Читать книгу Komornik 2. Rewers - Michał Gołkowski - Страница 6
ОглавлениеRozdział I
To naprawdę nie powinno było się zdarzyć.
Stałem tak pośrodku gruzowiska, w jakie od nadejścia Apokalipsy zamieniła się znaczna część dawnych zakładów azotowych. Stałem i patrzyłem na utleniające się ciało zabitego właśnie przeze mnie Komornika.
Płatki sadzy powoli, jakby od niechcenia odrywały się od zwęglonej skóry i ulatywały ku górze, ciągnąc za sobą ślady wypalających się w powietrzu iskierek.
Pokazały się żółknące i brązowiejące w oczach kości, potem w chmurze popiołu zapadła się klatka piersiowa.
Najdłużej utrzymała się czaszka z wciąż widocznym znamieniem na czole, ale i ona w końcu popękała i rozsypała się w proch.
Przez długą, długą chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć – aż w końcu natchnienie przyniosło mi właściwe słowa.
– Twoja w mordę benizem rypana boża mać! – wrzasnąłem, kierując te słowa głównie do krwawiącego nieopodal byłego szefa handlarzy relikwiami. – Czy ty masz pojęcie, głupi sukinsynu, co się właśnie stało?! Co ja przez ciebie zrobiłem?!
– Nie, nie, błagam... – wyjęczał tylko Efraim, leżący tak, jak miotnął nim podmuch uderzenia kinetycznego. Wnosząc po wyrazie twarzy i rozbieganych oczach, był w szoku, może nawet miał wstrząśnienie mózgu.
Zresztą, zaraz: co mnie to obchodzi? Nie jestem sanitariuszem, tylko Komornikiem.
Mam nadzieję, że jeszcze jestem, w każdym razie.
Tak czy inaczej, podszedłem do debila, wciąż trzymającego w dłoni jednostrzałowy samopał, i profilaktycznie kopnąłem go w pysk. Poleciał znów na plecy, a ja schyliłem się, wyłuskałem mu z ręki broń i rzuciłem ze złością w cholerę, byle dalej.
– Ty zafajdany buraku!...
Przykucnąłem nad nim, już, już mając zamiar przystąpić do katowania na śmierć, ale wtedy uderzyła mnie myśl przerażająca w swej prostocie: dobra, a co dalej? Ulżę sobie, wykończę frajera... i znów wrócę do punktu wyjścia!
Albo i nie: po tym, co przypadkiem zrobiłem, nie wrócę do punktu wyjścia. Chyba już nigdy.
Popatrzyłem jeszcze raz na wirujące w powietrzu płatki sadzy i zadrżałem z autentycznego strachu.
Nie słyszałem nigdy o takim przypadku: jeden Komornik zabija drugiego. To znaczy słyszałem o całej masie, w tym kilkunastu doświadczyłem sam, kiedy jeszcze pozwalałem, żeby pomiatał mną ten palant Danaiel. Zabijania i bycia zabijanym było sporo, ale był to proces w sumie odwracalny.
Ale śmierć ostateczna? O, panie dzieju, grubo.
Rozejrzałem się w nagłym przypływie paniki: na całe szczęście nigdzie nie było Azraela, na niebie nie czerniły się kropki nadlatujących Wysłanników. Niemniej miałem przeczucie, że stanie sobie ot tak, na widoku, może nie być dobrym pomysłem.
– Chodź tu!... – Złapałem rannego za fraki i pociągnąłem po gruzie, nie zwracając uwagi na jego jęki i skamlenie. No bolała go noga, bolała. No i co z tego?
Już niedługo będzie to najmniejszy z jego problemów.
Zawlokłem krwawiącego niczym prosiak szefa handlarzy relikwiami głęboko pomiędzy przerdzewiałe zbiorniki, do jakiejś zapomnianej, zasnutej pajęczynami komórki. Tam bezceremonialnie związałem go znalezionymi kawałkami sznurków, linek i wszystkim, co jeszcze trafiło się pod rękę, a potem – no, jak myślicie, ha? Co potem?
Taak, jasne. Podwiesiłem go na haku, torturowałem, przesłuchiwałem, a w końcu zjadłem.
No bez jaj, serio.
Opatrzyłem go przecież! Weźmie się wykrwawi i nic mi nie powie. Byłbym go uleczył kilkoma szybkimi zaklęciami, ale byłem tak wypompowany, że ledwo sam trzymałem się na nogach. On i tak długo nie pociągnie, ale potrzebowałem wszelkiej informacji, jaką da się z niego wyciągnąć.
– Mów! – warknąłem w końcu, pochylając się nad jeńcem.
– Nic nie wiem... przysięgam, nic nie wiem... – zabełkotał Efraim.
Westchnąłem sobie ciężko. Od serca tak, z głębi mojej udręczonej duszy. Dlaczego, dlaczego ludzie w sytuacjach ekstremalnych zawsze muszą zaczynać od takiej wyświechtanej tandety?!
Zdecydowałem się odświeżyć mu pamięć, więc złapałem za świeżo założony opatrunek i ścisnąłem mocno.
– Jonasz. Gdzie on jest?!
Zawył z bólu i chyba popuścił, oczy aż mu uciekły pod czaszkę, ale na szczęście nie zemdlał. Odczekałem, aż przestanie skamleć, a potem powtórzyłem już spokojniej:
– Gdzie jest Jonasz? To przecież dla niego nieśliście te relikwie, tak? Więc gdzie jest?
– My... my tylko donosimy towar – zaszlochał. – Nie znam żadnego Jonasza!...
Popatrzyłem na niego z taką ilością prawdziwego współczucia, jaką byłem jeszcze w stanie wyskrobać z samego dna mojej zblazowanej duszy. Nachyliłem się i powiedziałem zupełnie spokojnie, konstatując stan rzeczy:
– Umrzesz i tak. I tak powiesz mi w końcu, gdzie jest Jonasz... Nie, proszę: nie zaprzeczaj. Ja i tak wiem, że ty wiesz. Więc powiesz, ale najpierw będzie ból. I to są fakty, tego nie zmienisz. Masz jednak wpływ na to, jak długo ten ból potrwa.
W jego oczach było widać, że się łamie. Poczekałem cierpliwie, aż w końcu Efraim siąknął nosem, zaczerpnął spazmatycznie tchu i odezwał się:
– Podobno jest teraz na wschodzie...
– Gdzie?
Przez chwilę chciał poprzestać na półprawdzie i zacząć kłamać, ale zobaczył w moich oczach, że ja już wiem. Zwiesił głowę i wyrzucił z siebie jednym tchem:
– Uciekł do Miasta Bohaterów, siedzi w Twierdzy. Tyle wiem. Nie widziałem się z nim od dawna.
– Jak go znaleźć?
– Nie wiem, nie wiem! My działaliśmy tylko tutaj, po jasnej stronie...
– Faedros – w przypływie nagłego olśnienia rzuciłem imieniem Starego, którego zostawiłem na pożarcie małpoludom w starym zoo pod Hermą. – Faedros był jednym z twoich dostawców.
– Tak, tak! – załkał handlarz, widząc, że moja ręka unosi się niepokojąco blisko jego rozharatanej łydki.
– Po co wam te relikwie?
– Nie wiem, naprawdę! Jonasz skupuje wszystko, jak leci. Szeal’tiel wiedział coś więcej, mówił, że jest jakiś plan... Ale ja nie wiem, nie wiem nic!
„Plan”. Aż mnie zmroziło na to słowo.
Okazjonalnie wśród ludności terytorium okupowanego pojawiały się takie mniej lub bardziej genialne idee, wysrywane i następnie rozsiewane przez ludzi przeświadczonych o tym, że wpadli na pomysł, którego na pewno nikt nie próbował jeszcze przed nimi. Związane one były przeważnie z rewolucyjnym, nowatorskim oraz genialnym sposobem na to, jak Górę oszukać/przeczekać/zniszczyć/wykiwać/zmusić do pracy na naszą korzyść. Niepotrzebne skreślić albo jeszcze coś swojego dopisać, o tu: ________________.
Nieszczególnie ruszał mnie sam fakt powstania Kolejnego Genialnego Planu – ale zdecydowanie niepokoiła obecność w nim Jonasza. Ten bydlak już nieraz udowodnił mi, że nie można lekceważyć ani jego, ani jakichkolwiek sprawek, gdzie chociażby przewija się jego po trzykroć przeklęte imię.
No i ten cholerny Szeal’tiel. Jeśli wlazłem między wódkę a zakąskę i przypadkiem stuknąłem wdrożonego w siatkę spiskowców agenta Góry, to...
To bzdura, upomniałem sam siebie. Góra nie ma agentów ani szpiegów, ma tylko siepaczy. Już kapusie z ośrodków eksterminacyjnych byli szczytową formą przebiegłości. Nie widziałem fizycznej możliwości, żeby zabity przeze mnie typ był agentem – pojedynczym, podwójnym czy jakimkolwiek innym.
No dobra, ale kim był w takim razie?!
– Co jeszcze wiesz? – Wzniosłem pięść nad raną Efraima, w zasadzie znając już odpowiedź.
– Nic, nic, przysięgam! My tylko zbieraliśmy towar, odbierał go Szeal’tiel i niósł dalej, do Jonasza! Jonasz jest w Cieniu, siedzi w Mieście Bohaterów!... Błagam, nie zabijaj mnie!
Popatrzyłem na niego, wzruszyłem ramionami.
– Okej.
Po prostu wstałem i wyszedłem z komórki.
Czułem na plecach jego niedowierzający wzrok, zapewne spodziewał się, że za chwilę się odwrócę, rzucę na niego, przegryzę gardło i wydłubię oczy... A ja po prostu zamknąłem za sobą drzwi i podparłem kawałem grubej, stalowej rury. Dla pewności wbiłem jeszcze pod nie kilka kawałków gruzu.
– Hej... nie! – ze środka doniósł się jego przerażony krzyk. – Nieee! Błagam, nie, wypuść mnie, ja nie chcę tak, nieee!...
Darł się wniebogłosy, tak że słyszałem go jeszcze kilkadziesiąt kroków dalej. Musiał dać radę jakoś wstać i podkuśtykać do drzwi, bo rozległo się głuche, metaliczne łomotanie. Potem chwila przerwy i znów odgłosy uderzeń czymś ciężkim i twardym – może jakimś kamieniem?
I bardzo dobrze, niech się rzuca i wysila. Zaraz mu znów zacznie krwawić noga, osłabnie z upływu krwi, pewnie zemdleje. Poleży, ocknie się, znów zrobi coś głupiego. I tak w kółko, aż do wyczerpania organizmu.
Wróciłem jeszcze na miejsce potyczki. Z pewnym żalem popatrzyłem na ciemną plamę, która została po zabitym przeze mnie Szeal’tielu – kolczuga była przepalona, z ubrania nie zostało nic, co dałoby się wykorzystać. No cóż, trudno.
Pozbierałem po jego kolegach wszystko, co tylko mogło mi się przydać w wyprawie na wschód. Dużo tego nie było, ale tam, dokąd idę, wszystko będzie na wagę złota.
Odwróciłem się plecami do wystającego zza widnokręgu dysku słońca i ruszyłem w kierunku ciemnego paska, zwiastującego granicę, za którą niepodzielnie panował Cień.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.