Читать книгу Profesorka - Michał Bałucki - Страница 4

I

Оглавление

Między wsiami Obierzynką a Kołtunowem — w szczerym polu — statła chałupa na wpół rozwalona i opustoszała.

Kiedyś była to (karczma, przed którą zatrzymywały się chętnie fury jadące na jarmark, budki żydowskie, górale z gontami — i bywało tu gwarno, ludno, hałaśliwie, wesoło. Często gęsto w niedziele i dnie odpustowe piszczał żałośnie klarnet, dudniały basy, ściągając dziewki i parobków z sąsiednich wsi na tany.

Ale odkąd wybudowano kolej i trakt cały obrócił się w inną stronę, droga koło karczmy opustoszała nagle; nikt nią nie jeździł, chyba chłopi do lasu po drzewo albo smolarz z mazią.

Do (karczmy pies nie zajrzał.

Toteż karczmarz wyniósł się z niej gdzie indziej i z karczmy wkrótce zrobiła się pustka. Pod ciężarem śniegu dach się zawalił, wiatry rozwiały strzechę, że tylko krokwie sterczały jak nagie żebra, rysując się smutnie na tle jasnego nieba; deszcze rozmoczyły gliniane ściany, więc odpadły jak obdarta skóra; okna z szybami na pół wytłuczonymi zakupił jakiś bogatszy kmieć do swego domu, który właśnie stawiał, i w karczmie zostały tylko czarne otwory, przez które w dzień jaskółki i wróble przelatywały, szukając sobie miejsca na gniazdko, a w nocy nietoperze miękkimi skrzydłami obijały się o nagie, obdarte ściany.

Nikt nie zaglądał do tego pustkowia, które z każdym rokiem chyliło Się coraz więcej ku upadkowi.

Aż jednego dnia na wiosnę, kiedy to jeszcze na drogach błoto, jak czekolada, po kostki, w zaułkach cienistych skorupy brudnego śniegu, a na wierzbach już bazie aksamitne i słońce w górze ciepłe, jaskrawe — koło karczmy zjawiło się kilkoro ludzi, między którymi dwóch wójtów z mosiężnymi blachami na piersiach, które się świeciły w słońcu jak złoto.

Stawili się tu, bo przyszło z urzędu, że będzie „konwisja skroś szkoły" — i sam pan starosta. Więc przyszli na oznaczony czas ci dwaj wójtowie z Obierzynki i Kołtunowa i radni, i kilka kobiet przybiegło z ciekawości, a za nimi, trzymając się matczynych spódnic, przydreptały po błocie małe (dzieci z dużymi brzuchami, w zgrzebnych koszulinkach, które jak zobaczyły bryczkę z panami urzędnikami zajeżdżającą przed karczmę — dalej w nogi za karczmę i stamtąd zza węgła kukały na przybyłych.

SPECIAL_IMAGE-OEBPS/Text/images/00001.jpg-REPLACE_ME Było ich czterech: starosta w mundurze, inżynier powiatowy w myśliwskim ubraniu, inspektor szkolny i woźny z orzełkiem na czapce i papierami pod pachą.

Wysiadłszy z bryczki obeszli karczmę dookoła, zajrzeli do środka, opukali ściany, kazali na próbę naciąć siekierą podłogę, by się przekonać, czy nie zgniła od wilgoci, potem nad czymś radzili ze sobą, a po naradzie starosta, przywoławszy wójtów i radnych, oświadczył im, że tu będzie szkoła.

Przyjęli tę wiadomość w ponurym milczeniu jako smutną konieczność, od której uchronić się nie można. Gdyby im powiedziano, że dostaną po kilkanaście batów, niegorsze mieliby miny.

Starosta im tłumaczył, że miejsce to będzie najdogodniejsze, bo i z Obierzynki, i z Kołtunowa dzieci jednaką drogę mieć będą, że już dawno w tych gminach należało postawić szkołę, ale nie było jeszcze dostatecznych funduszów i dopiero teraz dzieci będą mogły korzystać z dobrodziejstwa oświaty.

Chłopi poskrobali się markotni, bo każdemu przyszło zaraz do głowy, kto będzie bydło pasał, dzieci niańczył, z dwojaczkami w pole chodzić, jak dzieci pójdą do szkoły. Dobrodziejstwa oświaty wcale ich nie zachwycały, uważali je za dopust boży. Starosta im bowiem wyraźnie powiedział, że przebudowa karczmy na szkołę odbędzie się kosztem gmin, że te obowiązane są zreparować idach i poszyć, wylepić i pobielić szkołę i izbę dla nauczyciela, wprawić okna, drzwi i podłogę w alkierzyku, co pociągało za sobą wydatek kilkudziesięciu reńskich.

Był to dostateczny powód do znienawidzenia tej szkoły, która — według ich pojęcia — tylko na straty narażała gminy. Bo że tam dzieci w kościele na książce czytać będą umiały i list przeczytać, to jeszcze nie opłaci tych strat i wydatków, jakie będą mieli z tego powodu.

Toteż gdy panowie, wydawszy rozporządzenie, żeby szkoła na jesień, na 1 października była gotową, wsiedli do bryczki, zapalili na drogę cygara i pojechali, chłopi długo jeszcze stali gromadką przed karczmą i rozprawiali o nieszczęściu, jakie na nich padło.

Rozumie się, że o zabraniu się od razu do roboty mowy nie było. Do jesieni jeszcze tyle czasu, a tu żniwa za pasem; to było pilniejsze.

Wprawdzie od czasu do czasu wójtowie, zszedłszy się na jarmarku albo przed kościołem po nabożeństwie, mówili sobie nieraz, że trzeba by coś pomyśleć o tej „sakramenckiej szkole" - jeden z nich nawet, przechodząc raz koło chałupy stolarza, wstąpił i mówił, że może by majster zaczął robić coś koło okien i ławek, ale gdy stolarz zapytał się, kto to będzie płacić za to, i dowiedział się, że gmina, skrzywił się, bo wiedział, że gmina Mchy płatnik, pieniędzy się od niej prędko nie doprosi — i z robotą się nie kwapił wcale.

Mijały więc dnie, tygodnie — i karczma jak stała pustką, tak stała.

Zwieziono raz furkę gliny i wysypano na kupkę; potem trochę piasku — i na tym koniec. Przyszły deszcze, rozmoczyły glinę, wbiły piasek w ziemię — i śladu nie było.

I byłaby tak długo jeszcze stała karczma nie tknięta, gdyby nie to, że panu staroście wypadło tamtędy jechać na jakieś imieniny. Zobaczywszy, że jeszcze nic nie zrobiono, oburzył się okropnie, kazał zawołać kołtunowskiego wójta, nabeształ go za niedbałość i zagroził, że przyśle egzekucję, jeżeli szkoła w przeciągu dwóch tygodni nie będzie gotowa.

Obawa egzekucji popchnęła wójta do roboty. Na gwałt zaczął sztormować do stolarza o okna; napędził ludzi do ugniatania gliny i lepienia ścian; wyreperowano dach i pokryto słomą. Przez jeden tydzień robota raźno postępowała, ale na drugi stanęła znowu, bo utknęła o kwestię finansową. Dwór dał drzewo, a gminy miały płacić rzemieślnikom, a tu płacić nie było czym, bo nikt dać nie chciał na szkołę.

Gminy zaczęły spierać się o to, ile która ma dać na budowę. Kołtunów był większy, ale w Obierzynce było więcej dzieci. Spierano się więc o to, czy Kołtunów ma dać więcej, czy Obierzynka - i nie dawali ani ci, ani ci. Ludzie wymawiali się, że zboże jeszcze nie wymłócone, że nie mają jeszcze z czego płacić, że pierwsze podatki i inne potrzeby domowe.

Nareszcie w początku września przyszło zapytanie ze starostwa do zwierzchności szkolnej, czy szkoła już gotowa, i zawiadomienie, że profesor przybędzie z końcem miesiąca.

Zwierzchność szkolną reprezentował Walenty Kaciała. Nie umiał wprawdzie ani pisać, ani czytać, ale że nikt we wsi nie umiał, więc wybrano jego, jako najstarszego wiekiem.

Kaciała z początku dumny był z tej godności i tytułu, nie wiedział wprawdzie, co właściwie ma robić, ale cieszyło go, że był „zwierzchnością szkolną", że reprezentował jakąś władzę. Gdy jednak pisarz gminny go objaśnił, że będzie musiał zajmować się wszystkim, co się szkoły tyczy, dbać o utrzymanie szkoły, o to, żeby dzieci regularnie uczęszczały do szkoły, żeby nauczyciel miał wszystko, co mu będzie potrzeba, i za to nie będzie miał żadnego wynagrodzenia, bo to godność honorowa, praktyczny chłop skwitował z godności i honoru, odesłali pismo starosty do wójta i oświadczył, że „on się tym zajmować nie będzie i czasu tracił po próżnicy".

Wójt kołtunowski, dowiedziawszy się od swego pisarza, co stoi w piśmie starosty, poszedł z tym do wójta w Obierzynce i potem obaj udali się na obejrzenie budynku szkolnego. Ściany były jeszcze nie obielone i wilgotne, tak że pod naciskiem palca uginała się. glina, a ziarnka owsa, które się ze słomą dostały przy mieszaniu i obrabianiu gliny, puściły zielone kiełki; podłoga zasypana była rumowiskiem, że jej znać nie było; drzwi i okna już były założone, ale drzwi bez zamka, a okna bez szyb - i pieca jeszcze nie było ani w szkole, ani w alkierzyku przeznaczonym dla nauczyciela.

Profesorka

Подняться наверх