślałam, że zjemy razem, jak zawsze. Wyprawmy najpierw Antoninę do szkoły.
– Chciałem ją odprowadzić – powiedział dziadek przymilnie.
– O, nie! – wrzasnęła Antonina. – Nie jestem pierwszakiem, poradzę sobie.
– Chciałem dobrze – szepnął dziadek, wyraźnie zbity z tropu.
– Nie rób drugiemu dobrze, nie będzie ci źle – wnuczka powiedziała już spokojnie, chcąc udobruchać dziadka.
– Jakbym słyszała twoją matkę – zdziwiła się babcia.
– OK, macie jasność, jestem córką swojej matki, a waszej córki, nie będzie wam ze mną lekko – Antonina odsunęła talerzyk, skinęła głową w stronę babci, zarzuciła plecak na ramię. Przy drzwiach mruknęła jeszcze: – No, to cześć, nie martwcie się, dam radę.
– Herbatę przynajmniej wypij – zatroszczyła się babcia.
– To jest herbata? Smakuje jak siki Weroniki.
– To werbena, dobrze ci zrobi.
– Dobrze zrobi? Na co?
– Na nerwowość.
– Ty mnie, babciu, do trawek nie przyzwyczajaj – powiedziała już przy drzwiach.
Nagle zrobiło się pusto, jakby tylko wnuczka wnosiła życie do ich jasnego domu.
– Słyszałaś, Polu? Do trawek masz jej nie przyzwyczajać i „da radę”. To inne pokolenie, oni nie mówią „podołam”, „uda mi się”, „postaram się”, „wytrzymam”, „spróbuję”, oni „dają radę” – dziadek Andrzej próbował odtrącenie zamienić w językoznawczą debatę.
– Czy to źle? Po prostu w siebie wierzą, nie to co my. My siedzieliśmy w kącie, bo tak nam kazano, bo wmawiano nam, że nas znajdą, jeśli taki ma być nasz los, bo dzieci i ryby nie miały głosu – babcia Apolonia mówiła niby z podziwem dla młodych i wnuczki, ale i z żalem, jakby ją coś ważnego ominęło.
– Jak myślisz, da radę? – Dziadek Andrzej rozluźnił krawat, usiadł za stołem i sięgnął po niedojedzoną grzankę wnuczki.
Gimnazjum znajdowało się dziesięć minut drogi od bloku dziadków Antoniny, już poza osiedlem. Przed laty w tym samym budynku mieściła się szkoła podstawowa, którą ukończyła mama Antoniny. Od tego czasu ponoć niewiele się zmieniło, dobudowano jedynie dużą halę sportową. Była to spokojna okolica domów jednorodzinnych, budowanych jeszcze w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Dopiero później wybudowano kilka niewysokich bloków, a w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych powstało duże osiedle, potocznie zwane Manhattanem. Antonina sprawdziła te informacje w Wikipedii.
Podobało jej się osiedle, na którym mieszkali dziadkowie.
Oficjalnie nazywało się osiedlem Odrodzenia.
Lubiła odwiedzać dziadków, ale nie przypuszczała, że przyjdzie jej tutaj mieszkać dłużej niż kilka dni. Place zabaw i piaskownice, w których jeszcze niedawno się bawiła, rozbudowano, wyłożono miękkim podłożem. Były zadbane i okupowały je nie tylko mamy z małymi dziećmi, lecz także młodzież z pobliskiej podstawówki przy ulicy Łętowskiego. W pobliżu znajdowało się też duże boisko, więc jeśli dziewczynom znudziło się patrzeć na rozgrywki, siadały na huśtawkach. Jedna podobna do drugiej, wszystkie w obcisłych, kolorowych leginsach i koszmarnie kolorowych T-shirtach. Na ich tle Antonina rzeczywiście się wyróżniała. Niby ta czerń w ubiorze była na złość rodzicom i dziadkom, ale właściwie to nigdy nie chciała wyglądać jak papuga.
Była w niej jakaś potrzeba manifestowania inności. Jeśli tego do tej pory nie robiła tak wyraziście, to dlatego, że brakowało jej równie wyraźnego pretekstu. Ale teraz go ma i może robić wszystkim na złość. Za nic mieć nakazy i zakazy. Do tej pory była grzeczna i poukładana do przesady. Babcia Apolonia zauważyła czerń jej ubrań, ale słowem się na ten temat nie zająknęła. Może nie chciała jej denerwować, ale w swoim czasie swoje powie, bo lubiła mówić, co myśli.
Antonina szła powoli, minęła mały plac zabaw, podstawówkę, przedszkole, duży plac zabaw, bibliotekę, która mieściła się w jednym z dziesięciopiętrowych bloków, Tesco, knajpkę zwaną „Werandą”. Nigdy w niej nie była, ale czemu by nie spróbować? Z zewnątrz niewiele mogła dojrzeć, bo „Werandę” otoczono wysokim płotem. Taka moda, by tworzyć zamknięte dziuple. Polacy kochają zamykanie, otaczanie się, odgradzanie od sąsiada, jakby tworzyli świat, którego się wstydzą, więc trzeba się zabarykadować przed wścibskimi oczami. Całkiem inaczej niż w Szwecji, gdzie nikt niczego nie zakrywa, nawet nie zasłania okien. Była rok temu z dziadkiem, widziała na własne oczy.
Pozostało jej nie więcej niż pięćset metrów, by wejść „w mury szkoły”, jak mówi mama. „Kiedy opuścisz mury szkoły, zatęsknisz za jej klimatem, zobaczysz”. Na razie nie było w Antoninie tęsknoty, jedynie złość. Nie próbowała sobie precyzyjnie wypunktować, co konkretnie ją złości. Wydawało jej się, że wszystko: rodzice, dziadkowie, stara klasa, która pozostała w „murach” poprzedniej szkoły, i nowa, której jeszcze nie znała. Tamci nauczyciele, bo nie zrobili nic, by ją zatrzymać, i nowi, którzy ją przyjęli w nowe „mury”.
Pstrokate dziewczyny w pstrokatych leginsach szły w tym samym kierunku. Plecaki zwisały im z prawego ramienia. Antonina niosła swój podobnie, ale by wyglądać inaczej, założyła obie szelki na oba ramiona, jak grzeczna dziewczynka. Nie po to, by zamanifestować układność, ale by wyglądać inaczej niż wszyscy.
Dziewczyny głośno rozmawiały, słyszała każde słowo, ale nie składała ich w całość, nie starała się dociec, co je tak śmieszy. Od razu powzięła kolejne postanowienie, byle tylko być wbrew temu, co widzi: ona będzie mówiła cicho, niech inni nadstawiają uszu, niech się skupiają, bo powtarzać nie zamierza. Ich strata, nie będzie jęzora strzępić po próżnicy, jak mawiał dziadek.
Postanowiła, że będzie elegancka i staroświecka, byle tylko przypomniała sobie więcej dziadkowych i babcinych powiedzonek. Zero młodzieżowego slangu, żadnych skrótów i szyfrów, żadnego „spoko”, „OK”, „nara”, „doju” ani innych słów, wyrażeń i zwrotów, które przypisywałyby ją do określonej grupy. Będzie inna, na złość wszystkim, niech główkują, niech się wyśmiewają, to oni będą musieli się dostosować do jej sposobu bycia, bo ona na pewno nie przejdzie na ich stronę.
Jeszcze nie wiedziała, jacy są ci „oni”, ale już założyła, że będą przeciwko niej, a ona nic sobie z tego nie będzie robić, bo jej nie zależy. Jest tutaj z musu i jak tylko mus minie, odjedzie do starych „murów” i znanych jej ludzi, do swojego miasta i swojej biblioteki, którą tak bardzo lubiła. Choćby było źle, wytrzyma, przetrwa tę karną kolonię, tak postanowiła.
Do szkoły weszła zamaszyście.
Opadł ją półmrok, korytarze nie miały okien, za to w klasie okna były duże, zauważyła.
Trafiła wprost do sekretariatu, przedstawiła się i powiedziała, że będzie jej miło i raźniej, jeśli do klasy wejdzie z nauczycielem.
Sekretarka kiwnęła głową i powiedziała:
– Rozsądnie mówisz.
Antoninę te dwa słowa ucieszyły, bo od babci często słyszała, że pierwsze wrażenie jest ważne, nawet bardzo, że potem łatwiej pracować nad jego ugruntowaniem. Sekretarka weszła do gabinetu dyrektorki, a po chwili zaprosiła do niego Antoninę.
– Witaj w naszej szkole, mam nadzieję, że szybko się u nas zaaklimatyzujesz i poczujesz dobrze – powiedziała dyrektorka, uśmiechając się szczerze.
Tak się Antoninie wydawało, bo od razu poczuła do niej sympatię i wcale nie bała się bardziej, niż kiedy wyszła z domu. Kiedy jednak dyrektorka zapytała Antonię, czy się boi, dziewczyna kiwnęła twierdząco głową.
– Będę cię uczyła polskiego, akurat dobrze się składa, bo w II B, do której jesteś zapisana, mam właśnie pierwszą lekcję, więc pójdziemy razem.
– Dziękuję – szepnęła Antonina – poczuję się bezpieczniej.
– Bezpieczniej? – zdziwiła się dyrektorka. – Nie bój się, tutaj ci nic nie grozi, poza, rzecz jasna, ocenami niedostatecznymi, ale twój wypis z poprzedniej szkoły świadczy o tym, że uczysz się dobrze, więc do końca roku może nie obniżysz lotów.
– Poczekam na korytarzu – zaproponowała Antonina, jakby w obawie, że zdradzi się niepotrzebnym słowem.
– Świetnie, masz pięć minut do dzwonka, rozejrzyj się, tylko żebym cię nie szukała.
Antonina wyszła na korytarz, gdzie brzęczało jak w ulu.
Poprzednia szkoła wydała jej się lepsza, bo jaśniejsza, z szerokimi, przeszklonymi korytarzami. Nic dziwnego, mieściła się w nowoczesnym budynku, więc dużo było w nim przyjaznej przestrzeni na rekreację podczas przerw. Tutaj było szaro, ciasno, obco… albo tak tylko jej się wydawało. Nie ruszała się spod drzwi sekretariatu. Wolała nie narażać się na to, że dyrektorka wyjdzie i będzie się za nią rozglądać.
W końcu dzwonek ogłosił koniec przerwy.
Z pokoju od razu wyszli nauczyciele niosący dzienniki pod pachą. Niektórzy zerkali na nią, co widziała kątem oka, bo głowę specjalnie opuściła.
– Idziemy na pierwsze piętro, pierwsza sala po prawej – powiedziała dyrektorka, która miała w rękach dziennik, długopis i trzy książki.
Teraz Antonina poczuła się gorzej, jakby to wejście do klasy miało zadecydować o barwie jej życia. Dyrektorka wyglądała na osobę pewną siebie i potrafiącą trzymać w ryzach całe gimnazjum, łącznie z największymi rozrabiakami. Antoninie to jednak animuszu nie dodawało. Serce jej łomotało, oddech stawał się krótszy.
Dyrektorka weszła do klasy pierwsza i od razu zapanowała cisza.
Antonina czuła, że co najmniej trzydzieści par oczu prześwietla ją na wylot.
– Przedstawiam wam koleżankę, która do końca roku, a może i w następnym, będzie w waszej klasie. Mam nadzieję, że przyjmiecie ją serdecznie i że się wzajemnie polubicie. Siadajcie, a ty, Antonino, proszę, powiedz coś o sobie.
Tego się nie spodziewała.
Wiele razy wyobrażała sobie scenę wejścia do klasy, ale myślała, że nauczycielka tylko wymieni jej imię, nazwisko i po prostu wskaże ławkę. Wzięła oddech i w tym samym czasie czarnowłosa dziewczyna siedząca pod oknem syknęła:
– Wow, Czarna Mamba.
– Nie mamba, tylko Antonina Krukówna, od kruka, czarnego, ale nie aż tak groźnego jak mamba – odpowiedziała.
– Masz jeszcze jakieś zalety? – zapytała kpiąco czarnowłosa.
– Niebawem będziesz miała okazję się przekonać.
– Niebawem, he, he – roześmiał się ktoś w środku klasy.
– Za co cię wyrzucili z poprzedniej szkoły? – zapytała dziewczyna siedząca z czarnowłosą, podobna do niej, choć o bledszej twarzy, okolonej rudymi włosami i grzywką spadającą na oczy.
– Za całokształt.
Dyrektorka spojrzała na Antoninę zaintrygowana.
Chciała coś wytłumaczyć, ale ubiegła ją dziewczyna siedząca w pierwszej ławce, z paznokciami pomalowanymi na zielono, która mruknęła:
– Coś z tobą nie tak? Dobrze się czujesz?
– Jakbym wstępowała na szafot.
– Szafot? Nie kumam, to gimbuda, a nie słownik wyrazów na „sz” – podsumowała dziewczyna z zielonymi paznokciami.
– Antonino, usiądź w drugiej ławce, obok Ady – powiedziała dyrektorka.
– A co ja złego zrobiłam?! – wrzasnęła Ada, która do tej pory milczała.
– Antonina i Adrianna to dobrze brzmi, więc bądź miła dla koleżanki, która wstępuje na szafot – dyrektorka próbowała żartować. – A przy okazji macie historyczną zagadkę – kontynuowała dyrektorka – dotyczy szafotu i pewnej Antoniny, pisemnie, na jutro.
W klasie zabuczało.
Antonina usiadła obok Ady, która ostentacyjnie odsunęła się pod ścianę.
– Nie bój się, nie gryzę, nie zarażam, jedynie kraczę, jak to kruk – szepnęła Antonina. – Aha, jeszcze straszę wieczorami – dodała.