Читать книгу Jubileusz - Michał Bałucki - Страница 4
I
ОглавлениеNa ratuszowej wieży miasteczka wybiła dwunasta. Z budynku szkolnego wysypała się chmara dzieci – sam drobiazg z czarnymi tabliczkami w drewnianych ramkach, z torbeczkami, tekami, tornistrami, i naraz cicha i ludna ulica ożywiła się gwarem hałaśliwej dziatwy, której ubrania stanowiły najrozmaitszą mieszaninę kolorów i krojów. Były tam i eleganckie surduciki, i granatowe marynarki ze złotymi galonkami, i bluzy kamlotowe; ale większa część dzieci odziana była tak, jak się dało, jak można było posztukować i wyłatać. Ten miał wypłowiały surdut przerobiony z ojca, tamten ze starszego brata ze stanem, który mu prawie do kolan dochodził, inny w krótkim spencerku lub kamizelce, a byli i tacy, co się i bez tego obywać musieli i na bosaka, w spodenkach zawieszanych na krajce maszerowali, wywijając z fantazją książkami związanymi rzemykiem lub kawałkiem sznurka.
Ruchliwy i różnobarwny ten tłum chłopców śmiejących się, hałasujących, popychających się swywolnie, powoli rozrzedzał się, rozpływał i ginął w ulicach i zaułkach miasta. Jeden chłopczyna całkiem biało ubrany, że wyglądał jak figurka z cukru, wyszedłszy prawie ostatni ze szkoły, pobiegł prędko na drugą stronę ulicy do staruszka, który w cieniu parkanu czekał na niego.
– Dziaduniu! jutro majówka – zawołał już z daleka, nim jeszcze dobiegł do niego.
– Taak? – odezwał się staruszek, a w wypłowiałych oczach jego odzwierciedliła się radość chłopca, jak słoneczny promień w strumieniu.
Chłopczyna, podnosząc się na palcach i gestykulując jedną ręką, bo drugą przyciskał książki pod pachą, zaczął mu opowiadać, jakie to niespodzianki szykują się na jutrzejszą majówkę, ile to łokci będzie miał ogon latawca, którego subiekt z korzennego sklepu klei dla dzieci swego pryncypała, jakie śliczne czako ze złotego i srebrnego papieru będzie miał syn burmistrza, a dzieci aptekarza imają dostarczyć prześlicznych, ogni bengalskich białych i czerwonych.
Malec rozgadał się, że mu aż jasne włoski trzęsły się przy żywych ruchach głowy i tańcowały po białych ramionkach, a staruszek, oparty na lasce, pochylony ku niemu, słuchał z zajęciem i pobłażliwym uśmiechem, w którym widać było serdeczne przywiązanie do malca.
Wtem jedno okno budynku szkolnego otwarło się i ukazała się w nim rumiana twarz pana profesora świecąca od potu.
– Sługa, sługa, jakże tam zdrowie? – zapytał staruszka podniesionym głosem.
Staruszek uchylił słomianego kapelusza i posunął się z wnukiem pod samo okno.
– Jutro mamy majówkę – odezwał się profesor, podając mu tabakierę na powitanie.
– A wiem, wiem, właśnie mi Ludwiś mówił – i dotknął delikatnie dwoma palcami tabaki przez grzeczność tylko, bo nigdy nie zażywał.
– I wybieramy się do pańskiego lasu. Bo ten lasek, to podobno pańskie dzieło?