Читать книгу Do kraju - Michał Bałucki - Страница 4

I

Оглавление

Wracając do Krakowa musiałem w Przyrowie przesiąść się do pociągu, jadącego z Wiednia.

W wagonie trzeciej klasy, do którego mnie wpakował konduktor, zastałem wszystkich w głębokim śnie, rozłożonych na ławkach, tak że z trudnością mogłem znaleźć miejsce dla siebie, usuwając nieco na bok jakąś parę nóżek w pończoszkach, które jednak wciąż potem wracały na swoje dawne miejsce i szturchały mnie zapewne mimo wiedzy swojej właścicielki, bo ta spała w najlepsze.

O ile przy mdłym świetle lampy, zasłoniętej jakąś brudną szmatą, mogłem rozpoznać, nóżki te należały do młodej dziewczynki w szkockiej sukience, z jasnymi włoskami, które rozrzucone w bezładne loczki, zakrywały do połowy różową twarzyczkę śpiącej. Główka jej spoczywała na kolanach jakiejś starszej osoby, której twarzy, schowanej w cieniu, dojrzeć nie mogłem; wdziałem tylko, że trzymała na ręku małe dzieciątko. Żółtawe światło palącej się lampki, przekradając się spod zasłony wąskim pasem, oświecało główkę ustrojoną w włóczkowy czapeczek i małe usteczka otwarte we śnie w kształcie litery „o”.

Na przeciwległej ławce mężczyzna z jasnymi włosami, przerzedzonymi już mocno nad czołem, drzemał w siedzącej postawie, zostawiając resztę miejsca kilkunastoletniemu chłopcu, który wyciągnął się na całą długość ławki i spał snem trochę niespokojnym, gorączkowym, przerzucając się to na jeden bok, to na drugi. Mały, kosmaty pincz, który przy nim się usadowił, podnosił się za każdym poruszeniem chłopca, spoglądał mocno niezadowolniony na niego, że mu sen przerywał, czekał chwilę, dopóki nie ułożył się znowu spokojnie, i wtedy zwinąwszy się w kółko, układał się obok niego.

Nie mając nic innego do roboty, bawiłem się obserwowaniem tych moich towarzyszów podróży. Szczególniej czoło śpiącego mężczyzny, wychylające się z cieniów, w rembrandtowskim oświetleniu, zajmowało moją uwagę. Było ono dosyć wysokie, a wydawało się jeszcze wyższe przez łysinę, opalone od słońca, z jaśniejszymi bruzdami, które świadczyły, że ciężkie i kłopotliwe musiało być jego życie. Rysy twarzy miały wyraz inteligentny i łagodny, ubranie było liche, a ręce zgrubiałe od ciężkiej pracy. Twarz i ręce były w takiej sprzeczności ze sobą, że trudno by było uwierzyć, iż należą do jednej osoby, gdyby nie ów wytarty surdut, który godził te sprzeczności i tłomaczył.

W czasie kiedy robiłem sobie takie uwagi, nóżki dziewczynki w czerwonych pończoszkach coraz więcej zagarniały sobie miejsca, rozumie się, z moją szkodą, bo z grzeczności dla nich wcisnąłem się w sam kąt. Odmawiając im gościnności na moim terytorium, byłbym może obudził ich właścicielkę, a żal mi było biedactwa, które tak smacznie spało wraz z resztą rodzeństwa.

Na stacjach dzwonek i wołanie konduktorów niepokoiły trochę śpiących, jedno podniosło głowę, drugie otworzyło zaspane oczy albo poprawiło się na niewygodnym posłaniu i zasypiali na nowo.

Tymczasem niebieskawe światło poczynającego się dnia rozwidniało coraz więcej wnętrze wagonu, zorza rumieniła długie pasma ciemnych chmur, leżących na krańcach horyzontu, i wzgórza, wioski, drzewa coraz jaśniej rysowały się na szybach okna. Pierwszy obudził się chłopiec na głos dzwonka, który się odezwał na stacji, podniósł się z ławki, spojrzał ciekawie w jedno i drugie okno i zapytał:

– Tato! czy to już Kraików?

– Co? co? Już Kraków? – zawołał zrywając się nagle. – Czyby to już był Kraków? Ale nie. Kraków ma dworzec nakryty szklannym dachem. Pamiętam dobrze. To jakaś inna stacja.

– To Oświęcim – odezwałem się.

– A! Oświęcim? – rzekł dziękując mi za to objaśnienie niewyraźnym ukłonem. – Widzicie, dzieci, to już nasz kraj – mówił dalej do syna i córki, która także przebudzała się i poprawiwszy trochę palcami poplątane włosy, zbliżyła siędo okna – to nasz kraj – powtarzał wzruszonym głosem. – Tu już usłyszycie polską mowę.

Jakby na urągowisko tym słowom dolatywał nas tylko gwar niemieckiej mowy; konduktorowie, służba kolejowa, pan naczelnik stacji w czerwonej czapce, nawet pasażerowie, przeważnie Żydzi z tobołami na plecach i torbami podróżnymi, biegnąc to z wagonów, to do wagonów, wszyscy 'mówili po niemiecku. Jeden tylko cienki dziecinny głosik wśród tego szwargotu żydowskoniemieckiego odzywał się niby dzwoneczek od czasu do czasu, powtarzając jednostajnie:

– Świeża woda, świeża woda!

– O! słyszycie? – zawołał ojciec uradowany i przysłuchiwał się wołaniu chłopca niby cudownej muzyce. – Matka, słyszysz? – pytał patrząc na żonę – to już nasi. O! patrzcie, dzieci, to ten mały chłopiec tak woła, ten ze dzbankiem. Hej, chłopcze, chodź tu! Musicie się, dzieci, napić polskiej wody i ty, Marie, także, musicie pokosztować.

To mówiąc, podawał ucieszony dzieciom i żonie kufel z wodą, przypatrywał się im ze łzami radości w oczach, gdy pili, i pytał:

– A co? dobra?

Do kraju

Подняться наверх