Читать книгу Moskal - Michał Gołkowski - Страница 6

I
AKT

Оглавление

Warszawska Praga, ostatnie miesiące komuny

Panie, kup pan pióro...

Mijałem tego faceta już nie wiem ile razy, przychodząc tu na rynek praktycznie co tydzień, ale dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę.

Zasuszony typ o cerze jak mokry papieros, na nosie przyduże okulary w rogowej oprawce, przygaszony wzrok lekko szklistych oczu alkoholika. Jesionka musiała widzieć już swoje lepsze lata, teraz kołnierz wyliniał i postrzępił się, buty też kilkanaście sezonów widziały... A mimo to nie wygląda na typowego menela-pasera z Różyckiego.

Był to raczej typ kogoś, kto ciągnie nabranym dawno, dawno temu rozpędem. Może podupadła rodzina mieszczańska? Wypalony powojenny inteligent? Profesor uniwerku, który kiedyś wypił o jedną lufkę za dużo?

– Kup pan pióro... – powtarza jak mantrę, patrząc mi prosto w oczy.

Uświadamiam sobie, że słyszałem go wiele, wiele razy, bo stoi tutaj, w rogu przy bramie, w zasadzie odkąd pamiętam.

Koników i cinkciarzy nagabujących nowo przybyłych na Różyca zawsze starałem się jak najszybciej zostawić za sobą, nie chcąc nawet być widzianym w ich towarzystwie, więc i on jakoś zlewał mi się z tłem. „Kup pan pióro” – zawsze ten sam, jeden jedyny tekst.

A dzisiaj stoi tu sam, reszta pewnie zdecydowała, że w taką pogodę nie ma się co nadymać.

– Pióra pan nie kupi? – Spogląda na mnie z nadzieją. Zauważalnie ożywia się, widząc, że zwolniłem i zawahałem się. Staję przy nim, niepewny, co w ogóle chcę zrobić.

– Jakiego znów pióra? – Rozglądam się na lewo i prawo, zastanawiając, czy to nie jakaś podpucha lokalnych cwaniaczków.

– Dobre pióro, piękne, panie kochany... – szepcze typek, nerwowo oblizując wargi. – Historyczne!

– O, a to ciekawostka.

Musiał usłyszeć nieudawane zainteresowanie w moim głosie, bo sięga do kieszeni, wyjmuje zawinięte w chustkę drewniane pudełeczko.

– Pan sam popatrzy. – Uchyla wieczko.

Nie muszę oglądać dokładnie, bo na pierwszy rzut oka widzę, że facet ma w ręku prawdziwą perełkę. Na sto procent przedwojenny egzemplarz. Szkarłatny bakelit wypolerowany przez lata używania, wykończenia i stalówka lśnią poblaskiem czerwonego złota, delikatny rys grawerunku na metalowych elementach cieszy oko... Przepiękne. Absolutnie przepiękne.

Wyciągam rękę, ale menel zatrzaskuje wieczko, chowa pudełko za siebie.

– Nie! Nie, ja...

Mrugam, zaskoczony. Facet reflektuje się, twarz wykrzywia mu grymas zawstydzenia i strachu przed utratą potencjalnego kupca.

– Ja przepraszam, ja nie chciałem. Pan wybaczy, ja pana przepraszam. Pan rozumie, pamiątka, przywiązanie... Niech pan kupi, błagam. – Chwyta mnie za rękaw. – Prawdziwe, historyczne pióro. Zabytkowe.

– Skąd pan wiesz? – Przez chwilę mam ochotę odejść, bo w nieznajomym jest coś... coś dziwnego. Niepokojącego.

Widzę, że czoło ma zroszone potem, rusza się niepewnie, jakby cały czas zmagał się sam ze sobą. Chory psychicznie, czy może narkoman?

– Wiem. Niech pan mi uwierzy, ja nie kłamię. Prawie sto lat już... Prawdziwy zabytek.

Wydymam pogardliwie wargi, chociaż już chyba podjąłem decyzję. Teraz tylko nie dać mu poznać, że chcę je kupić.

– I niby skąd ta pewność?

– Bo wiem, kto nim pisał... – Człowieczek patrzy na czubki znoszonych butów, jakby się czegoś wstydził. – Powiedzieć panu?

Kiwam głową, on pokazuje, żebym się nachylił. Czuję zapach taniej wody po goleniu, papierosów i przepoconych koszul, gdy menel szepcze mi do ucha trzy słowa. Prostuję się, patrząc na niego w oszołomieniu i niedowierzaniu.

– To prawda...! – niemal płaczliwie woła handlarz, potem, jakby wystraszony, ścisza głos. – To prawda... Ja nie kłamię, niech mi pan uwierzy, błagam. Niech pan kupi pióro...

– Ile? – rzucam krótko, dotykając banknotów leżących w kieszeni kurtki.

– Dwieście... – rzuca cenę, patrząc mi błagalnie w oczy. – Sto pięćdziesiąt! Błagam, niech pan je ode mnie kupi...

Wzdycham ciężko. Wyjmuję banknoty, odliczam. On wyrywa mi je z dłoni, wciska pudełko, potem energicznie potrząsa porwaną w uścisk ręką.

– Dziękuję...! Boże wszechmogący, dziękuję panu! Ja... – Widzę, że oczy naszły mu łzami, chyba chce jeszcze coś powiedzieć, ale potem tylko rzuca mi się na szyję, obejmuje mocno. Stoję niczym przysłowiowy słup soli, nie wiedząc, co zrobić.

Handlarz puszcza mnie, odsuwa się, po czym koślawym biegiem rzuca się uliczką i wkrótce znika w tłumie.

Stoję tak na chodniku, oszołomiony i przestraszony zarazem. Ludzie mijają mnie, spoglądają dziwnie, ktoś rzuca niewybredny komentarz... Ale życie płynie nadal. Po chwili wszyscy, którzy widzieli scenkę, przechodzą dalej i znów otula mnie bezimienny, niezainteresowany, szary tłum.

Zostaję z drewnianym puzderkiem w dłoni.

Wracam do domu jakiś czas później, niosąc w każdej ręce siatki z zakupami. Co prawda uboższymi, niż planowałem, ale niespodziewane spotkanie poważnie uszczupliło moje zasoby gotówki.

Wspinam się na trzecie piętro po wyślizganych schodach, nie zapalając nawet światła; znam tu każdy kąt i każde załamanie ściany, a żarówka i tak ledwo by bździła. O ile znowu ktoś jej nie ukradł... Na klatce pachnie drewnem i kurzem, kocimi szczynami, tynkiem i gotowanymi przez ostatnie dni obiadami.

– Tata! Tata wrócił! – wołanie małego Jarka wita mnie, jak tylko otwieram drzwi i wchodzę do korytarza.

Dzieciak wypada zza zakrętu, klapiąc bosymi stopami o wyślizganą, drewnianą podłogę. Odstawiam tylko siatki, podrywam go w górę i podrzucam, on piszczy i śmieje się, lecąc tak, jak lubi: „Tak wysoko, aż jak żylandor!”. Odstawiam małego i ściągam kurtkę. Wcale niełatwe zadanie, gdy taki szkrab tuli się człowiekowi do nogi.

– Hej, słońce... jak tam wszystko? – odzywam się i uśmiecham, gdy żona wygląda z kuchni.

– No, zeszło ci się trochę. – Marta odgarnia wierzchem ręki kosmyk włosów z twarzy. Znika jeszcze na chwilę, żeby odstawić, cokolwiek tam trzymała, a potem wychodzi na korytarz. Całuje mnie mocno w usta, przytula się całym ciałem, przyciągając jednocześnie małego, który już chciałby wyrwać się do kolegów w pokoju. – Masz?

– Większość – krzywię się. – Zeszło się trochę, kolejki były.

– Najważniejsze, że ty jesteś. – Opromienia mnie uśmiechem, tym samym, który zauroczył mnie tyle lat temu i nadal rozjaśnia cienie codziennej egzystencji w tej rzekomo najszczęśliwszej z epok realnego socjalizmu. – Chodź, pomożesz mi trochę, pokroisz sałatkę. Mamy jeszcze dwie godziny, może się wyrobimy...

Przewiązuję się fartuchem, staję przed deską do krojenia. Wyjmuję z lekko przykurzonego słoika zimnego korniszona, zaczynam dziabać na kawałki cokolwiek tępym nożem.

– Aga nadal się uczy?

– Tak, nie chcę jej przeszkadzać. Do egzaminów już niedaleko, a sam wiesz, stypendium na wyciągnięcie ręki.

– Słusznie. – Kiwam głową. – Niech się uczy dziewczyna. Wiedza i serce, dwa klucze do świata.

Szykujemy kolację – wystawną według standardów kraju i obecnych czasów, aż nadto ubogą w porównaniu z tym, o czym opowiadali nam rodzice i o co od lat walczymy. Pomyśleć, że podobno przed wojną na rogach ulic stały pomarańczarki... Kobiety na tyle biedne, że musiały sprzedawać pomarańcze na sztuki.

Dziś, kiedy córka pierwszy raz dostała od mojej teściowej z trudem zdobytego, pomarszczonego, brązowego banana, zapytała: „Babciu, a co to jest?”. Starowinka najpierw cierpliwie jej wytłumaczyła, a potem przyszła do nas i się popłakała.

W dużym pokoju gra telewizor. Nawet tutaj, w kuchni, przez pyrkotanie garnków i syczenie czajnika na gazie słyszę matowy, nijaki, od lat ten sam głos lektora w „Dzienniku”: kolejne strajki na zakładach, niedawne spotkania Wałęsy i komuchów, cytowane wypowiedzi ministrów z zagranicy. Niby niewiele, ale czuć odwilż w powietrzu. Jeszcze kilka miesięcy, jeszcze rok... Byle do wyborów.

– Wiesz, kupiłem coś jeszcze. – Przypominam sobie, gdy rozstawiamy talerze na stole. – Chcesz zobaczyć?

– Chyba i tak mi pokażesz. – Marta puszcza do mnie figlarne oko.

Gdy przeciska się za mną, klepię ją w pośladek; odwraca się i fuka jak rozzłoszczona kotka, ale i tak wiem, że to lubi. Oj, tak, to akurat wiem.

Wychodzę na korytarz, obmacuję kieszenie kurtki. Prawie o nim zapomniałem, chyba że... Nie, jest! Wyciągam pudełeczko, szurając rozchodzonymi kapciami, wchodzę znów do kuchni. Otwieram i z dumą pokazuję zdobycz.

– Pióro? – słyszę nutkę rozczarowania w jej głosie.

– No... tak. – Czuję się lekko zdetonowany i zawstydzony. Teraz, gdy o tym myślę, kiedy przeliczam, ile mogłem za to kupić owoców... albo i butelkę pepsi-coli, która o tyle lepiej wyglądałyby na stole, to robi mi się trochę głupio. W świetle żarówek, w mieszkaniu, nie ma w nim tego... tego blasku, który widziałem wtedy, tam, na bazarze. – Pomyślałem, że przyda się na dzisiaj.

– Artur, wiesz, że ja ci niczego nie odmawiam. – Spogląda na mnie jak na dziecko. – Ale takie coś... I to teraz, kiedy będzie liczyć się każdy grosz? Przy tej inflacji... Co też cię podkusiło, ile to kosztowało?

– Niedużo – kłamię. – Kupiłem od tego menela na bazarze, tego, co zawsze przy bramie stoi.

– Aha. No dobrze, skoro już kupiłeś... – Potrząsa burzą rudych loków. – To niech będzie. Chodź, trzeba się przebrać. Za dwadzieścia minut tu będą.


Wieczorem siedzimy przy ciastkach i wódce – ja, Marta i nasi goście po drugiej stronie. Jarek już śpi, Aga wciąż zakuwa na studia, więc możemy porozmawiać spokojnie.

Gęsty dym papierosów snuje się błękitnymi wstęgami wokół żyrandola z frędzlami, z kasetowego kasprzaka leci nieśmiertelny Clannad. Na stole już druga zmiana warty dań – sałatka i pasztet poszły, teraz pora na długie, cienkie paluszki w wysokich szklankach. W misce leży jeszcze resztka krakersów i przemieszana z nimi, połamana na nierówne kawałki domowa czekolada.

– To co, panie Arturze? – Zdzichowski wyciąga do mnie rękę. – Domówiliśmy się?

– Domówiliśmy. – Potrząsam jego dłonią, puszczam oko do siedzącego obok niego Wojtka. – A pan się nie boi, że z Wojtkiem panu te związki zawodowe zmonopolizujemy?

– Ależ co pan, panie Arturze! – Zdzichowski macha ręką. – Panowie sobie ufacie, ja panom ufam. A potrzebuję kogoś, kto tchnie w organizację nowego ducha, kto, że tak powiem, pomoże nam wejść w nową epokę. Bo co do tego nikt z nas nie ma chyba wątpliwości?

Spoglądamy po sobie, uśmiechamy się. Znaczki „Solidarności” w klapach, krzyżyki i medaliki na szyjach, w oczach wiara w nową, lepszą przyszłość. Znamy się z Wojtkiem od lat, jesteśmy jak bracia, jak dwie krople wody. Razem byliśmy na strajkach, razem krzyczeliśmy pod sejmem, razem roznosiliśmy ulotki i wieszaliśmy flagi.

– Najmniejszych, panie dyrektorze. – Wojtek kiwa głową. – Zrobimy wszystko tak, że za parę lat będzie pan dumny z tego, że to właśnie pan wpadł na ten pomysł. Związki zawodowe nareszcie oficjalne, wyprowadzone z podziemia z inicjatywy kierownictwa dla usprawnienia pracy zakładu... W podręcznikach będą o nas pisać!

Wznosimy kieliszki, wychylamy – żytnia pali w gardło, więc zapijamy resztką „ptysia”.

– To co, panie Arturze, możemy podpisywać? – Marlena, sekretarka i zarazem nieoficjalna partnerka Zdzichowskiego, wyciąga z neseserka spięty zszywaczem plik kartek maszynopisu. – Panowie chcą przejrzeć jeszcze raz?

– Nie ma potrzeby. – Kręcę głową. – Wojtek, ty pierwszy.

Patrzę, jak przyjaciel parafuje po kolei strony, w końcu składa zamaszysty podpis pod aktem założycielskim. Przesuwa je do mnie.

– Ale na taką okazję to ja też mam coś specjalnego! – Podnoszę się i sięgam na regał, gdzie leży w pudełeczku mój zakup.

– Co tam, zegarek? – Wojtek klepie mnie w ramię. – Poczekaj, na „prezenty” dla pana dyrektora jeszcze przyjdzie czas, jak zaczniemy spółki pracownicze tworzyć...

– Nie, coś lepszego! – Otwieram wieczko. Przy stole zapada cisza. Uświadamiam sobie, że nawet nie wiem, czy to pióro na naboje, czy takie zwykłe, maczane. Czy ja mam gdzieś atrament...?

Delikatnie ujmuję w dwa palce idealnie gładki kształt. Czuję, że pióro jest... ciepłe? Ciepłe pod dotykiem. Wręcz gorące.

Spoglądam po siedzących wokół stołu i nagle – WIDZĘ.

Widzę Zdzichowskiego, jak patrzy na mnie z nadzieją i ufnością. Jak w głębi ducha łudzi się, że nagła wolta po latach służenia czerwonym może uratować jego dupę przed rozliczeniem z lat działalności w Partii. Jak snuje plany, że powołane związki będą idealną przykrywką dla jego zakusów związanych z majątkiem przedsiębiorstwa. Jak obawia się, że mogę być dla niego kiedyś zagrożeniem.

Widzę Wojtka, jak zadowolony z siebie leży rozparty na kanapie. Patrzy na kolana i uda Marleny, dobrze widoczne pod przykrótką spódniczką, zastanawia się, jak bardzo trzeba będzie się postarać, żeby wskoczyła do jego łóżka. Jest lekko zazdrosny o moją rodzinę, bo sam wie, że nigdy by czegoś takiego nie osiągnął. Myśli o interesach i możliwościach, perspektywach i szansach, marzy mu się wolny rynek i wakacje w Bułgarii. Boi się starości i bólu.

Widzę moją Martę, jak spogląda na mnie z dumą i zaufaniem. Ona nie wie, co to wątpliwość, jest wolna od ambicji i marzeń nie do spełnienia. Ma mnie, ma dzieci, ma dom – czego chcieć więcej? Oczywiście, jest ukłucie w sercu, gdy pomyśli o ciągłym szczypaniu się z pieniędzmi, nieustannej walce o byt, o noszeniu węgla na trzecie piętro. Nawet teraz myśli o śpiącym Jarku i siedzącej nad książkami Adze, wciąż krąży wokół kolejnych zakupów i zapasów, zastanawia się nad tym, kiedy pojechać do mamy, co zawieźć ciotce Klarze na święta, skąd wziąć czas... Uśmiecha się do mnie i jest przy mnie, ale o mnie nie myśli.

Widzę też Marlenę – a ona widzi we mnie samca. Uświadamiam sobie, że te wszystkie jej uśmiechy przy spotkaniach, jej ciężkie perfumy i błyszczące kozaki, przypadkowe muśnięcia ręką i powłóczyste spojrzenia, to wszystko miało dla niej ukryty cel. Patrzy teraz na mnie i widzi narodziny nowego pokolenia, nowych ludzi, którzy zajmą miejsce takich jak Zdzichowski.

Podpisz.

Pióro zawisa nad papierem, a ja nagle WIEM, że nie muszę się martwić atramentem, bo jeszcze trochę go zostało z poprzedniego napełnienia. Że było regularnie używane, bo takiego narzędzia należy używać. Ono CHCE, aby go używać.

Przyłóż stalówkę do papieru. Niech inkaust popłynie kapilarą, niech uformują się z niego litery i słowa. Niech to, co napiszesz, ma siłę większą niż cokolwiek, co inni mogą zrobić lub powiedzieć.

Podpisz.

WIEM, co jest w tym dokumencie. ZNAM każde słowo, każdą literę, znaczenie i sens każdego zdania. Nagle CZUJĘ, co mieli na myśli piszący to ludzie, czego chcieli, na co mieli nadzieję. Co chcieli mi pokazać.

Co starali się ukryć. Oni zawsze starają się coś ukryć.

Moje ręce... są nadal moje, a jednak inne. Widzę nieznajome mankiety ze złotymi spinkami, wyszyty cyrylicą monogram na koszuli. Tanią politurę stołu zastąpił dębowy blat wyłożony zielonym suknem, stos dokumentów w rogu i telefon bez tarczy. Dymiąca fajka leży w marmurowej popielniczce. Wznoszę rękę nad dokumentem, uśmiecham się, gdy ręka kreśli równe litery:

Указ одобряю.

Podpisz.

To wszystko przelatuje i znika, po chwili jestem znów sobą, siedzę znów tu i teraz, przy stole. Zdzichowski potrząsa moją ręką, jego sekretarka odbiera ode mnie podpisane dokumenty. Marta całuje mnie w policzek, szepcze coś do ucha. Wojtek kiwa głową i wznosi tryumfalnie kieliszek.


– Och... tak... aaach... nie przestawaj, tak, tak... Tak!

Łapię ją mocno za biodra i przyciskam do siebie, czując, jak wzbiera falą ekstaza. Ręka wystrzeliwuje do przodu, wplata się we włosy i odciąga jej głowę, wyginając linię pleców w łuk. Stłumione jęknięcie wyrywa się jej spomiędzy zębów, ale tylko i wyłącznie wzmaga to moje podniecenie. Zalewa mnie rozkosz, zamykam oczy i odrzucam głowę ku górze. Gdzieś tam, przede mną, jest też ona, ale w tej chwili pozostaje nieistotna, bo czuję tylko siebie.

– To było... och... – Marta wyślizguje mi się, kuli na pościeli. Nie lubię, kiedy tak szybko ode mnie ucieka, kiedy psuje to poczucie jedności, które z takim pietyzmem oboje budujemy w łóżku. Chcę złapać ją i przyciągnąć do siebie jeszcze na trochę, ale ona potrząsa głową. – Puść mnie. Muszę się umyć.

Patrzę, jak niezgrabnie, trzymając rękę pomiędzy udami, podchodzi do drzwi i starając się nie szczęknąć klamką, wyślizguje na korytarz. Jej bose stopy klapią po deskach, potem zapala się światło w toalecie. Zostaję sam na skołtunionej pościeli w ciemnym pokoju, czując, jak ulatniają się ze mnie ostatnie pasma namiętności i nastroju.

Świat po spełnieniu zawsze jest taki... nijaki. Szary i pusty, jak gdyby ktoś zdmuchnął płonący w piersiach ogień. Czujesz, że ciało jest jeszcze gorące, ale iskra już zgasła i jesteś tylko stygnącą, pustą skorupą. Jak wypalony znicz.

Krzywię się w grymasie, gdy słyszę prysznic. O tej porze nie może być już ciepłej wody, a mimo to ona tak bardzo chce się umyć, że gotowa jest robić to w ledwo letniej... Jak gdyby chciała zmyć z siebie mój smak i dotyk.

Podnoszę się i siadam na krawędzi rozkładanego tapczanu, patrzę na zegarek. Prawie pierwsza w nocy. Zasiedzieliśmy się mocno, a potem jeszcze Marta szepnęła mi na ucho, że trzeba to uczcić. Była tak gorąca i chętna, że jej oddech niemalże parzył. Jak oszalała zrywała ze mnie ubrania, wylądowaliśmy na łóżku. Kochaliśmy się naprawdę mocno, długo i namiętnie, aż do bólu. Tak jak lubiła, tak jak ja lubiłem... A teraz, jak zwykle, przyszła pustka.

Wstaję i wyglądam przez okno, na lekko przyprószoną śniegiem ulicę. Lampa sieje trupio siną poświatą, dalej, na rogu, pojedyncze okno na parterze pali się przyćmionym blaskiem – może ktoś nie może spać albo już wstał na nocną zmianę... Albo jest tak stary, że boi się zgasić światło, bo może się w tej ciemności nie obudzić.

I wtedy widzę, że po drugiej stronie ulicy ktoś stoi. Stoi i patrzy w moje okno, mimo że ani ja nie widzę jego twarzy, ani on nie może widzieć mojej.

Tajniak, przez głowę przeskakuje zupełnie oczywista myśl, a ja odruchowo chowam się za zasłonę. Ale nie... Przecież znalazłby lepsze miejsce, stanął w klatce naprzeciwko albo wszedł do naszej i zapalił papierosa. Po co sterczeć na mrozie po nocy?

Musi tak stać, odkąd zaczęło padać, bo nawet nie widzę śladów na śniegu. I wiem, że patrzy prosto w moje okno. Mimo że mam zgaszone światło, to on mnie widzi.

– Co tam? – głos od strony drzwi sprawia, że aż niemal podskakuję. Marta w szlafroku podchodzi i przytula się do mnie od tyłu, obejmując tym ciepłym, ludzkim, zupełnie wypranym z pożądania uściskiem. Jak gdybym przed chwilą pieprzył się z zupełnie inną osobą, która teraz spłynęła ze strugami chłodnej wody i miesza się właśnie ze ściekami w naszym szambie. – Zmarzniesz tak... Chodź do łóżka.

– J-już... – Spoglądam na ulicę. Człowiek zniknął, tylko rząd śladów prowadzi ukośnie w kierunku naszej bramy. Po chwili wydaje mi się, że słyszę rozchodzące się echem po podwórku trzaśnięcie drzwi. To przecież absurd, ale... W gardle narasta mi gula niepewności i strachu. Czuję przemożną potrzebę powiedzenia czegoś, co brzmiałoby prawdopodobnie. – Patrzę tak na ten śnieg...

– I co?

Marta całuje mnie delikatnie w ramię. Znów to tylko dotyk, nic poza nim. Nawet jej usta są chłodne.

– I nic, ładnie tak nocą. – Uśmiecham się wymuszenie, odsuwając od okna. – Masz rację, pora spać. Jutro też dzień...

Ona zasypia szybko, słyszę, jak wyrównuje się jej oddech. Ja nie mogę i leżę tak, patrząc w odległy sufit. Nasłuchuję, czy na drewnianych schodach na nasze piętro nie rozlegną się kroki podkutych butów.


Na śniadanie gorzka herbata parząca w język, chleb z paskudnym, zbyt żółtym masłem i niezdrowego koloru mortadela.

Marta siedzi zaspana i lekko zwichrowana, co chwila jej się odbija – znów pewnie alkohol zaległ jej na wątrobie, jak to sama mówi. Przynajmniej dzieciaki jeszcze śpią, więc nie musimy dzielić z nimi miejsca przy stole.

Nie chodzi o to, że człowiek swoich własnych dzieci nie kocha. Zabiłby dla nich, gdyby było trzeba, serce by sobie wyjął i im oddał. Ale czasem ma się też wrażenie, że po kawałku odbierają nam nasz świat. Że nie żyjemy już swoim, a ich życiem: Jareczek ma katar, to nie możemy wyjść do zoo, Agusia potrzebuje nowych butów, więc nie kupimy tego i tego. Jak tylko dzieci wstaną, to wszystko należy do nich. Gdy idziemy cokolwiek kupić, to myślimy o nich, nawet kiedy ich nie ma, to zastanawiamy się, co robią. Wieczorem nie możemy uprawiać seksu, zanim one nie zasną. A potem okazuje się, że zostajemy tylko we dwoje i nie mamy o czym rozmawiać, a ochota gdzieś uciekła.

– Grosik za twoje myśli. – Marta trąca mnie nogą.

Nienawidzę, jak tak mówi; przeważnie używa tej wyświechtanej frazy, gdy przeciąga się milczenie. Myślę, że robi to odruchowo, niemniej przerzucając na mnie ciężar wymyślenia tematu rozmowy. Kiedyś, gdy byliśmy młodzi i dopiero się poznawaliśmy, uwielbiałem to. Nagle mnie zagadywała, a ja jak głupi paplałem o najdziwniejszych rzeczach, o których faktycznie myślałem w danej chwili.

Człowiek jednak uczy się z wiekiem, niestety na swoich błędach.

– Zastanawiam się, jak to będzie, kiedy oni w końcu ustąpią. – Rzucam pierwsze lepsze, co mi przychodzi na myśl; kobieta nie chce prawdy, a raczej tego, jak ją sobie wyobraża. Robię w powietrzu nieokreślony gest, ale Marta doskonale wie, kogo mam na myśli. – Jak to będzie wyglądać, kiedy przyjdzie normalny rząd. Kiedy weźmiemy zakład we własne ręce...

Ożywia się, widzę w jej oczach błysk zainteresowania; jak zawsze, kiedy mowa o przyszłości.

– Doskonale dasz sobie radę – mówi z twardą pewnością siebie. – Nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych. Co jak co, ale ile potrafią twoje ręce, to wiem...

Krew uderza mi do głowy, mam ochotę złapać ją za te rude włosy, wziąć tu i teraz, nie zważając na śpiące w pokoju obok dzieci... ale potem przyglądam się tym jej ciepłym, pięknym oczom i już wiem, że miała na myśli coś zupełnie innego. Cała instalacja elektryczna w mieszkaniu, niedawno naprawiony kran w łazience, remont generalny pieca z wymianą wężownicy – to mają na myśli kobiety, marząc o silnej ręce mężczyzny.

Dopijam duszkiem gorącą herbatę, wrzucam w usta końcówkę kanapki i wstaję. Nie mam ochoty ciągnąć nie tyle rozmowy, ile toku myśli. Wzuwam buty, narzucam na grzbiet schodzoną kurtkę. Marta wychodzi za mną do przedpokoju, patrzy, jak się ubieram – jedyny żywiciel rodziny.

– Na razie mamy dzień jak co dzień. Kto wymyślił soboty pracujące...

– To też się zmieni. Wszystko się zmieni. – Marta potrząsa rudą grzywą, padające z kuchni światło poranka tańczy na jej włosach. Przez chwilę czuję się w niej zakochany tak, jak byłem te długie, szare lata temu. Przyciągam ją do siebie, ona jak rzadko kiedy nie stawia oporu, gdy wpijam się w jej usta.

– Wszystko – powtarzam po niej i łapię za klamkę.


Czekam na tramwaj razem z rzeszą innych szarych, zziębniętych i niewyspanych proletariuszy.

Czerwono-kremowe pudełko wyłania się z odmętów ulicy, hurgocząc i łomocząc na spawach nierówno ułożonych szyn, ciągnąc za sobą chmurę brudnego śniegu, w którym zalegają tony sadzy z węgla, spalanego każdej zimy przez całą stolicę. Końcówka dwudziestego wieku, a my gnieździmy się tutaj w kamienicach jak za czasów Prusa i Żeromskiego... Prawie pół wieku budowania lepszego jutra i gówno nam z tego przyszło – z roku na rok jest coraz bardziej paskudne i siermiężne.

Przednie drzwi oczywiście zacinają się i otwierają tylko do połowy, więc dziki tłum rzuca się do jedynego dostępnego wejścia. Zaskakujące, myślę sobie, robiąc łokciami i przepychając się coraz wyżej po stopniach wagonika, jak zmieniają się ludzie. Cisi, spokojni, zamknięci w sobie i półuśpieni, a potem nagle budzi się w nich jakaś pierwotna dzicz. Niczym sprężyny, wciąż nakręcone do maksimum, które leżą nieruchomo na stole zegarmistrza, aż w pewnej chwili pęka trzymająca je gumka recepturka i wszystko pochłania chaos.

– Gdzie się pan tak pcha?! – zionie na mnie odorem nieumytych zębów babulina, trzymająca się żelaznej rurki niczym Odyseusz swego masztu.

– Wejść przecież chcę, jak wszyscy... – odburkuję.

Strumień tłoczących się ludzi odrywa babę od jej kotwicy, traci równowagę i wali się jak długa, prosto na skulonego na pojedynczym siedzonku weterana w ciemnych okularach. Niedowidzący dziadek zaczyna pomstować i wygrażać wszystkim dookoła, tłukąc laską Bogu ducha winnego studenta, który akurat stał obok.

W końcu daję radę przebić się dalej, gdzie spokojnie stojący ludzie obserwują z nieobecnym wyrazem twarzy te iście dantejskie sceny.

– Kiedyś dorobię się własnego samochodu i będę pluł na was, przejeżdżając... – warczę pod nosem i w tym samym momencie widzę mężczyznę stojącego na chodniku.

Patrzy prosto na mnie, jak gdyby widząc w tłumie przez brudne, zaparowane szyby tramwaju. Ma na sobie to samo ubranie co dzień wcześniej, ten sam pusty wzrok, ale mimo to jego oczy wlepione są prosto w moją twarz. Wydaje mi się, że porusza ustami, jak gdyby coś mówił.

Wgryzający się w uszy brzęk dzwonka, szczęk i trzask zamykających się drzwi, w których na chwilę więźnie czyjaś torba. Szarpnięcie i tramwaj rusza. Sylwetka przesuwa się, chowa na chwilę za plecami barczystego brodacza, potem znów ją widzę... Wyciągam szyję, ale już znikła mi z widoku.

Ani na chwilę nie odwrócił głowy.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Moskal

Подняться наверх