Читать книгу Samarytanin - Meserve Date - Страница 6

Rozdział pierwszy

Оглавление

Nie zajmuję się „miękkimi” wiadomościami. Historyjki o ludziach, którzy wygrali na loterii, o pannach młodych, które zwiały sprzed ołtarza, o sekretach zrzucania kilogramów, o tym, jak uniknąć płacenia mandatów za przekraczanie prędkości dostają reporterzy posiadający talent do takich tematów. Mnie one nie interesują. Dajcie mi pościg samochodowy na autostradzie 405 w godzinach szczytu, niekontrolowany pożar roślinności, który zagraża wartym miliony rezydencjom w Hollywood Hills, albo napad na bank i przy okazji wymianę ognia z policją, a zrobię z tego taką relację, że widzowie będą siedzieli przyklejeni do telewizorów zamiast smartfonów i YouTube’a.

Tak więc po czterdziestu ośmiu godzinach relacjonowania katastrofy pociągu podmiejskiego Metrolink, w której zginęło dwanaście osób, a rannych zostało co najmniej sześć, nie mogłam uwierzyć, że przydzielono mi coś takiego.

– Zadzwoniła do nas pewna mieszkanka Los Angeles z informacją, że znalazła dziś rano na ganku swojego domu sporą sumę gotówki – oznajmił podczas porannego spotkania szef wiadomości Kanału Jedenastego, David Dyal. – Uważa, że to sprawka dobrego samarytanina, i daje nam wyłączność na tę historię.

Sądziłam, że wskaże Laurie Evans, reporterkę świeżo po szkole dziennikarskiej, z włosami ściętymi na chłopaka i nieskazitelnie białymi zębami, która błysnęła ostatnio niezwykle emocjonalną relacją o psach w halloweenowych kostiumach. Okazało się jednak, że jego palec celuje we mnie.

– Twoja robota, Kate.

Albo tylko mi się wydawało, że tak powiedział. Przecież to niemożliwe. Nie w sytuacji, kiedy liczba ofiar katastrofy rosła. Patrzył wprost na mnie, więc pomyślałam, że oczekuje najświeższych wiadomości.

– No cóż, staram się udowodnić, że maszynista tuż przed kraksą był zajęty przesyłaniem esemesa.

W pokoju zapadła cisza, wszyscy wlepiali we mnie wzrok. Każdy z obecnych reporterów myślał to samo. „Nie kwestionuj decyzji Davida, ponieważ zapłacisz za to – i będziesz płacić wiecznie”. Można dostać na krótszą metę, co się chce, ale na dłuższą będziesz zajmować się nowym zarządzeniem dotyczącym sprzątania psich kup w Paicoma albo briefingami w sprawie miejskich składowisk odpadów.

– W katastrofie został ranny jeden z synów Mela Gibsona, więc Metrolinkiem zajmie się Susan – oznajmił David, przesuwając dłonią po niesfornych czarnych włosach.

Zerknęłam na Susan Andrews, która relacjonowała swojego czasu wybory Miss Teksasu i specjalizowała się w celebrytach i skandalach. Nie potrafiłam powiedzieć, czy chełpi się nowym zleceniem, czy może jakiś nadgorliwy lekarz wpompował w jej wargi zbyt dużą dawkę kwasu hialuronowego.

Przydział tematów odbywa się w Akwarium, oszklonym pokoju konferencyjnym na tyłach newsroomu; zawsze panuje tam chaos i gwar, wszyscy dyskutują jednocześnie. Większość reporterów robi swoje: wystukują tweety, sprawdzają wiadomości w internecie, czasem rozmawiają przez komórki. Ten dzień nie był wyjątkiem.

– Historia z dobrym samarytaninem to raczej twoja działka, Ted – zawołałam, starając się przekrzyczeć wrzawę i wskazując reportera, który siedział w kącie i pisał coś na smartfonie.

– Zajmuję się teraz nowym zarządzeniem w Palmdale. Zobowiązuje właścicieli domów do utrzymania odpowiedniego porządku na frontowych podwórkach – wyjaśnił Ted.

Au. Zastanawiałam się, za co spotkała go tak okrutna i nietypowa kara, ale potem przypomniałam sobie, że jego zeszłotygodniowy reportaż o przemycie niemowląt był wyjątkowo kiepski. Facet musiał chyba sądzić, że wykonawcy muzyki pop otrzymują Grammar Award.

Na głównej ścianie pokoju konferencyjnego wisi biała tablica; David umieszcza tam wszystkie aktualne historie w czterech kolumnach: „Śledzić”, „Sensacja”. „Z ostatniej chwili” i „Inne”. Na ogół znaleźlibyście moje nazwisko pod „Z ostatniej chwili”. Tego dnia jednak widniało ono pod „Inne”, wraz ze słowami „Dobry Sam”.

– Wszystko twoje, Kate – powiedział z głupkowatym uśmiechem, z jakim zawsze przydzielał liche tematy. – Potraktuj to jak dwudziestoczterogodzinny odpoczynek od zgonów, klęsk i opowieści zapłakanych ofiar, które ocalały.

Nie chciałam odpoczywać od Koszmaru. Jestem jedną z najlepszych, jeśli chodzi o relacjonowanie tragedii, i w przeciwieństwie do innych potrafię uzyskać wywiad i zdjęcia. Jestem zawsze pierwsza i dostarczam materiał na czas. Nie miałam ochoty zajmować się jakąś mdłą historyjką.

– Zrób z tego coś ciekawego, Kate, a puścimy to jako rozgrzewkę przed relacjami sportowymi – oświadczył David, podwijając rękawy flanelowej koszuli.

– Już słyszę, jak miliony widzów przełączają kanał – odparłam zrzędliwie.

– Będziesz mi jeszcze za to dziękować. Zaufaj mi.

Nie jestem zwolenniczką zaufania. Zaufanie może złamać ci serce, a jeśli jesteś przypadkiem jedną z ofiar wydarzeń, które zwykle relacjonuję, to zaufanie może cię zabić.

Gdy szłam do naszego wozu, nie miałam pojęcia, że moje życie zmieni się na zawsze. Czasem najważniejsze chwile można dostrzec tylko w lusterku wstecznym.

*

Pewien szef wiadomości powiedział mi kiedyś, że nie jestem dobrym materiałem na reporterkę TV. Jasne, przyznał, mam odpowiedni rodowód, dyplom dziennikarstwa na Columbia University i regionalną nagrodę Emmy za reportaż o podwójnym morderstwie w La Jolla. Ale problem, jak oświadczył, polega na tym, że nie wyglądam na reporterkę. Brakuje mi odpowiedniego „pakietu”.

Przede wszystkim w przeciwieństwie do wielu współczesnych prezenterek i reporterek nie jestem blondynką. Nakładam sporo makijażu przed wejściem na antenę, ale nie stosuję opalacza w spreju, pudru brązującego i konturówki, nie zakładam też sztucznych rzęs i nie cieniuję ich tak bardzo, że pasowałoby mi nosić szarfę i diadem zamiast trzymać mikrofon. Co każe mi wspomnieć o jeszcze jednej ważnej różnicy. W przeciwieństwie do wielu reporterek, nigdy nie brałam udziału w żadnym konkursie piękności i nie mogę pochwalić się tytułami w rodzaju „była Miss Floryda” czy „była Miss Przedostatniego Roku Uniwersytetów Amerykańskich”. Nie jestem też tą, którą określa się mianem „dziecinki serwisu informacyjnego”, która nosi spódniczkę do połowy uda i obcisłą bluzkę, zachęcając widzów płci męskiej do ślęczenia przed telewizorem, nawet jeśli nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co ona mówi.

Moje włosy są jasnobrązowe i przycięte w pofalowanym stylu, do ramion, co oznacza „solidną” i „wiarygodną”. Dzięki aparatowi, który nosiłam w szkole, mogę pochwalić się odpowiednio błyszczącymi, idealnie równymi zębami, a moje oczy mają odcień orzecha z odrobiną miedzi, dzięki czemu w obiektywie wyglądają tajemniczo egzotycznie.

Mimo to posiadam coś cenniejszego niż tylko „pakiet”. David Dyal nazywa to „nieustraszonością”. Nie jestem jednak nieustraszona. Po prostu uparta. Sześć lat pracy przy Koszmarze zahartowało moją nieustępliwość. Wspinałam się po zadymionych wzgórzach, żeby uzyskać najlepsze ujęcie pożaru w Griffith Park, przeszłam pod taśmą policyjną, żeby relacjonować strzelaninę w ratuszu, nawet (co było głupie, jak przyznaję) ścigałam przestępcę w bocznej alejce. Prawdę mówiąc, nie był uzbrojony i należał do grupy nastolatków podejrzanych o włamanie do domu pewnego celebryty i kradzież biżuterii.

Zajmuję się głównie Koszmarem i spędzam mnóstwo czasu w strefie, którą w komendzie policji w Los Angeles nazywają Biurem Południowym. Strefa ta obejmuje niezbyt przyjazne turystom dzielnice w rodzaju Watts i Port Los Angeles, a jej mieszkańcy w liczbie 640 tysięcy i członkowie gangów w liczbie 18 tysięcy są odpowiedzialni za niemal 40 procent wszystkich zabójstw dokonywanych rocznie w LA. Większość owych zbrodni nie jest relacjonowana w wiadomościach, chyba że sprawa dotyczy dziecka albo Bogu ducha winnego przypadkowego świadka, ale relacjonowałam mnóstwo takich historii, dzięki czemu ja i mój kamerzysta znamy ten teren jak własną kieszeń.

Wiemy doskonale, od których ulic trzymać się z daleka, a także gdzie mogą okleić nam samochód, jeśli zatrzymamy się zbyt długo na światłach, i co najważniejsze, których ludzi omijać szerokim łukiem. Jeśli chodzi o kwartał, którego granice wyznaczają Cypress Park i Long Beach, ostatnią rzeczą, jaką pragniemy usłyszeć od bandy facetów w workowatych spodniach, jest pytanie: „Jakiś problem?”.

Nie zaskoczyło mnie, że Cristina Gomez, kobieta, która twierdziła, jakoby znalazła pieniądze na swoim ganku, mieszka w Biurze Południowym. Domyślałam się, że forsę podrzucono tam z powodu jakiegoś nieudanego dealu narkotykowego.

W drodze do domu Cristiny – jechaliśmy obok podupadających centrów handlowych, kilku złomowisk i opuszczonych posesji pełnych śmieci napierających pod ogrodzeniami z siatki drucianej – Josh spytał:

– Dlaczego właściwie dostaliśmy tę sprawę zamiast zajmować się katastrofą pociągu? Jesteśmy w niełasce czy co?

Uśmiechnęłam się. Kiedy po raz pierwszy spotkałam Josha, uznałam, że dwudziestosiedmiolatek w ubraniach od Abercrombie & Fitch i z czupryną blond włosów przypomina bardziej studencika niż kamerzystę TV. Wygląd może jednak mylić. Okazało się, że jest od najmłodszych lat pasjonatem swojego fachu. Każdego dnia po szkole dzięki skanerowi podsłuchiwał policję i jeśli działo się coś ciekawego, chwytał aparat fotograficzny i pędził rowerem na miejsce zdarzenia. Był jeszcze w szkole średniej, kiedy jego zdjęcia trafiły na łamy „LA Times”.

– Może David przydzielił nam tę historię, ponieważ nikt inny nie zna Biura Południowego tak dobrze jak my – odparłam.

– Nikt inny nie wybrałby się do Biura Południowego.

Zadzwoniła moja komórka, a na ekranie pokazało się „Hale Bradley”.

– Tato?

Nie tracił czasu, tylko od razu przystąpił do rzeczy.

– Katie, przylatuję w piątek do Los Angeles. Wybierzemy się na kolację?

– Jasne. O której i gdzie?

– Lisa, ta z mojego biura, poda ci w mejlu szczegóły.

– Co cię sprowadza…

– Wyjaśnię, jak się spotkamy – przerwał mi w pół zdania. – Muszę kończyć. Całuję.

Rozłączył się. Ojciec nigdy nie mówił „do widzenia” czy „uważaj na siebie”, unikał też innych uprzejmości, które ludzie wypowiadają zwykle przed zakończeniem rozmowy. Uważał, że to strata czasu, rzucone mimochodem słowa, które nie oddają prawdziwych uczuć.

– Wciąż nie mogę zrozumieć. – Josh pokręcił głową. – Twój tata to Hale Bradley, lider większości senackiej, jeden z najbardziej wpływowych polityków w kraju. Dlaczego nie zajmujesz się polityką w jakiejś dużej stacji zamiast gonić za sensacją w Los Angeles?

– Wiadomości z ostatniej chwili są bardziej szczere – odparłam. – Kiedy ludzie kłamią, oszukują albo kradną, robią to przynajmniej otwarcie, a my możemy wszystko relacjonować. W świecie polityki robią mniej więcej to samo, tyle że za zamkniętymi drzwiami. Poza tym dobra historia przewyższa dwukrotnie albo trzykrotnie oglądalność relacji dotyczących polityki.

– Twój tata wie, że tak myślisz?

– Próbuje mnie od dawna namówić, żebym zajęła się dziennikarstwem politycznym. Chodzi mu o kontynuowanie rodzinnej tradycji dynastii Bradleyów, jak on to nazywa.

Josh rzucił mi pełne niedowierzania spojrzenie.

– Dynastii?

– Mój wuj jest burmistrzem Princeton w New Jersey, poza tym mam kuzyna, który startuje w wyborach na senatora Maryland.

– Więc zamiast uczestniczyć w oficjalnych obiadach na szczeblu rządowym albo w galach charytatywnych klanu Bradleyów, jesteś… tutaj – oznajmił, wskazując otoczenie za szybą samochodu.

Pokryty szarym tynkiem dom Cristiny przypominał fortecę ogrodzoną drucianą siatką. W oknach chronionych grubymi kratami furkotały białe firanki. Przez chwilę stałam na chodniku i obciągałam rękawy kurtki, nie bardzo wiedząc, jak mam zabrać się do tej mdłej historyjki. Morderstwo, rozbój, włamanie, wypadek – to była łatwizna. Ustalić fakty, pogadać z policją, zapolować na wywiad z ofiarą – jeśli nie jest martwa. Tu jednak nie popełniono żadnego przestępstwa i, o ile mogłam się zorientować, nie było też dużo materiału na newsa.

W sytuacjach „z ostatniej chwili” kamerzysta zawsze trzyma się w odległości kilku kroków ode mnie i chwyta scenę, wydarzenia i wywiady, wszystko, co rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Ale przy takich okazjach jak ta lepiej jest, by zaczekał w wozie, bo na jego widok wielu ludzi ulega syndromowi, który nazywamy „walcz albo zwiewaj”, czyli zatrzaskują i ryglują drzwi, odmawiają reporterowi jakichkolwiek wywiadów, a czasem nawet wzywają policję. Więc gdy Josh zaczął przygotowywać kamerę w furgonetce, ruszyłam ku drzwiom wejściowym.

Nie musiałam się nawet martwić o wspomniany wyżej syndrom, ponieważ zanim zdążyłam zapukać, Cristina otworzyła drzwi i przywitała mnie z otwartymi ramionami.

– Pani jest Kate Bradley, tak? – zawołała, pokazując gestem, żebym weszła do środka.

Była drobną kobietą, co najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu; miała kruczoczarne włosy z przedziałkiem pośrodku i nosiła niewyszukane okulary. Jej dom był schludny i zorganizowany, jakby kurz i brud uznały solidarnie, że dla nich wstęp wzbroniony. Ale czystość nie mogła skryć widomego ubóstwa – zapadające się meble z podartą tapicerką, wystrzępione chodniczki i obłażąca farba na suficie. Wnętrze pachniało gotowaną cebulą i wybielaczem.

– Znalazłam pieniądze wczoraj rano – powiedziała z miękkim gwatemalskim akcentem. – Nie było żadnego listu. Niczego, co by mi powiedziało, od kogo to jest.

Przyglądałam się z uwagą jej profilowi. Czy nie opowiadała swojej historii zbyt gorliwie? Zdarzało mi się przeprowadzać wywiady z ludźmi, którzy zmyślali jak najęci, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pewna kobieta z Brentwood sfingowała własne porwanie – obwiązała sobie usta i dłonie taśmą samoprzylepną i położyła się w rynsztoku na jednej z ulic w Campton. Później przyznała, że sama wszystko sprokurowała, ponieważ pragnęła rozgłosu, który miał ożywić jej dołującą karierę aktorską.

Cristina zaprowadziła mnie do kuchni i wskazała dwadzieścia kupek nowiutkich banknotów, ułożonych starannie na podniszczonym laminowanym blacie szafki. Zniżyła głos do nabożnego szeptu.

– Sto tysięcy dolarów.

Sto tysięcy dolarów. Spodziewałam się kilkuset, co najwyżej kilku tysięcy. Przesunęłam palcami po krawędziach papierowych wzgórków, by poczuć ogrom tej liczby. Głos uwiązł mi w gardle.

– Jestem pewna, że dostała to pani od kogoś znajomego.

– Pytałam każdego, kto tylko przyszedł mi do głowy, ale wszyscy zaprzeczają. Nic o tym nie wiedzą. Potem pomyślałam sobie, że może to od Fundacji Los Angeles. Mój mąż, Carlos, jest bez pracy, a oni nam pomagali.

– Może to rzeczywiście ta fundacja?

Parsknęła dziewczęcym chichotem, ukazując dwa srebrne zęby.

– Nie dają stu tysięcy dolarów jednej rodzinie.

– Kto się za tym kryje? Jak pani myśli?

– To cud – odparła. – El espíritu de Dios. Innymi słowy duch boży.

Zaczęła płakać, w kącikach jej oczu pojawiły się łzy niczym wielkie szklane klejnoty.

– Przeżywaliśmy ostatnio trudne chwile. W zeszłym miesiącu nas okradziono. Niemal doszczętnie, złodzieje zabrali nawet dziecięce rzeczy. Potem Carlosa zwolnili z pracy, był dozorcą w szkole średniej. Ale ktoś nad nami czuwa i nam pomaga… to cud.

Wyjęłam z torebki chusteczkę i podałam jej. Obcy mi ludzie często płaczą, kiedy przeprowadzam z nimi wywiady – wpływ Oprah Winfrey na kulturę. Jestem do tego przyzwyczajona, dlatego zawsze mam przy sobie chusteczki i buteleczkę środków uspokajających.

– Zadzwoniłam do Kanału Jedenastego – ciągnęła Cristina. – Chcę, żeby wszyscy wiedzieli o tym cudzie.

Spojrzałam przez okno. Trawnik na tyłach porastały półmetrowe chwasty, w przeciwległym narożniku rdzewiał pontiac w kolorze spłowiałej czerwieni. Nie wierzę w cuda, ale jeśli ktoś na cud zasługiwał, to właśnie ta rodzina.

– Zaniesiemy dziś pieniądze do banku. – Sięgnęła do szafki obok piecyka i wyjęła dużą płócienną torbę. – W tym je dostarczono.

Torba nie miała żadnych charakterystycznych oznaczeń, pomijając stempel – cyfrę osiem.

Wyglądało na to, że rodzina Gomezów otrzymała bardzo potrzebny dar od jakiegoś szczodrego, jednak anonimowego przyjaciela. Nagraliśmy rozmowę z Cristiną, ale nie bardzo wierzyłam, że będzie wyemitowana na antenie; bezustannie relacjonowano pościg samochodowy w zachodnim Los Angeles.

Kiedy zaczęliśmy się zbierać, Cristina wzięła mnie za ręce i zapytała niemal szeptem:

– Nie wierzy w to pani?

– Wierzy?

– Widzę to w pani oczach. Nie wierzy pani, że to cud. Nie wszystko jednak można zobaczyć oczami, panienko. Musi pani wejrzeć tutaj. – Przycisnęła dłoń do piersi i zamknęła oczy.

– Nie jestem tu po to, by oceniać…

– Nie ja jedna doświadczyłam tego cudu. – Powieki wciąż miała opuszczone. – Nie chciałaby pewnie, bym o tym pani mówiła. Nazywa się Marie Ellis. Ona też znalazła na swoim ganku pieniądze.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Samarytanin

Подняться наверх