Читать книгу Tajemnice Krakowa - Michał Bałucki - Страница 4

I.

Оглавление

Szynk i salon.

Był wieczór zimowy i mroźny, śnieg skrzypiał i piszczał pod nogami przechodniów, którzy otuleni i skuleni szybko przechodzili przez ulice, puszczając z ust jak z lokomotywy kłęby zmrożonej pary. Pomimo to na głównej ulicy żydowskiego przedmieścia było gwarno i ludno, bo to i niedziela i karnawał; więc chęć zabawy dużo ludzi napędziła tu z miasta to do sklepów po sprawunki, to do szynków i kawiarni podejrzanych, kryjących się w zaułkach i bocznych uliczkach: w niektórych odzywały się piszczące katarynki i widać było przez zamarzłe szyby ruszające się cienie głów ludzkich.

Przed jednym z takich szynków zatrzymał się jakiś obdarty człowiek, i uchyliwszy drzwi wsadził do środka kudłatą, rozczochraną głowę, nakrytą kipiącą czapką z połową urwanego daszka; rozglądał się czas jakiś wśród hałaśliwego tłumu zgromadzonych, a zobaczywszy pod oknem błyszczące kasko policjanta, chciał się cofnąć, ale w tej chwili wchodzący za nim wysoki drągal, popchnął go tak silnie, iż nagle znalazł się w kole tańczących par, które go potrącały i popychały to w jednę, to w drugą stronę. Kudłaty usiłował co rychlej wydostać się z pomiędzy szturchańców: nie wrócił jednakże już ku drzwiom, w pobliżu których stał właśnie policjant, ale przecisnął się przez tłum ku piecowi, gdzie było najzaciszniej i najciemniej. Na ławie pod piecem siedziało dwóch mężczyzn nie bardzo miłej powierzchowności i szeptało coś między sobą. Za zbliżeniem się nieznajomego urwali szepty i spojrzeli nań podejrzliwie i z niezadowoleniem; kudłaty jednak zdawał się nie zważać na to. Stanął tuż przed drzwiczkami pieca i wystawiwszy naprzód skostniałe ręce, zapatrzył się w płomyki ognia i grzał się. Mróz, co mu pobielił kudłatą brodę i gęste wąsy, zdradzał, że dłuższy czas musiał przebyć na zimnie, przeciw któremu liche ubranie wcale go nie zabezpieczało. Miał na sobie czarny wytarty surdut z poobrywanemi guzikami, kawałek zabrudzonego szala związany pod szyją w duży węzeł, spodnie letnie w kratkę, pod któremi żadnego cieplejszego ubrania domyśleć się nie było można; szczątki wreszcie obuwia, owinięte słomą i poprzywiązywane do nóg sznurkami, sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.

Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostjumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:

— No?!

— Nie klawo (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w bąku (w kryminale).

— Od kiedy?

— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?

Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.

— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.

— To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.

Już zabierali się do rozpoczęcia z nim rozmowy, gdy naraz jeden z nich mruknął: chatrak! (rewizor) i w tejże chwili twarze wszystkich trzech przybrały obojętny wyraz gnuśnego milczenia, a ostrzegający przymknął nawet oczy, udając śpiącego.

Rewizora, który wśród tłumu bystro się rozpatrywał i szukał kogoś oczami, nie oszukał sztuczny spokój. Zbliżył się w tę stronę i choć drągal stał tyłem odwrócony, uderzył go po ramieniu i rzekł tonem napozór grzecznym, ale stanowczym:

— A co, drągalu, może przejdziemy się?

Drągal udał zdziwionego, obejrzał się z flegmą, zdjął czapkę i spytał z głupowatą miną.

— Gdzie, panie inspektorze?

— Do kwaczu (aresztu), mój przyjacielu.

— Za co? Ja teraz za zarobkiem chodzę. Noszę wodę u Abramka.

— No, to pewnie jakaś pomyłka — rzekł inspektor nieco drwiąco — wytłomaczysz się i puszczą cię.

— Ależ panie inspektorze, ja...

— Bez grymasów — zakończył surowo inspektor, marszcząc brwi — wiesz, że tego nie lubię. Zbieraj się.

Drągal nasadził czapkę, rzucił ukradkiem znaczące spojrzenie siedzącym pod piecem, którzy przez cały czas rozmowy zachowali zupełną obojętność, i poszedł za urzędnikiem.

— A to go schatrzyl (schwytał) — odezwał się jeden z nich — rudy, — po wyjściu inspektora.

— Ale za co też?

— Pewnie go przechrzta okapował (wydał).

— Przechrzta nie taki. Tu o inną buchankę (złodziejstwo) idzie. Drągal szewruje często na własną rękę.

— I udaje mu się zawsze. Ale teraz manele (kajdany) go nie miną.

— Ale patrzno, jak to ten drwal (włóczęga) przed chatrakiem zachamował się (schował się) za piec. Musi to być sztymp (złodziej, co już siedział w kozie) pewnie.

— A jeżeli to ten, co go przechrzta wysłał; wtedy i bez drągala moglibyśmy kapować na grandę (iść na wielkie złodziejstwo lub rabunek), bo kto wie czy nam się uda drugi raz dobrać do tego łomaństwa (srebro).

— To szewraj z nim.

Rudy podniósł się z siedzenia, przeciągnął się, ziewnął, przeszedł się kilka razy po szynkowni i kołując podszedł powoli do kudłatego, który tymczasem wysunął się z kryjówki z zapieca.

Siewrany? (zmówiony — stowarzyszony) spytał rudy, zaczepiwszy kudłatego kiwnięciem głowy.

Kudłaty popatrzył nań z podełba i zmięszał się.

— No, siewrany czy nie? ofuknął tamten.

— Siewrany, — powtórzył machinalnie kudłaty.

Rudy pociągnął go do szynkfasu.

— Daj tam pani wódki.

Wziął kieliszek i napił się do kudłatego.

Ten nie dał się długo prosić, schwycił kieliszek, przechylił duszkiem i splunął.

— Klawa hara (wódka) — prawda?

— Klawa, tylko jej niewiele. Takie kieliszki powinniby na sznurkach wiązać, żeby ich człek nie połknął razem z harą.

— To szelma andrus (złodziej) z ciebie, chcesz się zchirzyć (spić się) przed robotą.

I palnął go silnie w ramię. Kudłaty cofnął się przed tą oznaką życzliwości, a cofając się nadeptał na nogę jakiejś dewotce w podszarzanej salopie, która również częstowała się anyżówką ze swoim towarzyszem wyglądającym z miny na ekslokaja.

— A bodajeś z piekła nie wyjrzał — wrzasnęła — a czy ślepy, czy co! — a to szelma niezgraba! na sam nagniotek mi wlazł!

— Milcz babo, bo w mordę zamaluję, — wtrącił rudy, stając w obronie swego towarzysza.

Dewotka rzuciła mu spojrzenie wściekłe, jadowite. Już, już miała wybuchnąć.

— Dajcie pokój, kumo — uspokajał ją ekslokaj. Pijcie lepiej.

— Nie mogę już, jak was kocham.

— No, jeszcze kubeczek, jeden kubuś tylko.

— Nie, nie mogę, ksiądz Gaudenty miał dziś taką śliczną naukę o wstrzemięźliwości!

— Ba! a sam pewnie spił się potem.

— Bezbożnik z was, kumie.

— Jakto bezbożnik? Alboż to sam Pan Jezus nie mnożył wina w Kanie Galelejskiém? Toć przecie nie do ampułek, jeno na ludzkie rozweselenie.

Baba się uśmiechnęła i wyszczerzyła do kumotra dwa żółte zęby.

— A bodaj was kumie — rzekła biorąc kieliszek — jak wy to składnie mówicie, że trudno się oprzeć pokusie. No, wasze zdrowie.

— Pijcie z Bogiem.

Przysunął się bliżej i dodał zniżonym głosem:

— Więc powiadacie, że dziewczyna się wzdraga?

— Mowi, że ją wychował, że się do niego przywiązała.

— Ależ on bezbożnik, kacerz. Duszę jej zgubi.

— Mówiłam jej to wszystko, dziewucha płacze, ale od niego odejść nie chce.

— Djabla sprawa. Trzebaby wyperswadować, że to tylko na krótko, dopóki się ojciec nie nawróci, nie pójdzie do spowiedzi. Ksiądz Modest wyraźnie obiecał, że Flawjusza wyklnie publicznie, jeżeli będzie takie zgorszenie dawał ludziom.

Na imię Flawjusza Kudłaty obejrzał się, zmierzył okiem ekslokaja i dewotkę i przysunąwszy się nieznacznie do nich, zaczął z całą bacznością podsłuchiwać.

— Nie byłaby ona taka twarda — ciągnęła dalej dewotka — gdyby nie to, że tam u nich bywa jakiś pan Feliks.

— Kochanek pewnie.

— Tak mi się zdaje. Boi się więc, że gdy opuści dom, to i jego widywać nie będzie.

Ekslokaj poskrobał się po głowie.

— Głupia robota. Trzeba się poradzić ks. Modesta, co tu dalej robić.

— Co tam słuchasz babskiej paplaniny, — odezwał się rudy do kudłatego, widząc jak ten z zajęciem podsłuchiwał rozmowy sąsiadów—tu o ważniejszych rzeczach trzeba nam myśleć. Chodź pod piec, tam nikt nie będzie bałuchować (podsłuchiwać) i pociągnął za sobą kudłatego, który czy to dla wódki, czy też może dla podsłuchiwanej rozmowy, nie zbyt chętnie oddalał się od szynkfasu.

Kiedy zasiedli na dawnem miejscu przy piecu, rudy zwrócił się do kudłatego i spytał go:

— A co? prędko będzie można iść?

— Gdzie?

— No, nie udawaj franta. Wiemy że cię przechrzta przysłał.

Kudłaty spojrzał wielkiemi oczami na mówiącego i zdawał się nic nie rozumieć. Rudy nasrożył się i z zaciśniętą pięścią podniósł się z ławy — wtem podszedł ku niemu ekslokaj i spytał prędko:

— Wyście rudy?

— Albo co?

— Przechrzta mnie posłał. Na dowód dał ten majcher.

Tu wydobył z kieszeni i pokazał czerwony składany kozik.

Rudy rzucił okiem na nożyk, spojrzał na ekslokaja, potem na kudłatego i uderzył się pięścią w czoło.

— A tom się ochędożył (oszukał)! toć ja tego kapusia (zdrajcę) wziął za was. Toś ty taki szewrany ? — co ? — zawołał odwracając się z wyciągnigtym kułakiem do kudłatego, który nie wiedząc jeszcze o co chodzi, cofnął się z przestrachu.

Dziacz spas (daj pokój) — odezwał się towarzysz rudego, siedzący dotychczas w milczeniu — jeszcze nas pokapuje (zdenuncjuje).

— Niedoczekanie jego — pierwéj go stłukę na kwaśne jabłko.

— O co idzie? — odezwał się kudłaty, zrozumiawszy nakoniec z kim ma do czynienia. Pomyłka z waszéj strony, ja temu nie winien. Wyjęzyczyliście się przedemną, nie wiedząc kto jestem.

— Djabli cię wiedzieli, żeś ty nie andrus, kiedy tak patrzysz na niego.

— Mógłbym nim być od biedy, jeżeli mi dacie robotę. A nie, to kłaniam. A bać się nic macie czego; ja nie policjan.

To rzekłszy, usunął się na bok z widoczną urazą.

Duma i ambicja wszędzie mają swoich wyznawców.

Złodzieje tymczasem odbyli po cichu krótką naradę.

— Gdzie drągal? spytał ekslokaj.

— W kwaczu.

— To źle, we trzech nie damy rady. Jeden musi zabywać klawy szmyr (stać pod oknem), drugi generałem szabrować (wytrychem otwierać) a do buchanki (kradzieży) dwóch przynajmniej potrzeba.

— A choćby tego kudłacza wziąść — zaproponował znowu ów milczący towarzysz.

I zfacjendować (podzielić się) z nim? wtrącił z niechęcią rudy.

— Lada szymlem (srebrna moneta) lub motylem (pieniądz papierowy) gębę mu się zatknie i będzie milczał. A jakbyś chciał dziaezyć forsę (przekupić), toby więcéj kosztowało, a może jeszcze niezdało się na djabła.

— Jakże myślicie wy — jakże wam ta?

— Przezywają mnie Kłykiem, odparł ekslokaj.

— Więc cóż Kłyku mówicie na tego karabaniarza (łgarz), wziąść go czy nie?

Kłyk popatrzył uważnie na kudłacza siedzącego pod ścianą i rzekł:

— Zdaje się uczciwym człowiekiem, patrzy coś na naszego.

Po téj naradzie rudy przystąpił do kudłacza i uderzywszy go w ramię, spytał:

— A co? pójdziesz z nami?

— Jeżeli na coś grubego, to i owszem, bo ja na drobiazgi się nie łakomię.

Klawo! dobry z ciebie będzie andrus. Swój swego pozna.

— No, kimka (noc) już dobra, łysy (księżyc) wdział czapkę, czas do roboty — rzekł Kłyk.

— A możeby hary przedtem, bo tam mróz tęgi — zauważył Kudłacz.

— Dobrze, tylko nie na raz wychodźmy, bo tam pająk (policjant) stoi pod oknem i bystro lipuje kapowidłami (pilnuje oczami). Ty, dodał, zwracając się do Kudłacza — poknajesz (pójdziesz) z Kłykiem. Zejdziemy się na zapustku (plantacje).

Według téj umowy Kudłacz z Kłykiem palnęli po półkwaterku i wyszli.

W milczeniu przeszli Kaźmierz, most, Stradom. Kiedy stanęli pod Zamkiem, Kudłacz odezwał się:

— Nie tamtędy. Nie cierpię ulicy Kanonnéj, bo na niéj i z pająkiem spotkać się można i bąk i kwacz psują mi humor, szczególniej gdy idę na robotę. Obejdźmy lepiéj koło kastelu.

Skierowali się więc ku Wiśle i poszli drogą prowadzącą koło wysokich murów Zamku.

— Czy znasz tych hawruków (państwo), których będziemy podbierać? spytał Kłyk przysuwając się do Kudłacza.

— Nie, ja tu obcy. Dziś przyszedłem do miasta.

— A wiedziałeś, że koło kwaczu idzie droga na zapustek? Widzisz maniaczu, jaki z ciebie lis.

Kudłacz zmięszał się nieco tą podchwytką, ale prędko wywinął się z kłopotu, tłomacząc Kłykowi, że dawniéj mieszkał dłuższy czas w Krakowie.

— To musisz znać hrabiego N. ?

— Nie.

— Prawda, on dopiero od trzech lat tu mieszka. Służyłem u nich. Szelmy wpakowali mnie do bąka za głupie kilkaset motyli, które ściągnąłem z tryla.

— Co to tryl?

— Zapomniałem, że mówię z frycem. I ja tak wtedy nie rozumiałem i tryl po głupiemu woreczkiem nazywałem, ale w bąku wyedukowałem się na dobre, i to był początek mojéj karjery. Dziś u tego hawruka, co mnie oddał do terminu, będę zdawał egzamin na jego niedźwiadkach (kufrach), w których sporo tomańców i marchewek, czyli po waszemu srebra i dukatów. Cicho, patrol idzie.

— Schowajmy się.

— Głupiś. Andrus chowa się przed patrolą wtedy, gdy chce żeby go złapano.

— Cóż zrobimy?

— Udawaj pijanego. Ja będę cię prowadził.

W jednej chwili przyjęli ułożone role. Kudłacz zataczał się, Kłyk go podtrzymywał, perswadował mu jako kumowi, żeby nie przystawał, nie marudził po drodze, ale szedł prosto do domu, bo już niedaleko mają. Rozmowę prowadzili umyślnie głośno, jak ludzie w dobrym humorze, wracający z pohulanki. Manewr ten uśpił zupełnie podejrzenie patrolu, który przeszedł mimo, nie zatrzymawszy się wcale.

Po przejściu patrolu skręcili w plantacje, następnie przeszli kilka ulic i stanęli przed jednym dwupiętrowym domem. Kłyk spojrzał w okna pierwszego piętra, w których przez wzorzyste firanki przebijało światło i mruknął:

— Jeszcze nie wyjechali!

— Może nie wyjadą wcale.

— Wiem z pewnością, że wyjadą; która godzina ?

— Zaraz — rzekł Kudłacz i sięgnął do kamizelki.

— Masz sikorę ? toś ty forsacz (bogacz)!

Kudłacz znowu się zmięszał i zawahał czy ma wyjąć zegarek, czy nie.

— No, wyjmuj, wyjmuj, nie bój się. Ja nie chatrak przecie.

Kudłacz wyciągnął złoty zegarek z grubym łańcuszkiem, przycisnął sprężynkę i podniósł ku latarni.

— Klawa sikora — rzekł Kłyk — komużeś buchnął?

— Po dziesiątej dopiero — odezwał się Kudłacz, wymijając odpowiedź.

W téj chwili powóz zaturkotał na ulicy. Złodzieje ukryli się w cieniu pod sąsiednią kamienicą. Powóz zatrzymał się przed domem, który właśnie przed chwilą obserwowali, wyskoczył z niego mężczyzna z jasną krótko strzyżoną brodą i pośpiesznie wbiegł na pierwsze piętro.

— Czy pani hrabina w domu? zapytał lokaja, który mu w przedpokoju futro zdejmował.

— Są państwo — odrzekł lokaj.

Odpowiedź ta nieco zmięszała przybyłego. Nie dał tego jednak poznać po sobie, odwrócił się śpiesznie do lustra i poprawiając włosy, rzekł:

— Idź, spytaj się, czy państwo przyjmują.

Tajemnice Krakowa

Подняться наверх