Читать книгу Zatopiony skarb - Matthias Blank - Страница 5
W pogoni za złudą
ОглавлениеRankiem następnego dnia, o godzinie dziewiątej, trzej mężczyźni gotowi byli do drogi.
O godzinie dziesiątej z minutami, Raffles i Brand opuścili Londyn pociągiem zdążającym na północ. Henderson tymczasem wraz z ciężkimi bagażami udał się autem w kierunku Lowestoft, gdzie miał się spotkać ze swymi panami.
Raffles w ten sposób opracował plan podróży, aby w porcie znaleźć się o zmroku. Nie chciał bowiem, aby ktokolwiek mógł śledzić ich ruchy i w rezultacie odkryć miejsce, w którym spoczywała w ukryciu ich łódź podwodna.
Droga pociągiem minęła bez przygód...
Lowestoft było ulubionym miejscem wypoczynkowym Anglików. Raffles znał je dokładnie, jak zresztą wszystkie miejscowości na wybrzeżu. Zaprowadził więc Branda boczną ścieżką do miejsca, w którym miał oczekiwać ich Henderson
Poczciwy olbrzym przybył na miejsce spotkania punktualnie. Bagaż stanowiły trzy spore walizy. Były one urządzone w ten sposób, że można je było z łatwością przytroczyć rzemieniami do pleców. Zawierały one żywność, broń i zapasy amunicji.
Trzej przyjaciele mieli się udać do groty nadmorskiej, w której ukryty był „Delfin“. Grota owa łącząca się z morzem stanowiła doskonałą ochronę przed wzrokiem ciekawych.
Trzeba było przede wszystkim odesłać auto, bowiem Raffles nie chciał niszczyć pięknej maszyny, zostawiając ją na łasce losu. Wyładowano bagaże i ukryto je w cieniu rozłożystych drzew, następnie Henderson siadł przy kierownicy i odprowadził wóz do Lowestoft, gdzie zaparkował go w doskonale urządzonych garażach.
W ciągu dwudziestu minut wrócił z powrotem. Ciemności były już prawie zupełne. Henderson wziął na siebie lwią część bagażu a Raffles i Brand przymocowali sobie do pleców po walizie i wąską ścieżką ruszyli wzdłuż stromego zbocza, wznoszącego się nad brzegiem skały. Ścieżka wiła się zakosami i chwilami trudno było w ciemnościach odnaleźć jej kierunek. Poniżej widać było zatokę oraz plażę w Lowestoft. Na jasnym piasku poruszały się jeszcze małe ciemne punkciki — to zapóźnieni kuracjusze spieszyli do swych domów. Wkrótce ciemności były już kompletne, ale na szczęście Raffles posiadał niezwykle silny wzrok. Dlatego też śmiało i pewnie szedł naprzód, wskazując drogę swym towarzyszom. Weszli wreszcie do wąskiego wąwozu. Po obu stronach wznosiły się strome skalne ściany. Nawet za dnia promienie słońca z trudem przenikały do tego miejsca. Wąwóz ten rozszerzał się lub też zwężał. W niektórych miejscach szeroki w barach Henderson musiał przeciskać się z prawdziwym trudem. Minęli wreszcie połowę tego ciemnego korytarza, gdy Raffles zarządził krótki wypoczynek.
Po pięciominutowej przerwie ruszyli dalej. Wąwóz kończył się stromą skalistą ścianą, która zdawała się uniemożliwiać przejście. Z lewej jednak strony widać było kilka drzew, które zasłaniały otwór ciemnego tunelu biegnącego w skale.
— Odpoczniemy tutaj z pół godziny — rzekł Raffles. — Musiałeś się porządnie zmęczyć Henderson?
— Mylord chyba żartuje ze mnie? — odparł olbrzym z oburzeniem. — Cóż to dla mnie znaczy ten ciężar? Waży niecałe sto pięćdziesiąt kilo.
— W takim razie ruszamy naprzód — zawołał Raffles wesoło. — Im wcześniej dobrniemy do naszej łodzi tym lepiej.
Rozpoczęło się mozolne schodzenie w dół. Tunel bowiem krył w swym wnętrzu coś w rodzaju naturalnych stopni o nierównej wysokości. Niektóre dochodziły do pięciu metrów.
Głuchym echem rozlegały się kroki naszej trójki wśród nagich skał. Zbliżali się do miejsca, w którym na ścianie widniał wyryty nieudolnie krzyżyk.
— To jest znak, że do tego poziomu dochodzi woda podczas przypływu morza — rzekł Raffles. — Pozostaje nam już tylko jeden zakręt i będziemy na miejscu.
Istotnie o kilka stopni dalej, tunel skręcał ostro w lewą stronę. Przyjaciele nasi zapuścili się w głąb nowego wąskiego korytarza i po chwili ujrzeli odbicie świateł swych latarni na powierzchni wody.
Znajdowali się w grocie wyżłobionej przez kaprys natury w potężnej skale. Morze wdzierał się do tej groty przez wąskie stosunkowo przejście, tworząc ukryte jezioro. Brzegiem jego biegła ścieżka.
— Musimy poczekać jeszcze pół godziny, aż nastąpi odpływ — rzekł Raffles, spoglądając na zegarek. — Ujrzymy wówczas grzbiet naszego poczciwego „Delfina“, wynurzający się z pośród fal.
Henderson i Brand posłusznie ułożyli swoje bagaże na najniższym ze skalnych stopni. Woda odpływała powoli, lecz stale.
— „Delfin“!.. Widzę pokład naszej łodzi! — zawołał nagle Henderson.
Istotnie w niewielkiej stosunkowo odległości zamajaczyła jakaś szara podłużna sylwetka, przypominająca swym kształtem do złudzenia rybę.
Wkrótce ukazała się cała łódź podwodna. Henderson zbliżył się — jednym susem znalazł się na pokładzie łodzi.
Przy pomocy specjalnych narzędzi odśrubował hermetycznie przylegającą przykrywę, zasłaniającą otwór motorowej łodzi i wskoczył do kajuty. Wkrótce przerzucił lekki metalowy pomost na brzeg. Po tym trapie Brand i Raffles dostali się suchą nogą do wnętrza łodzi. Załadowano bagaże i umieszczono w specjalnych skrytkach zapasy żywności i amunicji.
Henderson zajął się wypompowywaniem wody ze zbiorników. Wkrótce podniesiono kotwicę i Raffles zajął miejsce przy sterze. Ostrożnie, uważając aby nie natknąć się na niebezpieczne skały, wyprowadził łódź z groty.
Dzięki systemowi zręcznie umieszczonych luster, załoga łodzi miała możność obserwowania tego, co się działo na powierzchni.
W pobliżu nie widać było żadnych okrętów. Nie obawiając się, że mogą być odkryci, Raffles wypłynął na powierzchnię. Mógł dzięki temu rozwinąć większą szybkość a jednocześnie zapewnić sobie i swym przyjaciołom przyjemność oddychania świeżym powietrzem. W razie potrzeby „Delfin“ mógł w każdej chwili dać nurka pod wodę, gdyż przykrywa zamykała się od wewnątrz automatycznie.
Tymczasem łódź płynęła sobie spokojnie po powierzchni. Zbliżał się wieczór. Lekki wiatr przynosił od strony lądu zapach, płynący z pól i ogrodów. Brand wysunął głowę przez okno i rozejrzał się dokoła. Łódź płynęła ze zgaszonymi światłami. Było to wprawdzie sprzeczne z obowiązującymi przepisami, ale Raffles nie wiele sobie z tego robił. Wołał uniknąć indagacyj strażników celnych, których niezawodnie zwabiłyby światła łodzi.
„Delfin“ z szybkością pośpiesznego pociągu mknął na południe. Trzej przyjaciele zastępowali się po kolei przy sterze. Wkrótce mieli już za sobą większą część kanału La Manche i minęli Belle Ile, położoną na zachód od Francji na szerokości Saint Nazaire.
Raffles przeciął zatokę baskijską i opłynął przylądek Finistere... Późnym wieczorem zbliżyli się do wybrzeża Portugalii.
Wkrótce ukazała się ich oczom Lizbona, jeden z najpiękniej położonych portów w święcie. Następny dzień minął bez godnych zanotowania wypadków. Wieczorem łódź wpłynęła w cieśninę giblaltarską. Potężny masyw angielskiej twierdzy zdawał się grozić przejeżdżającym okrętom. Łodź zanurzyła się pod wodę. Dopiero, gdy minęli cieśninę i wydostali się na wody Morza Śródziemnego, „Delfin“ wypłynął na powierzchnię. Noce mijały szybko, natomiast dni nieznośnie gorące, wlokły się bez końca. Wieczorami wiatr od strony lądu przynosił ciężki zapach róż i mimozy. W oddali rysowały się zarysy potężnego okrętu holenderskiego. Po barwach jego Raffles poznał od razu, że należał on do „Królewsko - Wschodnio - Indyjskiego Lloyda“. Okręt płynął szybko, tak że załoga łodzi podwodnej wkrótce straciła go z oczu.
Raffles wciąż trzymał się kursu wzdłuż wschodniego wybrzeża Hiszpanii. Gdy wreszcie Brand zajął miejsce przy sterze, dzieliło ich od Benicarlo to jest od celu podróży, tylko pół dnia drogi.
Około godziny piątej minęli Kartagenę, w dwie godziny później Alicante, a o godzinie dziesiątej rano w oddali zamajaczyły zarysy kościołów Walencji... Jak dotąd udawało im się szczęśliwie uniknąć spotkania z wojennymi okrętami... Pozostawili za sobą Archipelag wysp Balearskich, słynących ze swego klimatu na świecie. Daremnie Brand spoglądał w ich kierunku tęsknym wzrokiem...
Łódź płynęła wciąż naprzód. Około godziny drugiej, na horyzoncie ukazało się Benicarlo. Henderson zbudził Rafflesa. Chwilowo cel podróży został osiągnięty... Należało zabrać się do pracy. Woda zatoki była tak przezroczysta, że nawet gołym okiem widać było prawie dno. Okoliczność ta znakomicie ułatwiała poszukiwania.
Raffles zerwał się świeży i wypoczęty. Zamknięto okrągłą pokrywę, napompowano wody do pustych chwilowo zbiorników i łódź powoli poczęła zanurzać się. Po upływie kilku minut „Delfin“ znalazł się prawie na dnie zatoki.
Nie każda łódź zniosłaby ciśnienie panujące w tym miejscu. Delfin posiadał jednak tak silną konstrukcję, że znosił nawet najtrudniejsze warunki.
Słońce stało wysoko i woda była prawie przezroczysta. W promieniu około stu metrów widać było dokładnie wszystko, co znajdowało się na dnie morskim.
Wkrótce poszukiwacze nasi doszli do smutnego wniosku, że z wraku Nevady nie zostało tu ani śladu... Poszukiwania trwały przeszło dwie godziny. Metr po metrze „Delfin“ badał pracowicie dno morskie zatoki. Wreszcie Raffles uznał dalsze poszukiwania za bezcelowe. Z biegiem lat prądy wodne musiały znieść szczątki „Nevady“ w inne miejsce. Słońce poczęto chylić się ku zachodowi i widzialność dna stawała się z każdą chwilą gorsza. Raffles postanowił wznowić poszukiwania następnego ranka. Tymczasem należało więc obejrzeć się za bezpieczną kryjówką.