Читать книгу Motorhead. Ochlejmordy i zadymiarze - Martin Popoff - Страница 4
Wstęp
ОглавлениеPrzede wszystkim chcę zaznaczyć, że nosiłem się z zamiarem napisania tej książki już kilka miesięcy przed śmiercią niezastąpionego Phila Taylora, a papiery z dobrymi ludźmi z ECW Press podpisałem kilka tygodni przed tym tragicznym zdarzeniem. O odejściu Pana Motörheada, to jest Iana „Lemmy’ego” Kilmistera, nawet nie wspominam. Nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że próbuję się bogacić na śmierci bliźnich, bo gdy nadawałem tej książce ostatnie szlify, wszyscy członkowie Motörhead wciąż jeszcze byli wśród nas, a wydanie jej dopiero teraz to pokłosie bezlitosnych procedur wydawniczych.
W sumie dobrze świadczy to o ECW, bo wykazali się taktem, zamawiając książkę o Motörhead, zanim jeszcze ktokolwiek umarł (możecie mi wierzyć, że w ekipie wydawnictwa jest kilku hardkorowych fanów zespołu).
No dobra, skoro już to sobie wyjaśniliśmy, niech będzie mi wolno powiedzieć, że jestem dumny, że należę do szacownego grona Motörheadbangerów od samego początku działania grupy. Nie mogę znaleźć żadnych pamiątek z tamtych lat ani swojej karty klubowicza, więc nie jestem pewien, który dokładnie miałem numer, wiem za to, że znalazłem się w wąskim gronie pierwszych Kanadyjczyków, którzy dołączyli do tej wspaniałej organizacji i którzy znaleźli się również w szeregach Saxon Militia Guard, czy jak tam się wtedy zwał fanklub innej świetnej kapeli, Saxon. To była magia: siedziałem w swoim pokoju w Trail w Kolumbii Brytyjskiej i z wypiekami na twarzy czekałem na przychodzące pocztą biuletyny oraz lśniące czarno-białe fotografie Motörhead i Saxon – materiały, o ile dobrze pamiętam, z grubsza podobne do tych, które otrzymywałem nieco wcześniej jako członek fanklubu Buffalo Sabres. Nie byłem pewien, które genialne trio wolę bardziej, Motörhead czy French Connection.
Odkryłem Motörhead w wieku czternastu lat za sprawą ich importowanego z zagranicy debiutanckiego albumu, choć nie mogę powiedzieć, bym połknął bakcyla po pierwszym przesłuchaniu. Pewnie, gdy po raz pierwszy usłyszałem to splątane kłębowisko przesterów, od razu ich polubiłem, bo tak to wówczas było – człowiek chwytał się każdej ciężkiej muzyki, na której zdołał położyć łapy (bezwstydnie dyskryminując lekkie granie dla mięczaków) – ale kto przy zdrowych zmysłach nazwałby tych włóczęgów, tych lujów, tych szczurów ulicznych swoim ulubionym zespołem? W wieku lat czternastu lubiłem Motörhead dokładnie w tym samym stopniu i dokładnie z tych samych powodów, co Raw Power The Stooges, a jednym z nich było współczucie. Współczułem muzykom, że te płyty to wszystko, na co ich stać.
Dopiero za sprawą Overkill Motörhead wdarł się na stałe do ścisłego panteonu moich dziesięciu najulubieńszych zespołów (muszę nadmienić, że w przyszłości mieli się stać moim ulubionym zespołem raz jeszcze, po dłuższej przerwie, gdy nasz związek przechodził kryzys). Pierwszy okres działalności kapeli opisany w niniejszej książce to czasy klasycznego składu (czytelnik zauważy z pewnością, że w kolejnych rozdziałach będę używał doraźnie określenia „skład oryginalny”, choć oczywiście przed nim istniał jeszcze skład pierwotny, który szybko okazał się zarazem przejściowym; o nim również w tej książce wspominam). Drugim jest ostatnie piętnaście lat działalności.
Książka nie opiewa heroicznej i energetyzującej muzyki, którą grali z prędkością huraganu i głośnością gromu Lemmy, Mikkey Dee i Phil Campbell w tym właśnie schyłkowym okresie. Od razu pozwolę sobie zaznaczyć, że trochę mi smutno, że nie wychwalam i nie analizuję tutaj wspaniałych nagrań tej wersji zespołu, zwłaszcza ostatnich sześciu płyt (no i może Bastards) bezpośrednio poprzedzających śmierć Lemmy’ego. A więc tak, owszem, kocham Motörhead z lat dwutysięcznych, doceniam go i czuję się nim zainspirowany, tak samo jak tym z późnych lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, ale Motörhead spomiędzy już nie bardzo. Mierzi mnie zwłaszcza twórczość zespołu z okresu, który już zawsze będzie mi się kojarzył z coverem Cat Scratch Fever Teda Nugenta. I tak, oficjalnie przyznaję, że Another Perfect Day to mój ulubiony album.
Jak już mówiłem, ta książka to hołd dla klasycznego lineupu Motörheada oraz sześciu płyt – pięciu albumów studyjnych i jednego koncertowego – które Lemmy Kilmister, Phil „Philthy Animal”* Taylor oraz „Fast” Eddie Clarke nagrali w latach 1977–1982.
Zaciągnięcie się do Motörheadbangers pamiętam po tych wszystkich latach jak przez mgłę, ale najmilszym wspomnieniem związanym z tymi trzema wariatami jest moment, w którym nabyłem drogą kupna płytę Overkill.
Wraz z moim starym kumplem Forrestem Toopem wybraliśmy się na jedną z tych odmieniających życie wypraw do Spokane w stanie Waszyngton. Wyruszyliśmy z rodzinnego Trail tuż przy południowej granicy Kanady. W tamtych czasach byliśmy już zatwardziałymi metalowcami i żyliśmy tylko dla tych wypraw zakupowych do Ameryki, istnej mekki, gdzie półki w sklepach muzycznych uginały się od płyt. Spokane było dostatecznie dużym miastem, by znalazło się w nim kilka małych, ale świetnie zaopatrzonych sklepów. Jeden z nich, Eucalyptus Records, mieścił się w przestronnym i prawie w całości przeszklonym pomieszczeniu. Był punktem obowiązkowym każdej naszej wycieczki, ponieważ mogliśmy tam znaleźć wszystkie najnowsze nagrania interesujących nas amerykańskich zespołów, a nawet kilku zagranicznych. Był to radosny, wolnostojący budynek przy Division Street. Człowiek świetnie się tam czuł – jak w kultowych sklepach muzycznych Peaches albo nawet w Tower za najlepszych lat. Ale jeszcze ciekawszym punktem wycieczki były połączone z head shopami sklepy muzyczne znane jako Magic Mushroom i Strawberry Jams, które w okresie największej, przyćmionej zielonym oparem świetności przynajmniej raz zmieniały siedzibę i gdzie można było kupić periodyki takie jak „Sounds” i „NME” oraz single Tygers Of Pan Tang, z których jeszcze nikt nie zakosił naszywek.
Mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że kupiłem Overkill w zagraconym Strawberry Jams jeszcze pod pierwotnym adresem. Nie jestem pewien, czy to wtedy podskoczyłem pod sam sufit, jakby mnie ktoś kopnął w tyłek, i zaryłem głową o powałę, wydając z siebie radosny skowyt, czy może miało to miejsce półtora roku wcześniej, gdy wertując płyty na półkach, natrafiłem na Music for Pleasure The Damned – w każdym razie doświadczyłem wówczas takiego samego endorfinowego rauszu. Gdy zobaczyłem niezapomnianą okładkę Music for Pleasure autorstwa Barneya Bubblesa, doznałem szoku i miałem wrażenie, że czas zwolnił. Z niejakim opóźnieniem dotarło do mnie, że oto trzymam najnowszy album niesławnego The Damned. Natomiast wrażenie towarzyszące ujrzeniu po raz pierwszy wspomnianej płyty Motörhead mógłbym przyrównać do oberwania między oczy rozpędzoną piłką baseballową wypełnioną jaskrawą farbą – ogłuszający trzask i eksplozja kolorów. Okładka debiutanckiego albumu była zgrzebna i czarno-biała, a przy tym nieco onieśmielająca. Kojarzyła mi się z naszywką gangu motocyklowego, co zresztą, jak się później dowiedziałem, chciał właśnie osiągnąć Lemmy. Okładka Overkill była podobna do obrazu szpecącego Motörhead i znakomicie ilustrowała muzykę oraz postawę samego zespołu; wyobrażony na niej Snaggletooth niemal wyskakiwał z obrazka, ożywał wśród ryku i łoskotu, zasypywał człowieka gradem druzgoczących ciosów karate. Maskotka, która towarzyszyła zespołowi do samego końca, była namalowana jaskrawymi, krzykliwymi barwami, natomiast zdjęcie promocyjne ukazywało trzech niedożywionych, lecz radosnych żuli w skórzanych kurtkach.
Wkrótce wyszedł równie doskonały Bomber, potem Ace of Spades (obydwa wydawnictwa musiałem sprowadzić z zagranicy), a w dalszej kolejności live album, na który, szczerze mówiąc, miałem wylane. Później dostałem w pysk żelazną pięścią, to jest płytą Iron Fist, która, jak się potem okazało, przypadła mi do serca bardziej niż większości fanów. Na tym etapie wiedziałem już, że Motörhead zostanie ze mną na długo. I tak właśnie się stało – wdarłszy się podstępem do mojego życia, wtopił się w moją chmurną nastoletnią osobowość, pomógł przeżyć samotne licealne noce, zahartował mnie wewnętrznie, ułatwił dostanie się na studia i wyprowadzkę z domu rodzinnego, a potem towarzyszył mi przez kolejne lata. Od ponad półtorej dekady, wraz z innymi świetnymi zespołami, stanowi część mojej pełnoetatowej pracy zawodowej, jeśli można ją tak nazwać.
A potem zmarł Phil. A ledwie siedem tygodni później Lemmy. Teraz tylko Fast Eddie może otrzeć moje łzy i pomóc mi się przenieść w te magiczne czasy, kiedy panowie z Motörhead byli najgorszymi złodupcami metalu**.
Opowieść o sławetnej przeszłości tej wyjątkowej kapeli, magicznych latach 1976–1982, została wysnuta… a właściwie wykradziona przez autora samym zainteresowanym, gdy w glorii i chwale stąpali jeszcze po tym łez padole. Gdy ją kończyłem, dwóch już nie żyło i pisanie stało się doświadczeniem zgoła ambiwalentnym. Pojęcia nie mam, czy lektura sprawi ci, czytelniku, przyjemność i wypełni twoje serce punkową blazą czy może wprawi w grobowy heavymetalowy smutek, ale żywię nadzieję, że styczność z moją pisaniną pomoże ci raz jeszcze przeżyć tamte czasy, zaś dla młodego pokolenia stanie się punktem wyjścia do zawarcia bliższej znajomości z sześcioma długogrającymi klasykami Motörhead oraz Please Don’t Touch, a także numerami ze stron B, które rozpalały naszą nastoletnią wyobraźnię.
To więcej niż pewne, że zostaniesz wykatapultowany prościutko do okresu, kiedy powstawała cała ta genialna muzyka, i to w głównej mierze przez samych bohaterów tej opowieści – Eddiego, Lemmy’ego i Phila, którzy ożywają na kartach tej książki, gdyż lwia część mojej opowieści opiera się na ich słowach. Mam też nadzieję, że pomoże ci ona dać nura na bombę w samo serce huraganu muzyki Motörhead, a zwłaszcza tych sześciu albumów, które uważam za absolutny kanon. Są one wszystkim, co nam zostało z tego okresu poza wspomnieniami. Pisząc tę książkę, czułem się tak, jakbym siedział w pubie z tymi towarzyskimi, mądrymi, śmiesznymi i wiecznie niedospanymi facetami. Chciałbym, ażebyś i ty, czytelniku, poczuł to samo, zamiast zwieszać głowę nad marnością tego świata.
No to jedziemy z koksem. Ja tam nie wiem, po co komu te wszystkie wstępy i prologi. Popełniłem ich od cholery i jeszcze trochę, bo napisałem blisko sześćdziesiąt książek (tutaj zaokrąglam, ponieważ wiem, że zanim niniejsza pozycja trafi na sklepowe półki, poprzedzając moje własne kopnięcie w kalendarz, napiszę ich dla was jeszcze z cztery czy pięć). No nic, wydaje mi się, że zrzuciłem już z serca wszystkie kamienie i dopełniłem wszystkich kronikarskich obowiązków. Zatem uwaga, kurtyna w górę, zaczynamy. Oto opowieść o klasycznym składzie Motörhead, stanowiąca swoiste studium uwielbienia i miłości, którą otoczone było legendarne trio. To odpowiedź na pytanie, dlaczego nikt nie powie złego słowa na członków oryginalnego Motörhead czy na Motörhead jako zespół (no dobra, te nazbyt komercyjne albumy z lat 1987–1992 są straszne).
Możemy z czystym sumieniem stwierdzić, że Motörhead to najczystsza emanacja magii hard rocka i – owszem tak – heavy metalu. Nigdy nie było i nie będzie drugiej takiej kapeli.
Martin Popoff