Читать книгу Las i ciemność - Marta Matyszczak - Страница 9

Оглавление

PROLOG

Teraz

Mirela Bąk od początku była zdania, że to nietrafiony pomysł. Spływ kajakowy! I biwakowanie nad jeziorem z czworgiem – powiedzmy to sobie szczerze – nie najlepiej wychowanych dzieci. Na taki sposób spędzenia urlopu mógł wpaść tylko jej mąż. Ona nie miała nic do gadania. Sugestię, że może by tak do Chorwacji na all inclusive, jak cywilizowani ludzie (dajmy na to Chrobakowie z klatki obok), mogła sobie darować. Wniosek nie tyle został odrzucony, ile w ogóle go nie rozpatrzono.

I teraz tkwiła w rozchybotanym kajaku, ramiona omdlewały jej pod ciężarem wiosła, a do tego wyglądała niczym czerwona latarnia. Jakby wyskoczyła z osławionej dzielnicy Amsterdamu. Bynajmniej nie dlatego, że przypominała kuszącą niewiastę prężącą się w bieliźnie na wystawie domu uciech. Trzeba jasno zaznaczyć, że Mirela takowej nie przypominała. Kusząca wprawdzie była, jednak tylko dla komarzyc, które traktowały ją na podobieństwo dojnej krowy. Bąk była więc cała w bąblach i już sama nie wiedziała, czy jej cera szkarłaci się od użądleń czy od skutków działania promieni słonecznych. Każdy centymetr ciała swędział ją i piekł.

I jeszcze wisienka na torcie: cholerny Karolek, z którym dzieliła tę niegodną zaufania łajbę. Po pierwsze, był stanowczo za gruby, więc kajak z ukochanym dziecięciem na pokładzie ważył chyba z tonę. Już dawno powinna żarłokowi ograniczyć dostęp do lodówki. Jak tak dalej pójdzie, będzie przypominał jednego z tych amerykańskich bachorów, które wsuwają frytki nawet na podwieczorek, twierdząc, że to ich codzienna porcja warzyw. Mirela coś o tym wiedziała, ponieważ w telewizji państwowej obejrzała reportaż, który przestrzegał przed skutkami ślepej fascynacji zgniłym Zachodem.

Syn Bąkowej był do tego leniwy jak buła z margaryną.

– Wiosłuj, kochanie – przemówiła do latorośli. – Prawo, lewo, prawo, lewo. – Próbowała zagrzać syna do pracy.

Równie dobrze jednak mogłaby namawiać swojego starego, żeby wreszcie zaczął używać dezodorantu.

Jak grochem o ścianę!

Machała więc, samotnie ciągnąc tę karawanę. Z ulgą dostrzegła śluzę. To chyba ta największa na Kanale Augustowskim. Zanim woda przeleje się między komorami i wyrówna poziom, Mirela będzie miała trochę czasu, żeby odpocząć. Oby tylko Karolek siedział spokojnie i nie wpakował ich do kanału. Przyjrzała się synowi. Wydawało jej się, że zasnął. To nie byłoby najgorsze rozwiązanie. Przynajmniej nie narobi spustoszenia. Aby sprawdzić, czy się nie myli, uniosła pagaj i jego końcówką szturchnęła dziecię w tłuściutki bark. Karolek ocknął się, powiercił i znów zapadł w błogi sen.

Dobra nasza!

– Paniewo! – wrzasnął ten dureń, jej ślubny.

Jakby nie miała oczu i nie widziała.

– Cicho! – fuknęła na męża. – Bo obudzisz syna.

Mirela Bąk naprawdę chciała już odsapnąć. Uznała, że im prędzej znajdzie się przy śluzie, tym szybciej będzie mogła zaniechać uwłaczającej gimnastyki. Wytężyła więc siły i wyprzedziła dwa kajaki, w których siedzieli parami pan Bąk z Krzysiem oraz najstarsza progenitura: Andżela i Brajanek. Nawiasem mówiąc, Mirela dopiero przy trzecim dziecku zdołała wyperswadować mężowi nadawanie potomkom spolszczonych angielskich imion, stwierdziła bowiem, że za ich sprawą Bąkowie nie przeobrażą się nagle w rodzinę królewską. Bliżej im było do Addamsów, ale tego już głośno nie mogła powiedzieć. Wprawdzie stary aluzji i tak by nie zrozumiał, ale tym bardziej mógłby Mirelę – przez tę wytkniętą mu niewiedzę – palnąć w ucho. Nie pierwszy raz i nie ostatni.

Bąkowa pruła taflę Jeziora Krzywego, wyobrażając sobie, że zostawia rodzinę nie tylko parę metrów za sobą, ale zostawia w ogóle. Cóż to było za wspaniałe uczucie!

Ten tyran, jej mąż, zbudził ich dzisiaj bladym świtem i zagonił do wiosłowania, twierdząc, że nie ma czasu nawet na śniadanie.

– Potem będzie tłum! – orzekł. – A tak popływamy w spokoju.

Kiedy więc Mirela docierała do wrót śluzy Paniewo, była piekielnie zmęczona, wściekła, a do tego głodna. Nic dziwnego, że mało jej szlag nie trafił, gdy spojrzała na zegarek.

– Siódma trzydzieści! – warknęła.

Jak się już zdążyła przekonać, te dziewiętnastowieczne konstrukcje, zbudowane na drodze wodnej o długości ponad stu trzech kilometrów (tak, Mirela przed wyjazdem odrobiła zadanie domowe), uruchamiano dopiero o ósmej rano. Czekało ich więc upojne pół godziny pod śluzą.

Bąk dobiła do brzegu, wyczłapała na ląd, pozostawiając pochrapującego Karolka samemu sobie, i poszła szukać śluzowego. Poprzysięgła sobie, że jeśli ten gamoń jeszcze nie stawił się w robocie, własnoręcznie pokręci metalowymi korbami i przesunie wrota. To nie mogła być żadna filozofia.

Ruszyła lewą stroną wzdłuż kanału. W kajaku nie było sensu wkładać butów, bo i tak zaraz by się przemoczyły, więc teraz patrzyła pod nogi, żeby boso nie stąpnąć na żaden kamień zalegający na wydeptanej w trawniku ścieżce. Budka śluzowego stała na drugim brzegu. Wyglądała jak domek krasnala z niewielkimi okienkami, w których fikuśnie upięto firanki. Na drewnianej ścianie pomalowanej na ciemnobrązowo przywieszono dwie tabliczki: jedną czerwoną, drugą niebieską. Z tej odległości Mirela nie potrafiła odczytać, co na nich napisano. Weszła na wąską kładkę umieszczoną na ruchomych, teraz zamkniętych na głucho skrzydłach śluzy, by przedostać się na drugi brzeg. Kątem oka zauważyła coś dziwnego. Coś, czego w komorze wodnej być nie powinno.

Zwolniła kroku. Instynkt powstrzymywał ją przed zerknięciem w dół. Uparcie patrzyła przed siebie. Napotkała wzrokiem mosiężną tabliczkę przywieszoną na murze przy jazie. Mirela dowiedziała się z niej, że znajduje się właśnie na śluzie Paniewo, która została odbudowana w latach 1973–1978.

Zmysły kobiety się wyostrzyły. Słyszała poranny świergot ptactwa w przybrzeżnym listowiu i plusk wody odbijającej się lekko od wyłożonych kamieniami brzegów. Mimo wczesnej pory czuła przyjemny zapach rozgrzanego słońcem drewna. I zmurszały swąd wilgoci ciągnący od jeziora. Zieleń okalającej Paniewo Puszczy Augustowskiej oślepiała swą lipcową intensywnością.

Mirela nieśpiesznie, jak na zwolnionym filmie, odwróciła głowę w prawo. Utkwiła wzrok w czymś kolorowym o nieokreślonym kształcie. To coś unosiło się na powierzchni wody.

Bąkowa nie miała wątpliwości, że patrzy na zwłoki.

Wrzask poniósł się echem po okolicy, płosząc parę kormoranów przysiadłą na brzegu jeziora Paniewo. Nawet bielik ukryty w gałęziach pobliskich drzew zerwał się do lotu. Tego jednak kobieta nie zauważyła. Zamazał jej się obraz przed oczami. I dopiero po chwili dotarło do niej, że ten ogłuszający, z każdą sekundą coraz bardziej ochrypły krzyk wydobywa się z jej gardła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

.


Las i ciemność

Подняться наверх