Читать книгу Karykatury - Michał Bałucki - Страница 4
KARYKATURY
Оглавление(wyjątek z teki podróżnej)
W Galicji, w tej Galicji, która (gdyby nie trzydzieści kilka przeszkód) mogłaby nieledwie nazwać się Atenami polskimi, w której utwory literackie czytane bywają przez wszystkich niemal – literatów, a prawie w każdym dziesiątym dworze napotkasz jakie pismo, jakąś broszurkę, a przynajmniej jaki kalendarz; otóż w tej Galicji – czy uwierzycie państwo? – jest miasteczko chorujące na księgowstręt. Przechowało się tam po szafach i półkach kilka starych książek, których mieszkańcy do snu i poobiedniej drzemki używają, jest nawet kilka tłumaczonych romansów, na których panny dorastające uczą się języka miłości, pisania nieortograficznych listów i uczuć poetycznych, ale co z nowożytnych (sic) książek i pism, nic jeszcze nie wdarło się do tej ustroni nieświadomości. Utrzymują wprawdzie starsze panny, że przed laty prenumerowano tutaj dwa pisma, których jednak tytułów nie pamiętają – jedno z figurami (było to zapewne jakieś pismo ilustrowane), które dzieci pana burmistrza wystrzygały na parawan, i drugie jakieś arcymądre i arcynudne, piszące o życiu jakichś ludzi, których tu nikt nie znał – o jakimś Krasińskim czy Krasickim, czy Kraszewskim i Bóg wie jakie banialuki.
Pisma te oba jednak niedługo się tu utrzymały, a to głównie z tych powodów, że najprzód były za drogie, całoroczne bowiem zaprenumerowanie ich kosztowało prawie tyle, co para bucików; po wtóre, że między paniami, składającymi się na prenumeratę, powstawały częste swary, która z nich ma zatrzymać u siebie przeczytane papiery dla użytku domowego; po trzecie, że jedno z tych pism ośmieliło się szydzić z jakiejś niemłodej, mocno dekoltowanej damy, a ponieważ pani aptekarzowa ulegała właśnie w wysokim stopniu tej słabości i pozwalała sobie tej niewinnej przyjemności, przeto mieszkańcy miasta, uważając ten przytyk jako wprost wystosowany do pani aptekarzowej, osoby skądinąd powszechnie szanowanej dla swej skromności, uczuli się tym dotknięci, pisma tego więcej w mury swego miasta nie wpuścili, uczuli pogardę dla całej literatury i odtąd żadna z mieszczanek miasta Pipidówki żadnego pisma periodycznego na żadne oczy widzieć nie chciała.
Bo i po co? Czyż pismo przyczynia się choć w części do urzeczywistnienia tego, co nazywamy przeznaczeniem człowieka, tj. skojarzenia małżeństwa? A jeżeli nie, to, pytam się, czyż nie lepiej, zamiast się rujnować na literaturę, za te pieniądze ozdobić córkę ładnym trzewiczkiem i nadsztukować ją wysokim korkiem? Toteż panny po ukończeniu niezbędnych studiów czytania, kaligrafii, rozmówek francuskich i mitologii – co prędzej rzucały w kąt książki, kajeta, pióra i inne przybory Minerwy i skwapliwie poczynały na cześć Wenery i Hymenu przywdziewać wycięte suknie, bielić się, czernić, różować, sznurować, tańczyć itd. Słowem, w Pipidówce powtarzały się szczęśliwe chwile
Arkadii do tego stopnia, że nawet doktora tam nie znano i nie potrzebowano; bóle zębów, głowy leczyli wszyscy środkami wypróbowanymi przez stryjeczne siostry babki rodzonej ciotki, a do leczenia twardszych chorób był miejscowy weterynarz, który wystarczał równie bydłu, jak ludziom; mózgowych chorób Pipidówka nie znała. A, przepraszam! Mówiąc o dziennikach, zapomniałem; powiedzieć, że jeden „Czas” krakowski miał to szczęście być czytanym przez mieszkańców Pipidówki. Była to słabość, nałóg, szczególniej dlatego, że jedynie z tego pisma mogli się dowiedzieć o kierunku polityki w Chili, Paragwaj, wyspy Otahaiti, które to kraje były szczególniejszym przedmiotem rozmów polityków schodzących się w handelku Pod Złotym Lisem.
– Tam – mówili oni – leży rdzeń zawikłań europejskich i „Czas” nie bez przyczyny śledzi ich czynności. Stamtąd nam wielkich rzeczy oczekiwać trzeba.
W oczekiwaniu na te wypadki, politycy sławnego miasta Pipidówki spędzali bezsenne noce w handelku, przewracając trony, zmieniając granice państw lub dla rozerwania się grając w domino i preferansa, a odchodząc późno do domu, każdy brał z kroniki „Czasu” jaką ciekawą wiadomość o otruciu, pożarze lub kradzieży dla ugłaskania tym złego humoru niecierpliwych połowic swoich.
Te i inne ciekawe szczegóły, posłyszane mimochodem, skłoniły mnie, żem postanowił kilka dni zatrzymać się w tym mieście, czego nie żałuję wcale, zbogaciłem bowiem moją tekę kilkoma szkicami, którymi z czytelnikami podzielić się muszę. Miały to być portrety, nie moja wina, że wypadły tylko karykatury.