Читать книгу Moc granatu - Marta Motyl - Страница 3

ROZDZIAŁ I Życie daje szkołę

Оглавление

Wyobrażałam sobie, jak chmara długowłosych i długonogich nimfetek razem ze mną oddycha obrazami. Wdech–piękno, wydech–piękno, wdech–piękno, wydech–piękno. Z równą przyjemnością zaciągałam się zapachem ich mlecznych ciał. Słowa lolitek, nuta po nucie, układały się w ujmującą melodię. Urozmaicały ją dzwoneczki szczerego śmiechu. A ja wciąż włączałam replay.

Uroiłam sobie istną Akademię Pana Kleksa w wersji dziewczyńskiej i/lub lesbijskiej. Powinnam dodać odznaczanie uczennic kolorowymi piegami, do kompletu.

Najważniejsze, że termin praktyk z plastyki naprawdę się zbliżał. Roześmiana skreślałam kolejne dni w kalendarzu. Śmiałam się też z tego, że mam uczyć i wychowywać, chociaż wielu odsądziłoby mnie od czci i wiary. W przeciwieństwie do Pana Kleksa postawiłam na nudnawy wizerunek. W nowej roli chciałam wydawać się uporządkowana od A do Z. Nikt nie mógł wpaść na ślady mojej przeszłości i prawdziwej mnie.

Ledwie przekroczyłam próg gimnazjum, w sukience za kolano, z upiętymi w kok włosami, a mina mi zrzedła. Napotkane nimfetki wcale mi się nie spodobały. Nie oglądałam się nawet za najzgrabniejszymi z nich. Sprawka stresu spowodowanego rolą czy samych dziewcząt? Dlaczego czar prysł?

Na korytarzach z ich ust, wymalowanych jak u klaunów, wylatywały głównie słowa do wypikania. Razem z nimi prężyły się i wypinały przed publicznością złożoną z reszty klasy. Śmiały się na cały regulator, nieszczerze, śmiechem podobnym do udawanego orgazmu. Miałam ochotę go wyłączyć. Maniery początkujących gwiazd porno podkreślały skąpymi ciuszkami. Nie oszczędzały za to na perfumach. Ilość, jaką na siebie wylewały, wywoływała nagłe ataki kichania. Gdyby spryskały się odrobinę mocniej, zwaliłyby z nóg i słonia.

Skromniejsze dziewczyny wyglądały na ich młodsze siostry, które wciąż nie wyrosły z bluzek z Myszką Miki. Jednak plotkując o gwiazdach, używały tylu wulgaryzmów, co tamte. Z zazdrością, że jeszcze nie weszły na ten sam stopień wyzwolenia. To znaczy skurwienia. Na razie na pękatych nóżkach co najwyżej zbyt często chodziły na fast foody.

Z kolei chłopcy, dla których nie znalazłam miejsca w mojej wizji, nie okazali się warci uwagi. Rośli pokracznie, pryszczato i na dopalaczach. Nie wiem, czy mieli oczy czerwone jak króliki po nocach spędzonych na ćpaniu, czy na graniu. Lolitki odstawiały przed nimi sztuczki tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy. Najwięksi naiwniacy pozwalali się nieźle wrabiać – przynosili, podawali, zamiatali na zawołanie. Oni nie wiedzieli, ale ja wiedziałam, że nic nie wskórają. Wyznacznikiem pozycji lolitkowej gwiazdy zawsze jest starszy gość. Im większa różnica wieku między nimi, tym lepiej. Ciekawe, czy te tutaj mają swoich sponsorów?

Szybko wyszło na jaw, że całe to stado uważa sztukę zarówno za wymysł tych, którym się nudzi, jak i samych nudziarzy. Internetowi kozacy, czołowi youtuberzy wcale się nią nie zajmowali ani nie przejmowali. I co? Zbierali lajki, obserwatorów, wyświetlenia! Dzisiaj myślę, że małolaty próbowały mnie podpuszczać swoją gadką. Ale wtedy, pełna zapału, dowodziłam im, że dzieła sztuki przetrwają znacznie dłużej niż bohaterowie jednego sezonu. Tym samym zbiorą więcej lajków i obserwatorów, jeżeli mierzyć ich miarą. Zapamiętany obraz da się wyświetlić w głowie bez prądu i Wi-Fi nie miliony, a miliardy razy.

Mimo tego tłumaczenia nastolatki wiedziały swoje.

Nie mogłam się doczekać prowadzenia lekcji, żeby nimi nawrócić ich na moją wiarę w sztukę. Ponownie odliczałam więc dni – do zakończenia obserwacji z oślej ławki i przejęcia centrum dowodzenia przy tablicy. Pan Kleks nie do końca wyparował mi z głowy; kiedy wreszcie rozpoczęłam zajęcia, było na nich prawie tak samo kolorowo, jak u niego. Pokazywałam swoje prezentacje multimedialne o epokach, które dawały po oczach, grały i trąbiły. Puszczałam wesołe animacje o artystach. Urządzałam konkursy. Małolaty najbardziej polubiły diabełki wyskakujące z pudełeczek, więc nakupiłam im niespodzianek co niemiara. Podczas kwizów pseudospryciarze zaczęli bezczelnie szukać podpowiedzi od ukrytego w komórkach wujka Google’a.

Ciocię Magdę i „pedalskie bohomazy” towarzystwo ciągle miało wiadomo gdzie. Bardziej pomysłowe, staranniejsze rysunki i malunki oddawałyby mi szympansy z łódzkiego zoo. Nawiasem mówiąc, chyba lepiej poradziłabym sobie ze zwierzakami niż ze stadem, które miałam przed sobą. Wystarczyło, żeby z sali choć na chwilę wyszła etatowa plastyczka, a zaczynało się międlenie jęzorami i gapienie się w wyświetlacze smartfonów zamiast na slajdy. Kiedy ona z powrotem wkraczała do akcji, wszyscy natychmiast milkli, a smartfony znikały.

Z kosza na śmieci wystawały pogniecione dyplomy i pudełeczka. Bogu niech będą dzięki, że nie nosiłam go na głowie!

Mijając smarkaczy na korytarzach i schodach, słyszałam przeciągły syk: „Mortissshia”. Z dnia na dzień moje zniechęcenie rosło. Bujnie, niczym paprotki na parapetach, szczodrze podlewane. Kapało na podłogę, która lata świetności dawno miała za sobą; woźna chciała do nich powrócić i czyściła ją uparcie mopem. Pewna, że moje starania są równie bezsensowne, po zajęciach ukrywałam się w kiblu, połykając łzy.

Wówczas do stada, chyba po chorobowym, wróciła czarna owca. A raczej zamaskowany pod owczym futrem drapieżnik. Kiedy minęłam ją na korytarzu, momentalnie przeszedł mnie dreszcz. Tęczówki dziewczyny migotały słońcem, które zaświeciło mi prosto w twarz. W moich oczach odbił się naprawdę mocny błysk.

Ale i bez tego nie przeszłabym obok niej obojętnie. Nie dało się. Jej długie lśniące włosy miały barwę atramentu. Kaligrafowały na etnicznej chuście, w którą się owijała, kolejne wzory. Nadgarstki ozdabiała niezliczonymi bransoletkami; niektóre podzwaniały. Na swoich niebotycznych koturnach poruszała się niewystudiowanymi, a naturalnie zmysłowymi ruchami. Balans dzikiego kociaka. Ignorowała jazgotliwą zgraję, której chichot narastał, gdy znajdowała się w pobliżu. Wiało od niej pogardą dla rówieśników.

Zaintrygowała mnie.

Mało to. Na lekcjach z najtrudniejszą klasą, III c, była jak balsam na moją duszę. Wykonywała polecenia bez problemu, z widoczną na pierwszy rzut oka pasją. Uwielbiałam obserwować jej pochylanie się nad kartką i tworzenie jak w transie. Miała talent w sam raz do doskonalenia. Wygrywała każdy kwiz, i to bez oszukiwania. Inni powinni brać z niej przykład, a nie na nią fukać. Podchodziła do biurka po lekcji, żeby ze mną porozmawiać chociaż przez chwilkę. Raz przyniosła mi teczkę z pracami, których podobno nikomu dotąd nie pokazywała. Jakie to były prace! Nad wiek i nad wyraz odważne.

Takie lolitki mogłabym uczyć bez końca.

Na kartonach zobaczyłam nagie kobiety. Ukazane od tyłu stały na palcach, wyciągając się do góry. Od naprężonego do granic możliwości ciała jeszcze mocniej odznaczały się wypukłe pośladki. Ukazane z boku obejmowały kolana, a sterczące piersi przyciskały do ud. Ukazane z góry klęczały, wyginając plecy w łuki. Na tych łukach odznaczały się paciorki kręgów.

Dziewczyna wytyczała zarysy sylwetek ołówkiem, ostrą i rozedrganą kreską, a wypełniała je bardziej miękko, akwarelami. Spod kremowych i brzoskwiniowych smug, które tworzyły powierzchnię skóry, prześwitywała siatka naczyń krwionośnych jak rozpuszczone błękitne i granatowe nitki. Jeżeli postać pokazywała twarz, nie wdzięczyła się. Patrzyła wnikliwie, niemal wyzywająco. Czerwona plama rozchylonych ust wciągała mój wzrok w szczelinę pośrodku. Nie mogłam oderwać się od tych akwareli i ich aury, która budziła zmysły i niepokój. Dziewczyna tytułowała postaci „muzami” i numerowała je.

Ostatnią muzę, ujętą w jeszcze innej pozie, przytrzymałam w ręku stanowczo zbyt długo – uczesana w kok odwrócona kobieta patrzyła na mnie przez ramię. Miała moją szyję, twarz, włosy. Na odkrytych plecach brakowało jej jedynie mojego tatuażu.

Małolata wyjęła mi obrazek z wilgotniejącej dłoni, delikatnie muskając ją opuszkami palców. Zwróciłam uwagę na długie paznokcie.

– Malowałam z pamięci – rzuciła tonem niewiniątka i już była przy drzwiach. – Kiedy miga świat w twoich oczach, naucz mnie, naucz mnie od nowa![1] – zanuciła.

Dlatego w myślach nazwałam ją „nową”.

Nie licząc naszych kontaktów, w szkole doskwierała nam identyczna samotność. W pokoju nauczycielskim widywałam same mamuśki w wieku okołomenopauzalnym. Żadna z nich nie wywoływała u mnie uderzeń gorąca. Nie wdawałam się w pytlowanie o młodzieży, obrabianie dup paniom, których akurat nie było w pobliżu, i narzekania na rodzinne stadła. Nudy, nudy, nudy. Gorsze od szkolnej papierologii. Rozmawiałam tylko i wyłącznie z drobną babinką w koralach, czyli plastyczką, opiekunką moich praktyk. Doradziła mi kilka praktycznych trików na bolączki.

Po kursie u niej, wchodząc do klasy, prosiłam o ciszę i czekałam na nią, zamiast przekrzykiwać zamęt. Znaczące spojrzenia podziałały na łobuzerię mocniej niż zdzieranie gardła. Praca w grupach nieźle wciągała małolaty. Owszem, jeszcze nieraz się po mnie przejechały. Sielanki nie było, ale przynajmniej przestałam chlipać po kiblach. Podrzucałam stadu drobne smakołyki w postaci: „Miło, że lekcja nam się udała”, i jako tako wytrzymywaliśmy ze sobą.

Plastyczka doceniła mozół, który wkładałam w przygotowanie zajęć i poprawę metod nauczania. Wkrótce miała przejść na emeryturę i chciała polecić mnie dyrekcji na swoje miejsce. Nie miałam zielonego pojęcia, skąd wzięła się jej życzliwość, ale z pewnością zmotywowała mnie dodatkowo. Zacisnęłam zęby, jeszcze porządniej przykładałam się do lekcji i papierologii. Nawet „Mortissshia” przestała mi przeszkadzać, zgrywając się ze mną jak nieodłączna czerń.

Odkąd poznałam swój portret, czułam na sobie świdrujący wzrok nowej także wtedy, gdy stałam tyłem i zapisywałam temat na tablicy. Parzył mój kark, dotykał łopatek i przesuwał się niżej. Zamieniał się w smukłe palce i wcale nie zatrzymywał się na talii. Gwałtownie odwracałam się, żeby dalej prowadzić lekcję, nie zaś wyobrażone dłonie.

Z oczu dziewczyny, obwiedzionych identyczną kocią kreską jak moje, wyzierał blask triumfu. Ostrzyła na mnie pazurki. Chciała nimi rozedrzeć mundurek Mortishii i sprawdzić, w jakim rytmie bije ukryte pod nim serce. Prawdziwe, a nie takie z gąbki do ścierania tablicy. Chociaż pochlebiała mi ta adoracja, zastanawiałam się, czy aby na pewno jej pragnę. Krzyżowała moje plany, ponieważ w tym miejscu, w imię przyszłości, nie powinnam wdawać się z żadną uczennicą w żadne układy. Kłopoty nie były mi potrzebne.

Po raz pierwszy spotkałyśmy się poza szkołą, kiedy wpadłam na nią w Empiku. Nie, „wpadłam” nie jest odpowiednim słowem. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Byłam przekonana, że ona szła krok w krok za mną, odkąd zamknęłam za sobą drzwi szkoły. W księgarni „przypadkiem” przystanęła obok. Akurat przerzucałam strony albumu z fotografiami Beksińskiego. Wydawały mi się sto razy lepsze od jego malarstwa.

– Podobno lubił jeść i pić wszystko, co naszpikowane chemią – powiedziała.

– Tak? – Na chwilę podniosłam głowę znad książki, po czym powróciłam do jej kartkowania.

– A pani co lubi? – Nie odpuszczała nowa, czujna i gotowa do skoku.

– Kawę. Ale dzisiaj jeszcze nie piłam. – Ustąpiłam jej pola.

Uchyliłam furtkę do siebie. Nie miałam sumienia dłużej trzymać nimfetki za ogrodzeniem.

Dzięki temu nie musiała go przeskakiwać.

Kiedy stała przede mną w kolejce do baru, jej włosy połaskotały mnie w twarz. Przerzuciła je do przodu i uśmiechnęła się.

Usiadłyśmy w fotelach w kolorze głębokiego karmelu. Kropla po kropli, razem z kawą, wlewałam w siebie głos i śmiech dziewczyny. Nigdy dotąd nie słyszałam go w takim natężeniu. Sama starałam się być do rany przyłóż, nadrabiając dystans, na który dopiero co ją trzymałam. Ona zaproponowała natomiast, że odprowadzi mnie na przystanek. Byleby pobyć ze mną dłużej.

Tam nadleciał do nas balon wypuszczony z rąk przez rozrzutne albo niezdarne dziecko.

Spodobał mi się pomysł, który nowa podała mi wraz z nim – żeby napisać nasze życzenia i wypuścić je w świat. Zsunęła z ramion czarny plecak z przypiętą agrafkami naszywką z napisem: „Człowiek rodzi się mądry, a potem idzie do szkoły”, a podczas jego przetrząsania pochyliła głowę i przymknęła powieki. Długie, gęste rzęsy prawie skleiły się z policzkami.

Za rzędem przyborów w piórniku mignęło srebro żyletki. Uznałam, że mam zwidy, podesłane mi przez własną obsesję.

Wzięłyśmy balon między siebie i pisałyśmy na nim jednocześnie. Skończyłyśmy prawie w tym samym momencie. Wspólnie przekręciłyśmy go.

– Codziennie roztaczaj urok swojej sztuki i śmiechu – odczytała i się rozpromieniła.

– Proszę o kolejne takie spotkanie albo o jeszcze lepsze – zawtórowałam po chwili, równie rozpromieniona.

Młoda wyciągnęła ręce do nieba i podarowała mu balon. Zastąpił malejący i szary sierp księżyca białą okrągłą pełnią.

Moja pierwsza nimfetka już dawno przestała zabiegać o moje względy i obecność. Aktualnie mieszkała ze sponsorem w Londynie, Louis zaliczył bowiem awans na dobrą posadę w mateczniku swojej korporacji. Miałam razem z nią wykiwać jego, tymczasem to oni wykiwali mnie. Wyżęli jak szmatę i fruuu, polecieli!

Długo nie opuszczała mnie nadzieja, że sprawiedliwości stanie się zadość. Że ona go oskubie i znajdzie sobie kolejnego sponsora. A następnie ze skrzynią pełną skarbów powróci do Łodzi. Prosto do mojego łóżka.

Lecz wreszcie dotarło do mnie, że nic nie wskazuje na jej powrót.

W zamian miałam nową, nawet bardziej lolicią. Do tego podzielającą moje zainteresowania i spełniającą wyobrażenia, które na początku snułam o uczennicach. Wprawdzie była jedna, jedyna, za to pełna niespodzianek.

Na następnej lekcji z III c nieraz traciłam wątek. Z utęsknieniem czekałam na dzwonek, na to, że ona zatrzyma się przy biurku.

Cóż, nie zatrzymała się. Pomyliłam się co do niej.

Nie! W drodze ze szkoły okazało się, że wcale się nie pomyliłam. Kiedy sięgnęłam w tramwaju do torebki po migawkę[2], w rękę wpadła mi koperta z moimi inicjałami. Zgrabnie oplatał je sznurek balonika, który leciał nad nimi. Niecierpliwie ją rozdzierałam, chcąc jak najszybciej dostać się do środka. Wysunęłam karteczkę pokrytą znajomym charakterem pisma. „Zamiast odrabiać pracę domową, będę wieczorem w Domu na OFF-ie. Co Pani na to?”.

Sama zapraszała mnie do kolejnego kroku w naszej znajomości!

Czas zatoczył krąg. Przecież ja też podkochiwałam się w mojej nauczycielce plastyki. Jednak w przeciwieństwie do nowej nie miałam odwagi tego okazywać. Byłam wtedy o wiele bardziej nieśmiałą osobą niż ona teraz. Sytuacja między nami stawała się więc nadzwyczaj wciągająca. I zbyt mocno ciągnęło mnie do tej nimfetki, żebym miała się z tego wycofać.

Po szkole musiałam załatwić parę spraw na mieście, zatem nie przygotowywałam się specjalnie do wieczornego wyjścia. Zamiast przebierać się z mundurka Mortishii, wolałam nieco zaprawić się na odwagę. Wątpliwości nasiliły się bowiem. Nie dlatego, że kogoś miałam. Nie byłam pewna tej relacji, więc nie brałam jej pod uwagę. Ani pod rozwagę.

– Czy praktykantka może sobie, ot tak, imprezować z uczennicą? – Konsultowałam się z butelką.

– Jasne! Przelecieć też ją może. O ile nikt nie widzi i nikt się nie dowie. – Brzmiała odpowiedź.

– Ale ja nie przelecę nowej! – Zakończyłam dyskusję.

„Naucz mnie, naucz mnie od nowa”[3], podśpiewywałam.

Nie wiem, który to już raz przekonywałam samą siebie, że nic takiego nie robię i że jestem w porządku.

Dawno nie przedzierałam się na początku weekendu przez centrum miasta korków i remontów, z których każdy był niekończącą się historią. Miasta ozdobnych drzewek za 155 tysięcy od sztuki i miliona wspomnień. Przypomniało mi się, że pokonywałam tę samą trasę z Igorem. Moja fantazja podsunęła mi teatrzyk cieni. Cienie te żywo gestykulowały i odchodziły od siebie, skłócone. Wtem jeden przebiegł na drugą stronę ulicy i porwał tulipana od ulicznej kwiaciarki. Popędził z nim za drugim cieniem.

Czy gdyby go nie dogonił, nie rozczulił, wszystko potoczyłoby się inaczej?

Do hipsterskiego przybytku dotarłam z mieszanymi uczuciami. Szkoda, że na przypieczętowanie naszej przyjaźni nastolatka zaprosiła mnie do miejsca, którego nie znosiłam. Bzdura – pomyślałam. Skąd miała wiedzieć?

Najpierw uważnie się rozejrzałam, czy w lokalu nie widać starych znajomych. I tych nowych, przede wszystkim szkolnych. Nauczycielki wyglądały na spędzające wieczory w domu, a nie w Domu, lecz wolałam dmuchać na zimne. Odetchnęłam z ulgą, bo nie zauważyłam nikogo takiego.

Nową spostrzegłam nie od razu. Przez moment obawiałam się, że wykręciła mi numer i nie przyszła. Osnuwały ją smugi dymu z papierosa, którego paliła. Zaciągała się, nieznacznie odchylając głowę. Przysiadłam obok niej, ale nie za blisko.

– Uwielbiam patrzeć na dym. A pani? – zapytała.

Miałam ochotę jej wyznać, że posiadam wyjątkowy talent do robienia dymu. Jednak jako nauczycielka, nawet trochę wstawiona, powinnam odpowiedzieć inaczej.

– Uhm. I na piękne kobiety, gdy palą.

– O, tak! Zapali pani? – Wyciągnęła paczkę z odchylonym wieczkiem w moją stronę.

– Nie, nie. Sama nie przepadam za papierosami. Wiesz co, mów mi po imieniu – zaproponowałam, najswobodniej jak umiałam w tej chwili. – Tylko w szkole nic się nie zmienia – zaznaczyłam, na wszelki wypadek.

– Pewnie! Mamy swoją pierwszą tajemnicę! – ucieszyła się. – Nareszcie koniec z dystansem!

– Byłam… To znaczy… Uczę cię, pamiętaj. Dystans jest… Był naturalny – plątałam się w zeznaniach.

Wtedy ona prowokacyjnie zadała pytanie.

– To kim w końcu jesteś? Teraz?

Musiałam odpowiedzieć podobnie, żeby wyjść z twarzą.

– Tym, kim mnie stworzysz! – odparłam.

Śmiech dziewczyny poniósł się dalej niż dym. Kiedy skierowała się do baru, popatrzyłam za nią, w stronę ludzi szykujących się do opuszczenia klubu. Jeszcze ostatni papieros, jeszcze ostatni łyk piwa. A my mamy dla siebie multum czasu!

Nowa postawiła przede mną butelkę i pociągnęła spory haust ze swojej. Błagam, miałam krzyczeć na nią, że pije? Na barmana, że sprzedał nieletniej alkohol? Wypytywać ją, czy mama wie i pozwala? Zadzwonić do mamy?

Młoda przysunęła się z wdziękiem; wystarczyłby jeden mały ruch, a wpadłabym w jej włosy. Odurzyłabym się ich zapachem, jak najlepszym rodzajem opium. Nie była już wyłącznie moją uczennicą, czyli mogłam sobie ciut odpuścić. Stawała się bluzką z białej koronki, spod której prześwitywał czarny stanik. Udem ocierającym się o udo, gdy zakładała nogę na nogę. Głosem, mruczącym włączane przez didżeja piosenki. Wyznałam jej, jakie zwierzę mi przypomina.

Kociak kociaka rozpozna zawsze.

Trafiłam zarówno w dziesiątkę, jak i kulą w płot, ponieważ tak nazywał ją eks. Podobnie jak wiele innych dziewczyn, z którymi prowadzał się, będąc z nią.

– Ty na pewno nie miałaś takiej sytuacji. – Głaskała mnie, licząc na głaski dla siebie.

Odparłam, że niestety miałam. Cóż, znalazła we mnie pojętną słuchaczkę, więc ciągnęła wylewne narzekania na facetów. Byli, przyszli, niedoszli – za nic nie potrafili pojąć jej nastrojów, a wyłącznie pragnęli ją posiąść.

– Wiesz, jak to jest?

Niestety, wiedziałam.

Przerwałyśmy, bo poszłam przynieść nam następne piwa.

Po moim powrocie ona urządziła śmichy-chichy z naciągania na alkohol. Omówiła najbardziej sprawdzone sposoby. Udawałam Greka, jakbym pierwszy raz w życiu poznawała opowieści takiej treści. Wtedy ona wytoczyła najcięższe działo. Pochwaliła się, że równie chętnie stawiały jej kobiety. I że chodziła z nimi nie tylko na drinki.

Damsko-damskie przygody nie były jej obce. Tu mnie miała, co zauważyła od razu.

Zapytała, czy też jestem bi.

Pewnie ostatnią rzeczą, o jakiej powinnam z nią rozmawiać, była moja orientacja. Ale skoro poruszała osobiste tematy, a ja nie protestowałam, skoro sączyłyśmy razem drugą butelkę, albo trzecią, i tak straciłam autorytet. Świetnie mnie złapała i złamała, nie ma co! Przyszło mi do głowy, że cała ta pedagogika, nauczanie i Mortishia są jedną wielką pomyłką. Niepotrzebnie się w nie zaplątałam.

Przytaknęłam, że jestem bi.

– To przybij piątkę! Mamy tyle podobnych cech! Kochamy sztukę i piękno. Kochamy ludzi, bez względu na płeć. Jesteśmy inne niż wszyscy, odczuwamy więcej i mocniej, bo… – Tu przerwałam uniesienia rodem z Ballad i romansów.

– Daj spokój! Takie przeżywanie wcale nie jest łatwe.

– Pewnie. Ma plusy i minusy. Ale minusy da się przyćmić – odparła beztrosko.

Przyćmiłyśmy je, mocniej przyklejając się do baru, jak muchy do miodu. Nowa nagadała obsłudze takich rzeczy, że piłyśmy z nią shoty, za które nic nie płaciłyśmy.

– Z jaką gracją nam pan nalewa! – podlizywała się.

W swoim stylu wyznała barmanom, że właśnie lepiej się poznajemy i obie jesteśmy bi. Planowała z nimi różne figury geometryczne. O nie, ja w jej wieku nie tylko nie byłam taka otrzaskana – ja nigdy nie byłam taka niemożliwa! Przy niej Łacharska wysiadała. Ta dziewczyna przyłożyła do moich dawnych postępków szkło powiększające. Stąd wydawały mi się idiotyczne do potęgi entej.

Z drugiej strony relaksowało mnie oglądanie jej jako psotki-idiotki. Rozbrajająco upijała się własnym podziwem dla siebie, ta moja muszka, zatopiona w bursztynie whisky. A ja upijałam się nią. I z nią. Zaczęło mi przeszkadzać, że małolata coraz większą uwagę skupia na facetach, a coraz mniejszą na mnie. Podrywając ich, zagrała mi na ambicji. Teraz ja musiałam ją poderwać. Do tańca!

Uprosiłam didżeja o piosenkę Baby’s on fire Die Antwoord. Pamiętałam, że w tamtym tygodniu nowa nosiła koszulkę z Yo-Landi, wokalistką. Też ją wielbiłam. Boom, boom, boom, showtime, motherfucker, it’s on, Apocolypse now, I’m droppin’ this bomb[4].

Wszystko zakołysało się w moich oczach jak po potężnej eksplozji, kiedy lolitka chwyciła mnie za rękę. Pociągnęła za sobą tam, gdzie miałyśmy więcej miejsca. Zamieniła się w wirujący wokół mnie ruch, zachwycający i zachęcający. Porwał mnie z łatwością. Krążyłyśmy wokół siebie, podawałyśmy sobie słowa refrenu z ust do ust, nie odstępowałyśmy się ani na krok.

Wtem podkradła się do mnie z tyłu; jakby nigdy nic wyjmowała mi wsuwki z koka. Nie reagowałam. Przecież niedługo skończą się praktyki i nie będę uczyć nowej, powtarzałam w myślach. Co tam przyszłość, co tam przeszłość! Chcę żyć teraz!

Potrząsnęłam głową, włosy rozsypały mi się po ramionach i plecach. A nimfetka znów była przede mną. Zarzucała mi ręce na szyję i mówiła, że moje włosy są piękne, piękne, piękne! Wypominała, że niepotrzebnie je upinam.

Tak, ona najbardziej kochała wolność!

Dałam się zatem ponieść wolności naszych ciał. Objęłam ją w pasie. Wydatne piersi przesuwały się po moich, a gorący oddech wpadał mi w ucho. Baby’s on fire!

Przyznałam się, że zawsze chciałam zatańczyć na barze, ale nigdy się o to nie pokusiłam.

– Marzenia są po to, aby je spełniać – odparła.

I stało się. Wywijałam, nie ustępując lolitce. Balansowałyśmy razem, dwie zwariowane akrobatki. Niestety, pochwyciłam krzywe miny barmanów i reszty towarzystwa, które popatrywało na nas z powątpiewaniem. Nie byłam na tyle pijana, żeby ich nie dostrzec. Cholerne szkło powiększające wciąż działało! Moje marzenia, te bańki mydlane, znów pękły, tym razem w zderzeniu z twardą rzeczywistością blatu. Zamiast rozkosznie się staczać, starzałam się.

Za moją namową, po tańcach połamańcach niemal od razu się stamtąd zmyłyśmy. Podążałyśmy ramię w ramię, pod jedną parasolką; akurat lunął deszcz. Kolejny raz nimfetka odprowadzała mnie na przystanek, a nie ja ją. Kapiąca woda tworzyła na kałużach okręgi z obręczami. Krople bębniły o oszkloną wiatę i chodnik.

Nocny autobus powinien przyjechać za dziesięć minut. Nikt poza nami na niego nie czekał.

Nowa zaczęła otulać mnie swoją chustą, narzekać, że włożyłam zbyt cienki płaszcz. Jej czuły gest zagrał pośród deszczu niczym pozytywka. Śmiałam się z żartu, który opowiadała, aż przymknęłam powieki.

Nie otworzyłam ich, kiedy poczułam wilgotne usta na moich.

Ona napierała na mnie swoim ciałem, aż przycisnęła całą sobą do wiaty. Oparłam się naciskowi, lecz język lolitki poczynał sobie swobodnie. Jej ślina miała smak likieru w środku czekoladki: słodki, ale z mocną alkoholową nutą. Jednak mój język nie dawał się wciągnąć w szaleństwo. Owszem, odczuwałam wobec młodej pragnienie. Lecz nie opuszczał mnie lęk.

„Jestem inną twarzą ciebie”. Nie wiem, czy po pocałunku powiedziała to ona, czy dopowiedziałam sobie ja. Tymczasem przyjechał autobus, zagłuszył wszystko i porwał mnie z cudownych objęć.

Nie poznawałam siebie. Gdzie podziała się moja dawna śmiałość? Gdybym się nią kierowała, nowa jechałaby ze mną prosto do mojego łóżka. Przytłaczała mnie i pozbawiała pola do popisu, czy co? Dotąd sama polowałam i miałam nad tym pewną kontrolę. Jeszcze żadna dziewczyna nie dostawiała się do mnie równie obcesowo i… pociągająco. Nic dziwnego, że się pogubiłam.

Obudziłam się z szumem w głowie. Zgubiłam na mieście spinki, marynarkę. Dobrze, że butów nie zgubiłam. Włosy śmierdziały mi papierosami niebieskowłosej. Na podłodze leżała wzorzysta chusta. Bóg, a może Szatan, zesłał mi tę zwariowaną duszę?

W internecie przeglądałam prawo karne, żeby upewnić się, że nie wsadzą mnie do pudła za nieletnią. Dowiedziałam się, że wsadzają, jeżeli małolata ma nieskończone piętnaście lat. Uff, tyle na pewno skończyła, odetchnęłam. Kiedyś w pokoju nauczycielskim podsłuchałam, że dołączyła do III c dopiero w tym roku szkolnym i właściwie jest o rok starsza od reszty.

Ksywka „nowa” pasowała do niej tym bardziej.

Kiedy po południu włączyłam fejsa, czekała na mnie wiadomość.

„Po alkoholu mam intensywne sny… Dalej tańczyłam z Tobą, wiesz?”.

„Ja właśnie tańczę z kacem. Pierwsze, co dzisiaj zrobiłam, to wetknęłam głowę pod kran”, odpisałam od razu.

„A pamiętasz nas na barze?”.

„Tak. Nigdy nie zapomnę. Wyrabiamy sobie renomę na mieście. Więcej z Tobą nie piję, bo mnie wywalą za degenerowanie uczennic”.

„Jestem wystarczająco zdegenerowana i bez pani, proszę pani. Raz się żyje!”.

„Oj, dzwoni mój telefon, przepraszam!”. Musiałam kończyć rozmowę i zacząć następną, równie obiecującą. „Do zobaczenia na następnej lekcji. Albo na wizycie domowej”, dodałam.

Zaproponowane przez telefon spotkanie przełożyłam na niedzielę, a później walnęłam się do łóżka, z gracją równą workowi mąki.

* * *

Jak zawsze wypatrywał mnie, stojąc w uchylonych drzwiach. Zamknął je za nami bezgłośnie i odwiesił mój płaszcz.

Pierwsze kroki skierowałam do toalety – zgodnie z wszelkimi wyliczeniami okres powinnam dostać za dwa dni, a dostałam go po drodze. Ledwie opanowałam sytuację i opuściłam łazienkę, a on zaczął się do mnie dobierać. Przesuwał dłońmi po moich ramionach, plecach i niżej. Delikatnie zebrałam je i zabrałam z siebie. Przyznałam się, że właśnie dostałam miesiączkę i że nie tak miało być. Prawie go przepraszałam, chociaż nie wyglądał na niezadowolonego.

– To nic – powiedział tylko.

Zdejmował ze mnie kolejne ubrania, jakby obierał owoc, dopóki nie zostanie sam miąższ. Stawał się coraz bardziej pobudzony, a ja zawstydzona. Do tej pory nigdy nie wstydziłam się przed nim do tego stopnia. Jednocześnie przepełniało mnie podniecenie. Trudno mi było wyrwać się z jego rąk. Ale gdy już zostałam w samej bieliźnie i przeczuwałam, co zrobi dalej (Nie, ratunku, błagam, zapadnę się pod ziemię, jeśli on pociągnie za sznurek tamponu!), znów w te pędy puściłam się do łazienki. Prosto pod prysznic.

Wróciłam zawinięta w sam ręcznik.

– Uklęknij na łóżku – rzucił.

Posłuchałam. Nie dopytywałam o nic, nieprzyzwoicie uległa.

Odwinął mnie z kokonu ręcznika. Odwiódł moje dłonie do tyłu i oplótł mi nadgarstki skórzanym paskiem, którego siłę znałam doskonale. Chwycił za niego, odciągnął moje ręce jeszcze bardziej w tył i wszedł we mnie. Czułam krępujący, bolesny uścisk i rytmiczne, niecierpliwe ruchy, którym poddałam się cała. Pachniałam pożądaniem i krwią. Jej metaliczny gęsty zapach wypełniał i drażnił moje nozdrza. Zatracałam się w nim i w tym, co we mnie wibrowało.

Motyle między udami rozpostarły skrzydła; przepełniały to miejsce i chciały z niego wylecieć. Trzepotały skrzydłami coraz szybciej, jednak wciąż były we mnie wciskane – zapalczywiej, mocniej, głębiej – lecz nie poddawały się. Wyfrunęły razem z moim spełnieniem. Ich skrzydła zabarwiła krew, która spłynęła na pościel.

Kiedy doprowadziliśmy się do porządku, a prześcieradło zawirowało w pralce, w oczach kochanka ujrzałam dwa zegary. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Jego czas dla mnie dobiegał końca. Niby zgadzałam się na takie traktowanie. Niby zdążyłam się do niego przyzwyczaić. Niby pociągała mnie ta szorstkość. Niby! Widząc moją nietęgą minę, on tłumaczył się, że musi się przygotować do jutrzejszych lekcji.

Żeby absurdom stało się zadość, połączył nas pomysł na zostanie nauczycielami. Mieliśmy razem wykłady na podyplomówce. Ja zapisałam się na pedagogikę, ponieważ inne historyczki, a raczej histeryczki, sztuki, też tam się wybierały. Coraz bardziej obawiałyśmy się o przyszłość po ukończeniu tak zwanych nieprzyszłościowych studiów.

Wszystkie zwróciłyśmy uwagę na tego samego mężczyznę. Jednego z kilku rodzynków, studenta historii. Inni nie dorastali mu do pięt. On był renesansową rzeźbą, lecz nie zaklętą w marmurze, a ożywioną. Dawidem Michała Anioła, z diabelskim spojrzeniem ciemnych oczu; podobne zawsze silnie na mnie działało. Emanował charyzmą, zawadiackim urokiem i często żartował. Nawet gdyby mówił trzy po trzy, ja i moje koleżanki słuchałybyśmy go z otwartymi ustami. Imię Czarek pasowało do niego idealnie. Zauważyłam, że każdą dziewczynę obsadzał w tej samej funkcji: ogrodniczki podlewającej w nim narcyza. Nic nie dawał w zamian.

Takiego kwiatka dotąd nie wplotłam w mój wianuszek, więc aż rwałam się do niego. Stanowił zdobycz nad zdobyczami! Wyzwanie nad wyzwaniami! Postanowiłam, że nie będę się umizgiwać, a będę rozmawiać z nim normalnie, swobodnie. Wtedy zyskam zaufanie nowego celu. Z nim da się zrobić wiele, o ile nie wszystko – pomyślałam.

Wymienialiśmy się notatkami, plotkami o wspólnych znajomych („jaki ten świat jest mały, prawda?”). Na przerwach zgodnie narzekaliśmy na coraz więcej obowiązków i coraz mniej czasu na wyluzowanie. Sam zaproponował, żebyśmy odprężyli się po maratonie wykładów przy winie w parku, choć tak naprawdę wystawili go wtedy znajomi, którzy wypruli na weekend do Warszawy. Stanowiłam ich zastępnik, co nie oznaczało, że będę nędznym zastępnikiem. Czemu miałam się nie zgodzić? Dodatkowo zasmucić naszego drogiego narcyza, który ostatnio chodził jak struty?

Która ogrodniczka podlała go trucizną?

Pił dwa razy tyle co ja, i dwa razy szybciej. Umarłabym z ciekawości, gdybym nie zapytała, czym się struł i co zapija. Wyznał, że zostawiła go narzeczona. Zwierzenia, oprócz procentów, podkręciła moja uważność na każde słowo, które padało z pięknie wykrojonych ust, i zapatrzenie się w niego oczkami sarenki.

Wczuwał się w to, co mówił, a mówił porywająco. Słuchając tej historii, jadałam z nim i z jego lubą kolacje, które on przyrządzał. Przez żołądek przechodziliśmy do serca, z kuchni do sypialni. Na taką szczerość nie liczyłam… Kiedy się kochali, czułam nawet mocny piżmowy zapach, zmieszany z zapachem jej potu, nieprzeszkadzający w niczym, bo żadna mu tak nie pachniała. Zlizywałam święty, a nie słony pot razem z nim. Nie zawadzało nam również, gdy jego ukochana wierciła się przez sen, choć przygniatała nas wtedy ciężkimi piersiami.

Och, słodki ciężar!

Słowa o niej pieściły mnie, a później potajemnie, zdradziecko dodawały w mojej głowie: „Żeby ciebie ktokolwiek tak kochał!”. Mimo to nie potrafiłam się im oprzeć. Uznałam, że jeśli posiądę tę opowieść całą, opowiadający wkrótce stanie się mój. Cierpliwie robiłam więc razem z nim zimne kompresy i przykładałam je do rozpalonego czoła narzeczonej, gdy rozłożyła ją grypa. Z powikłaniami. Podsuwałam szklankę wody, gdy naszej bidulce raz po raz zasychało w gardle.

Gdy wydobrzała, zaczęła się wahać co do ich relacji. Wróciła do swoich dawnych znajomych. Oni podsycali wątpliwości, czy Czarek jest miłością jej życia. Skoro się nad tym zastanawia, widocznie tak nie jest. Czy miłość przechodzi jak gorączka? Ona uważała, że to możliwe, on, że nie do pomyślenia. Rozpracowywali temat godzinami, a podobne dyskusje nie prowadzą do niczego poza rozejściem się w przeciwnych kierunkach.

Zrobiło mi się szkoda kolegi. Rozumiałam jego sytuację. Nierzadko miłosne wyznania wydają się skałą. Ledwie jednak próbujesz się o nią oprzeć, ona zamienia się w chmarę kraczących wron. Ptaszyska rozpierzchają się na wszystkie strony i rozpływają w powietrzu.

Po rozstaniu z narzeczoną paliłam z porzuconym papierosa za papierosem. Po skończonej opowieści zapijaliśmy tę miłość. Liście ze złota zbrązowiały, brązowe sczerniały i stopiły się z nocą. Wystawały z niej tylko gałęzie, które falowały nad nami. A Czarek ciągle wyolbrzymiał, wręcz celebrował swój ból, jakby stanowił on cały jego świat. Powtarzał, że po tym wszystkim czuje się o wiele starszy, niż jest. Docięłam mu, żeby w takim razie czym prędzej kupił sobie fotel na biegunach i fajkę do pykania. Obiecałam skombinować do niej tytoń. Starałam się o dystans, mimo że znakomicie wiedziałam, co on odczuwa po odgrzebaniu wspomnień. Ale czas się opanować, błagam! Niech powtórnie zakopie ich trupa, złoży na grobie chryzantemy – o, pusta butelka będzie dobra na wazon – przeżegna się i spadamy z tych klimatów.

I wreszcie zgodził się ze mną, że nagrobny kamień nie ogrzeje mu dłoni. Zdecydowanie potrzebował ogrzać się w moich ramionach.

Poprosił, żebym go przytuliła, a później podejrzanie długo nie zwalniał uścisku, gdy siedzieliśmy na ławce. Gdy mnie z niego uwolnił, zapytałam, czy mogę położyć głowę na jego kolanach. Przytaknął. Wywęszyłam niepowtarzalną okazję. Wara, śliniące się na jego widok suki! Ja wam pokażę, kto tu rządzi! Przed nim jednak wciąż odstawiałam przymilnego szczeniaczka. Przesuwał ręką po moich włosach, w dół i w górę. Najpierw tak, jakby gładził po głowie rodzoną siostrę, która bez problemu pojmuje tajemnice bolesne. Później coraz bardziej zmysłowo, owijając sobie kosmyki wokół palców.

Ha, dopięłam swego!

Pochylił się nade mną i podał mi chłodne wargi. Razem z moimi wytworzyły ciepło, które poniosło się dalej, w dół brzucha. Wzbierało we mnie, a on podwijał mi sukienkę, zsuwał rajstopy i rozchylał uda. Zlizywał ciepło razem z tym, co było we mnie najbardziej pobudzone. W duchu gratulowałam sobie, że okazałam mu empatię, za co on okazuje względy mojej cipce. Też ładnie.

Energicznie poruszałam biodrami, a Czarek od razu pojął, czego pragnę. Chciał tego samego. Rozłożył płaszcz na trawie. Nad nami dawno zamilkły ptaki. Zasłonił mi usta dłonią, żebym nie zakłóciła nocnej ciszy.

Siła jego pchnięć wypełniała moje ciało po same brzegi. Kolejne, coraz szybsze, nie ustępowały sobie w gwałtowności. Sturlaliśmy się z płaszcza. Odgarnęłam mu z czoła mokre włosy, a on dalej poruszał się zapamiętale, wręcz coraz wścieklej. Nawet fascynowała mnie ta furia, którą we mnie wbijał, wyżywając się. Dałam się jej ponieść. Miał wszystko za nic, skoro utracił swoją niedoścignioną ukochaną. Nic w niej nie było brudne i złe. A ja, tarzające się z nim po ziemi zwierzę, dałam mu z siebie oryginalny prezent na pocieszenie. Owinięty w ptasie pióra, suche liście i igliwie.

Dobra była ze mnie koleżanka, prawda?

On wstał pierwszy, ja się nie podnosiłam. Pomyślałam, że właściwie mogłabym zamienić się w liść. Spaść na ziemię, wtulić się w nią, gnić. Niech chodzą po mnie mrówki i żuki. Niech wiewiórki przesuwają po mnie kity, a myszy rysują pazurkami. Czarek musiał podać mi dłoń i podciągnąć mnie do góry. Inaczej chybabym nie wstała.

Od tej nocy tworzyliśmy duet. Najmocniej połączyło nas to, że miłość była dla nas zaćmieniem mózgu, zawalidrogą i zbyt szybkim końcem. Oddawaliśmy cześć pożądaniu. Kiedy pół żartem, pół serio pytałam go, w co mam się ubrać na naszą randkę, odpowiadał bez wahania i bez certolenia:

– W coś łatwego do ściągnięcia.

Okazało się, że przed pechową narzeczoną ten „romantyk” prowadził bujne życie erotyczne, wręcz bujniejsze niż ja. Zaciekawiła mnie ta jego dwoistość. Nie dziwiłam się, że od lat kobiety za nim szaleją, ale nie posądzałam go o wyrachowanie. Tymczasem wyszło szydło z worka – nie czuł oporów nawet przed seksem z mężatkami. Inna sprawa, że za bardzo się nie opierały.

– Nie miałeś wrażenia, że ktoś cierpi na tych przygodach?

– Miałem to gdzieś. One obciążały swoje sumienie, nie moje! – prychnął.

– Dobra. Ale byłeś elementem ich kłamstwa, bo o nim wiedziałeś.

– No i? – zapytał zadziornie.

– No i twoje sumienie nie było obciążone?

– Nie było. Ja w takich sprawach naprawdę jestem wredny – upierał się.

– Gdybym ja miała ochotę, nie odmówiłabym sobie seksu z żonatym. Ale potem by mnie to gryzło. Ciebie nie gryzło ani trochę? – Wciąż nie dowierzałam.

– Wcale a wcale.

– Jesteś stuprocentowym draniem. Ale masz więcej niż szczęście. Bo jesteś bardzo atrakcyjnym i bardzo przebojowym draniem – podsumowałam.

Zazdrościłam mu. Ileż dzięki temu miał doznań, bez żadnych skrupułów! Zresztą czasami czułam się tak, jakbym ja była zamężna albo on żonaty, a żadne z nas nie zamierzało się rozwieść. Nie ma więc mowy, żeby być razem, ale jest mowa o chodzeniu ze sobą do łóżka. Uzgodniliśmy jednak, że skoro robimy to regularnie, nie chodzimy z nikim na boki.

Łudziłam się, że przywiążę drania do siebie i przynajmniej trochę go oddranię.

Czarek miał być moim łupem, a sama stawałam się oddana jemu. Kiedy długo się nie widzieliśmy, z nerwów gryzłam palce. One aż rwały się do tego, żeby kochanek brał je, przesuwał nimi po swoim ciele i mówił, że mam dłonie lalki. Rzeczywiście, zamieniłam się w lalkę. Stałam na półce i czekałam, aż lalkarz sięgnie i poruszy mną, przegoni ze mnie napięcie. Oddawałam mu się, raz krzykiem, raz szeptem, ale zawsze tak samo wdzięczna za to, że jest moim ratunkiem.

Później on zwykle zapalał papierosa. Nawet w zwyczajnych gestach ujawniał pewność siebie i wspaniałą cielesność. One tak mnie podniecały, że prawie doprowadzały do obłędu. Zamieszkałam w jego posągowej urodzie; jaki to był piękny dom! Zbudowały go siłownia, na której kochanek ostro ćwiczył dzień w dzień, i dieta, od której nie wyobrażał sobie odstępstw. Jeśli proponowałam spotkanie w porze ćwiczeń, nie dochodziło do niego. Nie było mowy również o tym, żeby Czarek przesunął porę zbilansowanych w każdym gramie posiłków. Dotąd wydawało mi się, że jestem obłąkana na punkcie wyglądu, ale nie, przy nim wymiękałam. Jednak dostosowywałam się do jego trybu życia i płaciłam własne raty za piękny dom.

Mój mężczyzna w pełni prezentował efekty pracy nad kondycją, biegając z karabinem i granatami. Brał udział w historycznych rekonstrukcjach bitew. W jakich armiach on nie był! W ilu mundurach się nie przeczołgał! Ilu potyczek nie wygrał! Ilu morowych panien nie przeleciał? Z niego był samiec alfa pełną gębą, a za mundurem samice sznurem. „Troskliwe” sanitariuszki zagadywały go, czy ze względu na bardzo wysoki wzrost nie ma problemów z kupowaniem kostiumów. A on na to jak na lato.

– Wybuchnąłem śmiechem, bo myślałem, że zapytają o coś bardziej osobistego. Tak to brzmiało, Magda. Żałuj, że nie słyszałaś!

Był bardzo dumny z rozmiaru swojego penisa i z tego, ile może nim zwojować. Co podkreślał przy każdej możliwej okazji, jakbym sama nie miała o tym pojęcia. I w ogóle nie żałowałam tego, że nie słyszałam pytań panienek w fartuchach, na jakikolwiek temat. Wystarczało, że oglądałam je potem na zdjęciach. Wisiały na nim, rozanielone. Nie zwracały uwagi, czy mój superman jest akurat mocno przykurzony, czy uwalany ziemią. Ba, wisiały zwłaszcza wtedy!

– Jak było? – pytałam go, żeby wybadać, czy nie przeleciał żadnej cwaniary. Kto tam wie mimo umowy? – Dużo chwały zebrałeś?

– Ani odrobiny! Zebrałem samą patologię, bo cały dzień lało.

– Nie mogliście walczyć na parasolki? – kpiłam.

– Woleliśmy pić.

– Wiesz co? Zaczynam myśleć, że każda rekonstrukcja sprowadza się do picia…

– No, ale kiedy tak jest, ja się tego nie wstydzę.

Dzięki podobnym wypadom jego dieta wnet stała się nieważna. Ja też nie stroniłam od alkoholu, ale w porównaniu z nim piłam ilości w sam raz dla dzióbka kanarka. Nie podobało mi się także upodobanie Czarka do potyczek, w których jest tyle przemocy. Co z tego, że podlewanej sztuczną krwią? Dla mnie on i jemu podobni nie odgrywali wydarzeń historycznych, a agresję. Z wojennej trwogi zrobili spektakl, który dostarczał im rozrywki. Nie wyrośli z zabawy ołowianymi żołnierzykami, lecz przeciągnęli ją w dorosłość, zamienili w bardziej rzeczywistą i brutalną. A następnie musieli ją oblać, bo bez tego się nie liczyła.

Nic nie mówiłam Czarkowi o swoich ponurych wnioskach. Czy miałam prawo go krytykować, jeżeli sama byłam agresywna? To znaczy autoagresywna. Dobra, przesadzam, bo poprawiłam się. Studia podyplomowe potraktowałam jako nowy etap – postanowiłam skończyć z kupowaniem spokoju za własną krew i odstawić żyletkę. Prawdę mówiąc, ona już nie dawała mi tego, co dawniej. Nasze ostre spotkania traktowałam zbyt obojętnie. Przyzwyczaiłam się do pewnego rodzaju cierpienia, a nie zamierzałam go powiększać. Nie chciałam igrać ze śmiercią tuż nad przepaścią. Wolałam żyć.

Porzucona kochanka nie odpuszczała i upominała się o należną jej daninę. Odmawiając jej, sama skręcałam się z głodu. Mój ojciec nie potrafił pozbyć się swojego nałogu, ale ja będę umiała, przekonywałam samą siebie w najtrudniejszych do zniesienia momentach. Przecież robiłam przerwy w cięciu. Zdarzały mi się całkiem długie.

Nie tylko w taki sposób próbowałam przechytrzyć kochankę. Podczas szukania w bibliotece materiałów do magisterki przy okazji odwiedzałam dział psychologiczny. Wertowałam strona po stronie teksty o samookaleczaniu. Dowiedziałam się z nich na przykład, że sama nakręcam spiralę bolesnych przeżyć, jeśli ból wyrządzany mi przez innych później wymierzam w siebie. Zastanawiałam się, czy nie wybrać się na psychoterapię, ale zrezygnowałam. Żaden babsztyl, przekonany, że pozjadał wszystkie rozumy, żadna psychoekspertka rodem z Pytania na śniadanie, mnie nie zrozumie. Odhaczy jedynie moje cechy. Wsadzi w szablon diagnozy. A następnie postara się przyciąć moją rozwijającą się indywidualność do stereotypu tak zwanego zdrowia psychicznego. On bierze każdego członka społeczeństwa w cugle i sprawia, że system przyjętych zachowań pozostanie nietykalny. Ciekawe, kto je przyjmował? Bo na pewno nie ja. Przede wszystkim trzeba w tym systemie jako tako funkcjonować i broń Boże nie próbować go burzyć, nawet niepozorną sobą. Byłam przekonana, że psycholodzy są manipulatorami nie z tej ziemi (patrz: mój były). Na co mi ichnia kontrola?

Pozwoliłam się jednak nieco zmanipulować, uwierzyłam bowiem w wyczytaną poradę, że osobom okaleczającym się pomagają z tego wyjść zastępcze gesty. Na próbę kupiłam czerwone pisaki. Kiedy pragnęłam, żeby moją skórę przecięły drogi, wytyczałam je nimi. Także tam, gdzie nie cięłam się nigdy, co było nowe, a więc wciągające. Kreśliłam całe czerwone mapy, bardzo gęste. Zaczęłam również produkcję papierowego łańcucha. Każde nowe oczko oznaczało dzień bez cięcia. Początkowo łańcuch dawał mi sporo uciechy.

Jednak w głębi siebie tęskniłam za systemem kar, starannie wypracowanym przez lata.

Na randki z wojakiem wkładałam czarne kryjące pończochy. Raz gdzieś zapodział mi się pas do nich. Kupiłam wtedy samonośne i to był błąd – podczas naszych wyczynów zsunęły mi się z ud, do tego w świetle dnia. Szczęście w nieszczęściu, że nie miałam nowych sznytów, same ślady.

Czarek chciał o nich pogadać, ale wymigałam się złymi wspomnieniami. Nie rwałam się do zdrapywania starych strupów, spod których wylezie ropiejąca prawda o mnie. Przekonywałam go, że pewnych duchów lepiej nie wywoływać, żeby nadal wszystko było ze mną w porządku. Zmarszczył czoło i odburknął, że tylko psychopaci nie opierają się na innych. Rzuciłam, że zrozumiem, jeśli nie będzie dalej ze mną się zadawał. O dziwo, wtedy odpuścił. A ja? Wpadłam na to, żeby przerzucić na niego brudną robotę z gnębieniem mnie i z wyzwalaniem zarazem. Dlatego pomysł podekscytował mnie podwójnie. Nie wątpiłam, że mojemu wojakowi on też się spodoba.

Na następnej randce wysunęłam z jego spodni skórzany gruby pasek i podałam mu go. Nie spisaliśmy umowy z podpunktami, rodem ze śliskiego romansu. Nie urządziliśmy panelu dyskusyjnego pod tytułem „Jak to na nas wpłynie?”. Powiedziałam, że szczęśliwi nie są ci, którzy stoją nad brzegiem i dumają, czy zanurzyć stopę w wodzie. Szczęśliwi to ci, którzy od razu wchodzą w nurt sytuacji.

Nie musiałam powtarzać dwa razy. A on po prostu przerzucił mnie przez zagłówek kanapy. Ze ściąganiem ciuchów też się nie cackał.

Serce wyrywało się z mojej piersi, kiedy czekałam na jego pierwszy ruch. Okazał się na tyle zdumiewający, że gdybym stała, grzmotnięcie ścięłoby mnie z nóg. Wymierzał mi następne, a ja ponownie stawałam się zwierzęciem. I tym razem zwijałam się z bólu mocniejszego niż jakiekolwiek cięcie. Sama bym go sobie nie sprawiła, nigdy! Tak często cierpiałam w milczeniu, lecz teraz wrzeszczałam głosem opętanej, która poddawana jest egzorcyzmom.

– Krzycz! Krzycz, ile chcesz! – podkręcał mnie i siebie.

Chlast!, sieknął, aż podskoczyłam. Podrzuciłam pośladkami i wydarłam się na całe gardło.

– Głośniej!

Chlast!

Rzuciłam się do przodu, instynktownie. Mój krzyk szedł przez całe ciało, od ust do serca, od serca do brzucha.

– Nie wierć się!

Chlast!

Zatrzęsłam się. Wgryzłam się w pięść, żeby wytrzymać i opanować łzy, które cisnęły się do oczu.

Razy od Czarka stały się pewne i wyważone. A może były takie od początku? Kto go tam wie, ile suk wytresował do tej pory? Moje serce wciąż biło mocno. Równie mocno. Skóra nie piekła mnie, ona płonęła. Pięść miałam całą poznaczoną zębami. Puściłam ją, dopiero gdy między udami poczułam metalową klamrę paska. Jakiż to był nagły, przyjemny chłód! Podrygiwałam, przesuwając się po jej krawędzi.

Kochanek rzucił pasek i odwrócił mnie. Ze strachem i z błaganiem: „Ocal mnie”, popatrzyłam wielkimi oczami w dzikie oczy. Wojak z mojego oprawcy stał się jedyną moją nadzieją. Znajdowałam się w jego mocy, zależna wyłącznie od niego. Rozsunął rozporek i położył się na mnie, a ja wiłam się i gięłam pod nim niczym schwytany wąż. Mocno oplatałam rękami jego szyję, prawie go podduszałam. Najpierw poskręcana, potem się rozprężyłam.

Dawno nie przeżyłam takiego wstrząsu i oczyszczenia.

W łazienkowym lustrze oglądałam tył posiniaczonego ciała. Ślady na tyłku i części pleców były całkiem rozległe, malownicze. W szerokiej palecie odcieni, od wypłowiałych żółci po śliwkowe fiolety. Niezłe pamiątki!

Ulga zniknęła o wiele szybciej niż one.

Kiedy znów i znów próbowałam z Czarkiem tego samego, moja skóra owszem, stawała się gorąca, coraz gorętsza. Natomiast ja w środku pozostawałam zimna. Zupełnie, jakbym nie była główną bohaterką sadystycznego spektaklu, a najbardziej obojętnym widzem, który zna jego przebieg na pamięć. Mocne emocje nie chciały się powielać. Miałam dość tego, że wciąż potrzebuję nowości. Bałam się, że skończy się i ta potrzeba, a ja pozostanę z niczym.

Wtedy wojak rzucił tak zdumiewającą nowość, że omotał mnie nią i zamotał mi wszystko. Snuł marzenia, że razem uciekniemy z tego miasta, od tych wspomnień. Kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością wyprują je z siebie, prując w Bieszczady. Słowa buch, koła w ruch! – i już opowieść kochanka wiozła mnie w pociągu.

– W podróży zdążymy się napić, wytrzeźwieć i jeszcze raz napić. Będziemy obrażać moralność i uczucia religijne. – Przyciągnął mnie do siebie.

– Na miejscu nauczymy się pędzić bimber. Co ty na to?

– Wchodzę w to!

– Ja będę naklejać etykietki i wiązać kokardki na butelkach. Po pracy będziemy snuć się po wichrowych wzgórzach. Bez ograniczeń.

– Wolność i swoboda – przytaknął. – No i potańcówki w remizie. Kupię ci złote pantofelki.

Podczas układania tych żartobliwych planów cieszyłam się na poważnie, że wchodzimy w nowy etap znajomości.

Po powrocie do siebie zabrnęłam w fantazje równie daleko, co w dzieciństwie. Albo i dalej. Nuciłam pod nosem: „Tyle dziewcząt innych znał, a wybrał właśnie mnie i potem tylko na mnie patrzył”[5]. Tańczyłam przy tym na palcach. Wyobrażałam sobie, że wiruję z moim księciem, cała w tiulach i w tych złotych pantofelkach. W rzeczywistości Czarek nigdy jeszcze ze mną nie zatańczył, ale w mojej wyobraźni prowadził nas tak pewnie, jakbyśmy przetańczyli ze sobą niejedną noc.

Bal nigdy się nie kończył, a po Kopciuszku nie pozostawało ani jedno wspomnienie. Oto ostateczny dowód na to, jaką galaretę zrobiłam sobie z mózgu! Po jednej rozmowie!

Uroiłam sobie takie nie wiadomo co, że do łez doprowadziło mnie zachowanie księcia na następnym spotkaniu. Najpierw chciałam z nim pogadać. Nie chodziło mi o żadne uczuciowe wynurzenia – wstydziłam się z tym ujawnić – miałam problem z przypisami do mojej pracy magisterskiej. Temat arcyciekawy, jakże do mnie pasujący: motyw Lolity. Nie wiem, czy nimfetki z portretów domagały się oglądania ponętnych póz w rzeczywistości, czy dopiero te prawdziwe nimfetki obudziły we mnie pomysł opisania ich wizerunków. Tak czy inaczej, od Czarka oczekiwałam naukowej pomocy. Szybko i fachowo udzielonej, bo potrzebnej mi na jutrzejsze seminarium.

Machnął ręką i powiedział, że wie, o co chodzi, ale wytłumaczy mi wszystko później. Teraz mamy ciekawsze rzeczy na głowie.

To raczej on miał w niej wyłącznie jedno.

Wyminęłam go, odwróciłam się do okna i oparłam o parapet. Z drugiej strony bębnił o niego deszcz. Światło żyrandoli w bloku naprzeciwko przebijało się zza gęsto marszczonych zasłon. Przyszło mi do głowy, że ich kolor jest nietrwały, skoro zabarwia się od światła lub od nocy. Czarek podszedł tak cicho, że wzdrygnęłam się, gdy przysunął się do mnie. Nasze odbicie w szybie rozmazywało się, wiatr wiał przeszywająco. Kochanek przylgnął do mnie całym ciałem, jakby chciał mnie ochronić. Nie odepchnęłam go. Robił swoje, a ja patrzyłam na krople, które osuwały się w dół szyby i zamieniały w strugi. Gdyby podobne szramy przecięły moją sylwetkę od stóp do głowy, rozpadłabym się. Szyba jednak trwała, nieruchoma. Ja za nią, powtórnie podobna lalce, takiej z dziurką. Czarek przyciskał mnie coraz bliżej okna, przeciskając się do mojej głębi. Szyba wnet zaparowała od naszych oddechów.

– Niewygodnie mi. Stań inaczej. No, do cholery!

Dopiero przekleństwo wyrwało mnie ze stuporu. Nie powiedziałam: „Zostaw, już nie chcę”, a poprawiłam się i oddawałam mu się nadal. Po wszystkim podniosłam z podłogi butelkę.

Piłam, nie patrząc na niego.

– Wszystko okej? – zapytał. – Coś się stało?

– Nie. Nic się nie stało, daj mi chwilę – uspokajałam.

A stało się wszystko. Poddałam się mu, by zemścić się na sobie za złudzenia, ale nie poczułam ulgi. Właściwie nigdy nie miałam dla niego duszy. Och, indywidualistka się znalazła! Chciałaby taka siedzieć w pociągu (kierunek: Bieszczady), na specjalnym miejscu. W wagonie pierwszej klasy, razem z lejdis, które dla wojaka są czymś więcej niż tylko dupami. Zwodziłam siebie, że z czasem do nich dołączę, a on zacznie traktować mnie inaczej. Lepiej. Co innego przygoda, a co innego dłuższa relacja. Lecz od początku ten babiarz i bajarz zapewne mnie wkręcał. Chciał wzruszyć wyssanymi z palca historyjkami, żeby mnie wydrążyć, nie tylko palcem. Dałam się nabrać i co? Jednak przykro? Zaczęłam się cenić?

Mieściło się we mnie około stu łyżeczek smutku. Gdybym odkręciła głowę jak nakrętkę, tyle bym wlała do środka. Zmięte chusteczki przypominały kwiaty. Wojak nigdy nie dał mi kwiatów, a teraz miałam w zamian całe bukiety. Każdy kolejny dzień życia był kolejnym dniem wycia. Przestałam czuć się przebojowa. Przecież faceci instynktownie wiedzą, która łatwo im się podda i odda. A oni nie będą musieli jej ofiarowywać zbyt wiele, wystarczy sam tani bajer.

Odezwały się we mnie nieprzebrane ilości bólu. Starego, nowego, różnie. Piszę, że „nieprzebrane”, bo nie segregowałam ich. Opadła czarna kurtyna. Pod jej naporem osunęłam się nisko. Z żabiej perspektywy nie widziałam nic dobrego. Re-re, kum-kum, re-re, kum-kum.

Po tygodniu książę raczył się odezwać do księżniczki, która zamieniła się w żabę.

– Wiesz, że widziałem twojego sobowtóra? – zagadnął.

– Nie mam sobowtóra – zaprzeczyłam tonem mieszkanki warowni na szklanej górze.

– A właśnie, że masz! Chude nogi, futerko, ciemne włosy. Już miałem podejść i uściskać – roześmiał się czarująco.

Nie okazałam, że góra zaczęła topnieć. Jeszcze czego!

– Może wiesz, jak się nazywa? To znajdę ją i porównam.

– Nie, nie wiem. Jak się zorientowałem, że to nie ty, nie podchodziłem. Masz czas dzisiaj? – Przeszedł do sedna.

Nie zbyłam go, ponieważ się wzruszyłam. Tym, że zobaczył mnie w obcej kobiecie. Tęsknił! On tęsknił! Za mną!

Dalej się spotykaliśmy, nieregularnie, ale jednak. Miałam bowiem do wojaka słabość, przez którą nie potrafiłam wyrzec się jego siły.

Moc granatu

Подняться наверх