Читать книгу Stalowe Szczury 2. Chwała - Michał Gołkowski - Страница 7
Оглавление24 sierpnia 1922, pomiędzy trzecią a czwartą nad ranem
To jest bardzo głupi pomysł.
– Hę? – Otto rozpłaszczył się jeszcze bardziej w niewysokiej trawie, odwrócił do leżącego nieco z tyłu kolegi z oddziału. – Że co?
– Mówię, że to bardzo głupi pomysł jest. Zresztą nie ja pierwszy takie słowa wypowiadam, zdaje się... – Egon splunął w bok, podczołgał się nieco bliżej. – A co, nie tak Siggy powiedział?
– No, może nie słowo w słowo tak... – mruknął szturmowiec, wyciągnął z ładownicy niedużą lornetkę i zaczął lustrować teren przed nimi. – Nieco inaczej to ujął. Zresztą to chyba nie najszczęśliwszy patron na taką akcję, nie sądzisz?
– A co, niby nie miał racji? Miał absolutną. Tak samo jak ja mam teraz: to jest wręcz debilny pomysł.
Otto pokręcił głową z dezaprobatą, potem popatrzył na kolegę wyraźnie zniesmaczony.
– Egon, na litość boską. Przecież wtedy mowa była o ataku na czołg, a teraz...
– A teraz będziemy, kurwa moja mać, szturmować sterowiec – dokończył nożownik.
– Cisza w oddziale! – syknął z tyłu Kurt. – Schweikart, Pfilch! Co to ma być? Jak dzieci na wycieczce, a nie porządni żołnierze... Raport dla pana kapitana!
– Zostań i patrz, ja zamelduję staremu. – Egon ześliznął się na plecach po lekko wilgotnej trawie, zostawiając Ottona na stanowisku obserwacyjnym.
Wyminął szerokim łukiem patrzącego nań wściekle Kurta, wyciągnął po drodze rękę i złapał wiszące na gałęzi zielone, niedojrzałe jeszcze jabłko. Wgryzł się w twardy miąższ, czując, jak sok ścieka mu strużkami po brodzie.
– Choćby ostatnie miało być, to warto było... – mruknął sam do siebie, rzucając ogryzek w noc. Zaczerpnął głęboko świeżego, rześkiego powietrza, chuchnął przed siebie i popatrzył z uśmiechem, jak para ucieka ku rozgwieżdżonemu niebu. Przeciągnął się, aż chrupnęły kości, przeskoczył nieduży rów i skręcił w lewo, pomiędzy puste zabudowania wysiedlonego gospodarstwa.
Reinhardt siedział przy wejściu do domku, na zbitej z kilku grubych pni ławeczce, opierając się plecami o kamienną ścianę. Ot, obrazek jakich wiele: gospodarz siedzi i dobrodusznie patrzy na krzątający się po podwórku inwentarz... Gdyby nie to, że czarne wnętrza budynków tchnęły wyłącznie chłodem i pustką, zarośnięty chwastami podwórzec zamiast ciepłego blasku słońca zalewała zimna, ostra poświata księżyca, a dowódcę nawet przebranego w cywilne ubranie można by określić wieloma epitetami, ale „dobroduszny” raczej nie znalazłby się pomiędzy nimi.
Egon skrzywił się, gdy Reinhardt otworzył oczy, a księżyc błysnął na srebrnej masce, zakrywającej to, co kapitan miał zamiast lewej połowy twarzy. Nożownik szczycił się tym, że porusza się niemalże bezszelestnie, i był pewien, że tamten teraz też nie mógł go słyszeć... A mimo to nigdy nie udało mu się podejść do kapitana niezauważenie.
– Meldujcie, kapralu Schweikart. – Reinhardt odwrócił się w kierunku ciemnego wejścia do komórki, od którego strony miał się za chwilę wyłonić Egon. Szturmowiec zacisnął zęby; kiedyś przyjdzie taki dzień, że mu się uda.
– Nie wygląda to dobrze, Herr Kapitän – odezwał się, wychodząc w plamę światła. – Dużo ich tam, cały czas ktoś się kręci... Światła pozapalane wszędzie. Od lewej jest taki ciemniejszy fragment, tam drzewa podchodzą nieco bliżej, więc...
– Widzieliście hangar?
Nożownik miał ochotę przewrócić oczami, ale uświadomił sobie, że znając życie, Reinhardt to zauważy. Hangar, psiamać... Chyba musiałby być ślepy, żeby go nie widzieć. Potężna kopuła stoczni remontowej dla sterowców wyglądała nocą jak wyrastające nagle pośród wyasfaltowanego i wybetonowanego placu wzgórze, w dodatku oświetlone wzdłuż krawędzi zielonymi i czerwonymi lampami nawigacyjnymi. Jeśli dodać do tego plątaninę wijących się wszędzie dookoła rur i zaworów, kabli, przewodów, słupów elektrycznych, linii telefonu i telegrafu – no to naprawdę, ciężko byłoby coś takiego przeoczyć. Nabrał głęboko powietrza.
– Tak jest, Herr Kapitän!
– Jesteście pewni, że to ten, kapralu? – Reinhardt wstał, jak gdyby wyprostowała się w nim zwinięta dotąd sprężyna. – Zgadza się ze zdjęciami?
– Tak jest, Herr Kapitän. – Schweikart zacisnął zęby tak, że aż zabolała go szczęka.
Dowódca podszedł do Egona jeszcze bliżej, zajrzał mu w oczy. Nożownik mimowolnie zadrżał, widząc swoje odbicie zniekształcone w posrebrzonej masce. Na co dzień nie bał się nikogo ani w zasadzie niczego, najmniej na świecie przerażali go ludzie. Ale coraz częściej miał wątpliwości, czy jego dowódca jest do końca człowiekiem.
– Na pewno? Musimy mieć pewność, kapralu Schweikart. Nie może być mowy o pomyłce.
– Tak jest, Herr Kapitän... – powtórzył Egon po raz trzeci.
– Dobrze. Wracajcie do służby obserwacyjnej, kolejny raport za piętnaście minut. Chcę mieć dokładny obraz sytuacji.
Egon nie odpowiedział, a Reinhardt po prostu odwrócił się i odszedł gdzieś pomiędzy zabudowania. Szturmowiec pokręcił głową, patrząc w ślad dowódcy; nigdy nie było z nim łatwo, ale ostatnio... Ostatnio zachowywał się tak, że nawet okopowa służba pod jego dowództwem jawiła się teraz jako okres zadań prostych i oczywistych.
– I co? – zagadnął go siedzący pod drzewem Kubis, gdy nożownik szedł ku stanowisku wysuniętego czoła zwiadu.
– I nic.
– Jak to nic? Co ci powiedział pan kapitan?
– Nic nie powiedział... – Egon przykucnął, szturchnął kolegę w ramię. – Daj zapalić.
– Nie gadaj, dopiero co u niego byłeś. Jaki plan?
– Cholera wie. – Pstryknął zapalniczką, zaciągnął się z lubością. – Jak na moje oko, to i tak wszyscy zginiemy.
– No dobra, a coś nowego? – uśmiechnął się Kubis.
– Coś nowego... – Egon wydmuchnął dym, patrząc, jak papieros żarzy się pomarańczowym ogienkiem. – Zginiemy nawet bardziej widowiskowo, niż się spodziewałem.
– Sturmtruppen, stehen Sie auf! – Spowity wilgotnym, chłodnym oparem Reinhardt wyłonił się z mgieł przedświtu niczym duch. – Powstań! Bosmanie, powiadomić grupy flankujące, ściągnąć obserwatorów. Wychodzimy za dwie minuty.
Żołnierze zaczęli się podnosić, ziewać i trzeć oczy, ale widać było, jak z sekundy na sekundę ich ruchy nabierają zwyczajnej pewności i sprawności. Dociągnąć pas, sprawdzić pistolet, odruchowo klepnąć się po ładownicach, zapiąć sprzączki niechcącej ułożyć się na cywilnych ciuchach uprzęży... Co poniektórzy żegnali się ukradkiem, inni spluwali przez lewe ramię dla odwrócenia pecha.
– Naprzód! – rzucił półgłosem kapitan, zagłębiając się w labirynt drzewek i krzewów.
Szli gęsiego, pilnując się tylko ledwo widocznych w półmroku pleców towarzysza. Pod nogami szeleściła wysoka, dzika trawa, pachniały suche kwiaty i zioła. Od czasu do czasu w gęstych liściach zdziczałych drzew owocowych, skrywających ich od góry niczym sklepienie korytarza, lekkim powiewem szumiał wiatr. Księżyc wyglądał spomiędzy chmur, rzucając długie, ostre cienie.
– Popatrz, lis – szepnął Deeg, wyciągając rękę w bok. – Jak mi Bóg miły, prawdziwy, żywy lis...
– Czy ty aby nie przesadzasz z wiarą we współczesną medycynę, Fritz? – powątpiewająco zapytał Spehl, ale i tak odwrócił głowę i wyciągnął szyję, próbując dostrzec cokolwiek w otaczającej ich niskiej mgle. – No ja rozumiem, że rekonwalescencja była, ale oko to ci chyba nie odrosło?
– No mówię ci, lis był! Siedział koło drzewa, a potem hyc! I już go nie było! Autentyczny, żywy lis...
– No, zaraz ptaki śpiewać zaczną... – rozmarzył się Spehl. – Tylko patrzeć, jeszcze z godzinka, może dwie, i słoneczko wstanie. Ech, piękny jest taki normalny, zwykły, codzienny poranek, jak ludzie się budzą, w obórce krówki porykują, koguty pieją... I zapach świeżego chleba.
– Zamknij się, bo się śliną udławię.
Oddział zatrzymał się, szturmowcy przykucnęli w trawie, sięgając odruchowo do broni.
– Słuchaj... – ciągnął Spehl – a nie myślałeś, żeby tak... hyc?
– Co „hyc”?
– No, jak ten lis. Hyc we mgłę i cię nie ma.
– Co, zdezerterować? – szepnął Deeg i złapał się za usta, przerażony chyba własnymi słowami. – Czyś ty zgłupiał, Erich?
– No... na wcześniejszą emeryturę przejść. Przecież tutaj, tak daleko od frontu... Spokojna, ciepła starość. Bo to mało ludzi tak uciekło? A i nadal przecież uciekają.
– Ale nie po tej stronie frontu jesteśmy, pamiętasz? – Deeg popukał się w czoło. – Jak byś się z ludźmi dogadał?
– Nno... niemowę mógłbym udawać.
– Aha, albo se oczy wykłuć i za ślepego robić. Idź już, ty i twoje pomysły durne... Mnie wystarczy, że lisa żywego widziałem.
– Cisza! – syknął Kurt. – Co z wami wszystkimi jest, do stu skrzyń amunicji?! Następnym na pogaduszki się zebrało, niedoczekanie wasze. Jak tylko wrócimy do jednostki, przedstawię was...
– Herr Bootsmann – odezwał się z boku niewidoczny Reinhardt – proszę do mnie.
– Proszę o wybaczenie, Herr Kapitän – mruknął Kurt, gdy odeszli nieco od oddziału. – Takie rozluźnienie dyscypliny...
– Jest naturalne, Kurt. Ludzie czują wokół siebie to, do czego kiedyś, w normalnym życiu, przywykli: drzewa, trawę, ptaki... Do tej pory byli wyłącznie kompanią karną. Teraz przez jakiś czas chcą być po prostu sobą, więc pozwólmy im na to przez tych kilka ostatnich chwil.
– Herr Kapitän? – w głosie bosmana zabrzmiały aż nadto słyszalne nutki zaniepokojenia. Reinhardt musiał je usłyszeć, bo pokręcił głową, uspokajającym gestem położył mu rękę na ramieniu.
– Wszystko w porządku, Kurt. Wracaj do ludzi, idziemy dalej.
Żołnierze trwali tak, jak ich zostawił: każdy na swej pozycji, z bronią pod ręką, zwarty, skupiony i gotowy. Bosman zatrzymał się na chwilę nad Spehlem i Deegiem, ale żaden z nich nie spojrzał mu w oczy. Przełożony fuknął tylko gniewnie i zamaszystym krokiem przeszedł dalej, zajął należną mu pozycję na końcu oddziału. Po chwili padła cicha komenda i znów ruszyli za prowadzącym ich w noc kapitanem.
Wokół z całą pewnością musiało być pięknie. Późny sierpień w pełni swej krasy, wszystko wokół w największym rozkwicie, bujna, eksplodująca wszystkimi siłami natury zieleń. Szeroko rozrośnięta, zwisająca ciężkimi kiśćmi winorośl, drzewa uginające się od owoców, jeszcze ciepłe, słoneczne dni – ale przy tym noce kłujące już chłodem od ziemi. Ostatnie chwile ciepłego, jakby beztroskiego lata, któremu powoli, ale nieubłaganie następowała na pięty i zaczynała dyszeć chłodem w kark zbliżająca się jesień.
Ostatnie kilka tygodni zleciało im jak z bicza trzasnął. Nie zadawali pytań, nie wnikali, dlaczego po przebiciu się do własnych linii ich oddział przerzucono nagle na tyły, a potem jeszcze dalej, na stację kolejową. Stamtąd zabrały ich ciężarówki, którymi pojechali kawał drogi do jakiegoś zamkniętego obozu szkoleniowego.
Nawet tam, w nowej jednostce, trzymano ich z boku, w oddzielnym baraku koszarowym. Na wyraźny rozkaz kapitana nie kontaktowali się z innymi grupami, chociaż przyznać trzeba, że pozostałe kompanie patrzyły na nich dziwnie – starych, pokrytych bliznami wiarusów, bez kawałków uszu i z brakującymi palcami, obnoszących wielkie, sumiaste wąsiska i szpicbródki na starą modłę... Większość personelu i żołnierzy była w tamtej bazie zaskakująco młoda, szturmowcy znacznie zawyżali średnią.
Zupełnie nie obchodziło ich, że chyba stracili łączność ze swoim bezpośrednim dowództwem. Zresztą tym zajmował się zawsze Reinhardt; skoro on osobiście był tam z nimi, to niby dlaczego nie mieliby się na to godzić? Wiedzieli tyle, ile mówił im dowódca, a jeśli on nie mówił, to oni zwyczajnie nie pytali. Poza tym po co mieli wnikać? Nareszcie nikt nie podrywał ich do samobójczych, nic niewnoszących ataków na czele fali, która łamała się na pierwszej linii umocnień. Co prawda mieli też pewne wątpliwości – w końcu zgubiona jeszcze podczas pierwszego ataku dawno, dawno temu, wiosną, część kompanii została na liniach frontu – ale jeżeli kapitan zdawał się tym nie przejmować, to oni też nie zaprzątali sobie głowy.
Tym bardziej że mieli tam wszystko to, o czym zdążyli już dawno zapomnieć: normalne łóżka, normalne posiłki. Ciepłą kawę i chrupiące bułeczki. Bieżącą wodę i czyste sanitariaty. Codzienną zmianę bielizny, suche, wypastowane buty. Opiekę uśmiechniętych lekarzy i przemykające korytarzami, pachnące wiatrem sanitariuszki.
Oczywiście były też pobudki o wpół do szóstej, poranne biegi na Bóg jeden wie ile kilometrów, ćwiczenia, łażenie po jakichś idiotycznych małpich gajach, wspinanie się po stalowych konstrukcjach, które nie przypominały dokładnie niczego, a mimo to z czymś się kojarzyły. Trwało to wszystko dotąd, aż sam Reinhardt, ubrany w zupełnie inny mundur, zebrał ich wszystkich w świetlicy i w kilku krótkich zdaniach wyjaśnił, po co to wszystko robią – i jaki mają wybór.
Wyjaśnił. Oni wysłuchali. Popatrzyli po sobie... i podjęli jedyną decyzję, jaką mogli podjąć. Decyzję, w wyniku której znów znaleźli się na tyłach, a potem przeniesiono ich na front. Zakwaterowano z nieznaną dywizją, trzymano w podziemnym schronie, jak gdyby bojąc się, że ktoś ich zobaczy.
Aż w końcu przyszedł ten dzień, gdy po raz kolejny zabrzmiał sygnał i ruszyli zaraz za szpicą ogromnego ataku, który następnie otworzył się szeroko dwiema flankami i równie spektakularnie załamał – a oni wyskoczyli spomiędzy tych dwóch skrzydeł jak kamyk wyrzucany przez gumę procy. Zbyt mali, żeby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę, ale na tyle silni i wyposażeni, by przy relatywnie niedużych stratach przebić się przez pierwszą linię umocnień wroga. Potem przekraść się przez drugą, zapaść na kilka dni w ukryciu, odczekać i dojść do trzeciej – aż wreszcie znaleźć starannie zaplanowaną drogę przez tyły, zgubić pościg i wyśliznąć się pogoni, a następnie zapaść w bezkres zupełnie normalnego, zieleniącego się późnym latem, w miarę spokojnego świata... Świata, o którego istnieniu zdążyli już dawno zapomnieć.
Gdy pierwszy raz próbowali spać na sianie w stojącej samotnie szopie, żaden z nich nie zmrużył oka. Nie chodziło nawet o to, że przez szczeliny między deskami sączyło się światło dnia, gdzieś w oddali szczekał pies, a po belkach więźby dachowej ganiały się wróble. Nie byli W STANIE zasnąć, nie słysząc gdzieś, chociażby w oddali, dudnienia dział, terkotu karabinów i innych, tak bardzo zwyczajnych dla nich odgłosów wojny.
Co i rusz któryś sięgał ku głowie, aby poprawić hełm – którego tam nie było. Czuli się niemalże nadzy, leżąc tak, pozbawieni mundurów i płyt pancerza, bez plątaniny pasów głównych i wspomagających, nie czując na ramionach ciężaru obwieszonych amunicją i granatami szelek. Każdy z nich miał tylko schowany pod ubraniem żelazny nóż okopowy i pistolet, więc aby w ogóle dać radę usnąć – kładli się z bronią w ręku.
Nie potrafili zmusić się, by wyjść na otwartą przestrzeń. Gdy doszło do tego, że musieli przejść przez drogę, to najpierw leżeli przez prawie godzinę w rowie, wypatrując oczy wzdłuż pustego, cichego asfaltu – aż w końcu Reinhardt ruszył pierwszy, czołgając się niezdarnie po twardej nawierzchni. Dopiero potem, gdy machnął ręką, oni popełzli za nim, aż do bólu zaciskając powieki i kuląc się ze strachu przed niewidocznym wrogiem, który mógł czyhać w zasadzce. Gdy zebrali się w kanale melioracyjnym po drugiej stronie drogi, byli wszyscy mokrzy od potu.
Nauczeni tym doświadczeniem zaczęli przemieszczać się wzdłuż cieków wodnych – rowów, strumyków, niedużych rzeczek. Tam przynajmniej chlupała pod nogami woda i ciamkało błoto, zarośla zapewniały ukrycie, a ścieżki dla normalnych ludzi można było przeciąć, czołgając się po rurach drenażowych i skradając pod niedużymi, kamiennymi mostkami.
– Jesteśmy nienormalni – odezwał się w pewnej chwili Heidrich, gdy siedzieli tak w dwóch rządkach, plecami do ściany wybetonowanego przepustu pod szosą. – Mózgowi inwalidzi.
Popatrzyli po sobie wtedy; nie powiedzieli nic.
Którejś nocy Egon zaoferował się, że cichaczem podejdzie pod jedno z gospodarstw i nakradnie dla nich wszystkich warzyw z ogródka. Reinhardt początkowo był przeciwny takiej akcji, ale gdy spojrzał w oczy swoich ludzi i zobaczył nieme błaganie... Mieli czekać przy ścianie lasu, a nożownik wziął tylko pusty plecak i poczołgał się miedzą.
Czekali. Dziesięć minut, kwadrans. Pół godziny. Czterdzieści minut... Nie było słychać strzałów ani odgłosów walki, nad zabudowaniami wisiała cisza, więc w końcu kapitan wziął ze sobą kilku szturmowców i poszli sprawdzić, co się stało.
Podobno znaleźli Egona, jak siedział na środku grządki. Widać go było z daleka, akurat księżyc wyszedł, a on tak siedział... Myśleli, że nie żyje, potem usłyszeli jęk, więc pewnie ranny – a on tak siedział z tym plecakiem na kolanach i płakał. Wokół niego narwana marchewka i pietruszka, buraki, garście koperku, porozrzucane wszystko dookoła, plecak otwarty, a on płakał jak dziecko, zanosił się szlochem i buczał, pokazując na trzymane w ręku warzywa. Ściągnęli go stamtąd, po plecak musieli wrócić, bo zapomnieli... A warzywa zostawili. Tak mówili przynajmniej, bo poza tym to Egona nikt nigdy płaczącego nie widział. Może i inaczej było, kto wie? Jego by się pytać trzeba.
Nie potrafili odnaleźć się w tym świecie.
Reinhardt nie mógł przecież nie zauważyć, że gdy zatrzymują się na postoje przed świtem – bo szli wyłącznie nocami, pod osłoną ciemności – to od czasu do czasu któryś z żołnierzy wymyka się ukradkiem w kierunku najbliższej wsi albo pola. Z początku przypuszczał, że chodzą tam na szaber albo zapolować na łatwą okazję – zaspana córka gospodarza za stodołą, nieopatrznie uchylone okno do sypialni, gdzie można znaleźć coś cennego... Ale oni chodzili pomiędzy zabudowania bez konkretnego celu. Po prostu – szli tam popatrzeć. Zobaczyć, jak ludzie rano wychodzą do zwierząt, jak jadą wozy na rynek, albo by poczuć niesiony wiatrem zapach świeżego chleba z wiejskiej piekarni. Ukradkiem podejrzeć normalność, jak zaglądający przez okno spokojnej chaty włóczęga.
Nie bronił im tego i starał się powstrzymać Kurta przed niepotrzebnym dyscyplinowaniem szturmowców. Na razie mieścili się w czasie, mieli wręcz jeszcze prawie dzień wyprzedzenia względem zaplanowanych ram, a jakiekolwiek tarcia i niesnaski w oddziale byłyby zupełnie niepotrzebne. Zresztą głowę zaprzątało mu coś całkiem innego.
Podobnie jak jego żołnierze, z początku nie mógł spać. O ile oni jednak szybko przyzwyczaili się do luksusu spokojnych, wręcz leniwych dni i trzeba było ich szturchać, żeby nie chrapali zbyt głośno, o tyle on – po prostu nie spał. Nerwowość i rozdrażnienie nasilały się w miarę, jak zbliżali się do zaplanowanego celu podróży. Im mniejsza odległość dzieliła ich na mapie, tym bardziej gnębiły go wątpliwości: a co, jeśli wywiad się mylił? A jeśli Vollmarkt tylko okrutnie sobie z niego zadrwił? A może to wszystko tak naprawdę sen? Może leży gdzieś w szpitalu w śpiączce, a umysł podsuwa mu usłużnie te wszystkie wizje i doznania...?
Nie chcąc niepokoić ludzi, zaczął stronić od ich towarzystwa, coraz częściej siadywał samotnie z boku, gdzie nikt nie mógł widzieć targających nim emocji, ale oddział i tak to wyczuwał. Wiedzieli, że coś jest nie tak.
Była jeszcze jedna rzecz: od czasu gdy tam, w hotelu oficerskim, podali sobie z Vollmarktem ręce, Ona przestała go odwiedzać. Po prostu nie pojawiała się więcej, nie czekała przy jednej z dróżek na rozdrożach, nie patrzyła na niego pytająco, gdy musiał podejmować decyzje. Nie zadręczała pytaniami, nie wciągała w jałowe dyskusje, nie straszyła bezsensowną śmiercią. Nie stała przy jego łóżku, gdy nocą otwierał oczy.
Jej brak zaczął najpierw go irytować, potem przerażać; teraz urastał do rangi obsesji. Celowo prowadził ludzi w pobliżu cmentarzy i bagien, mając nadzieję, że w końcu Ją tam zobaczy. Że prześladujące go od tak długiego czasu widmo pokaże mu się znów, że będzie wiedział, miał pewność, że właściwie odczytywał wcześniejsze znaki... Że nie zboczył ze ścieżki, którą obrał prawie dwa lata temu, wydając rozkaz do zawrócenia. Że śmierć wszystkich tamtych ludzi, że strata bliźniaczego sterowca wraz z załogą, nie była wyłącznie aktem tchórzostwa, a ciernistą drogą ku czemuś większemu... A mimo to Ona nie przychodziła.
Kiedy w końcu przecięli, a potem znów zapletli za sobą potrójną linię drutów kolczastych i wkradli się na teren eksperymentalnej jednostki Aéronautique Militaire, okazało się, że mają jeszcze prawie trzydzieści sześć godzin wyprzedzenia względem podanej przez Abteilung IIIb daty. O ile oczywiście coś się nie zmieniło albo nie doszło do fatalnej w skutkach pomyłki. A przysługiwała im jedna jedyna szansa, żeby to sprawdzić.
Rozłożyli się tymczasowym obozem w wysiedlonym kilka lat wcześniej gospodarstwie, gdzie przynajmniej mieli dach nad głową oraz karłowate warzywa i zdziczałe owoce z zarośniętego ogrodu. Po zbadaniu ścieżek wartowników i zlustrowaniu najbliższej okolicy Reinhardt wyprawił się z grupą zwiadu ku głównemu kompleksowi... a gdy wrócił, poruszony i milczący, skinął tylko głową bosmanowi, który zebrał ludzi i w krótkich, żołnierskich słowach wyłożył im zarys dalszego planu. A w zasadzie jego brak.
Popatrzyli po sobie: zaskoczeni, zmieszani, przerażeni. Egon parsknął tylko śmiechem, który szybko zamarł mu na ustach. Kubis pokiwał poważnie głową, Heidrich wzruszył ramionami. Otto szturchnął pod bok Heiniego.
– No i co powiesz, mały? Hę?
– Damy radę – matowym głosem odezwał się starszy szeregowy Heinrich Meier.
– To już nie samobójstwo? – Grenadier próbował zajrzeć mu w oczy, uśmiechnąć się, ale zobaczył w nich tylko własne odbicie. – Rozchmurz się, dzieciaku! Świat jest piękny wokół nas.
– Tak jest, panie kapralu. – Heini zasalutował do wymiętej czapki.
– O rany... – westchnął Otto. – Dobra, jak nie chcesz, to się nie odzywaj. A taki porządny z ciebie dzieciak był.
Heini popatrzył na niego smutno spod siwiejących całymi pasmami włosów, dotknął wzmacniających strzaskane przedramię szyn wkręconych prosto w kość.
BYŁ.
Leżeli teraz wszyscy na skłonie niewysokiego wzgórza, schodzącego delikatnym stokiem ku szerokiej, płytkiej misie naturalnego zagłębienia, w którym rozłożyły się hangary i hale remontowe jednostki wojskowej. Na wschodzie gwiazdy zaczynały już powoli blednąć, chłód sierpniowego świtu przesiąkał przez wilgotne ubrania i wgryzał się w kości tysiącem igieł. Wieże cumownicze świeciły jednostajnym, mdłym blaskiem, leniwie przesuwały się z lewa na prawo reflektory na posterunkach strażniczych, porastające podejście młode drzewka rzucały długie cienie.
– Tam. – Reinhardt pokazał ręką na fragment okalającego teren ogrodzenia.
– Herr Kapitän, pan pozwoli... – szepnął Kurt, ale dowódcy już nie było. Zsuwał się ostrożnie, powoli, po śliskim od mokrej trawy zboczu, zamierając od czasu do czasu za krzewami, obserwując, mierząc i kalkulując, po czym szybkim skokiem przesadzał kawałek i znów przypadał do ziemi.
– Panie bosmanie, musimy... – zaczął Kubis, ale Kurt złapał go za ramię.
– Leżeć! Leżeć, Herr Kapitän wie, co robi...
Reinhardt ześliznął się na sam dół, na chwilę zaległ wśród wysokiej trawy. Promienie szperaczy popełzły po ziemi, jeden niemalże musnął skrajem jaśniejszego owalu jego rękę, ale on ani drgnął; wiedział, że w tej chwili jest tylko małą, burą plamą wśród ciemności nocy, niezwracającą na siebie niczyjej uwagi. Popatrzył raz jeszcze na masywny zarys hangaru, uśmiechnął się do wspomnień; nagle poczuł się o kilka lat i parę tysięcy mil młodszy. Znów był tylko on i spowita półmrokiem struktura obiektu przeciwnika. Dziś nie ryzykował niczego innego, jak tylko i wyłącznie własne życie.
Niby wąż popełznął pomiędzy wysokimi kępami w kierunku ledwo widocznego z tej odległości ogrodzenia. W jedną i drugą stronę uciekał w noc rządek słupów, w równych odstępach pokrytych od dołu do góry izolatorami; nie zastanawiał się nawet, jak wysokie może być napięcie. Nie miało to znaczenia, bo i tak trzeba było to zrobić.
Sięgnął do pasa, odpiął pokryte grubą warstwą kauczuku nożyce, zbliżył ostrożnie do pierwszego od dołu przewodu. Wydało mu się, że niemalże słyszy buczenie prądu... Ale mogło to być tylko złudzenie. Szybkim ruchem ścisnął rękojeści, szczęki cęgów stuknęły, zwój drutu poleciał w bok, krzesząc kilka iskier od sąsiedniego przęsła.
Odczekał, ale nie wydarzyło się nic niezwyczajnego. Reflektory nie zwróciły się w jego stronę, nie włączył się alarm. Kompleks spowijała ta sama co i wcześniej spokojna cisza późnej nocy. Kapitan przeciął jeszcze jeden drut, odczekał chwilę – cisza, spokój. Przeczołgał się na pas zaoranej i zagrabionej ziemi, ułożył na brzuchu z rękami pod ciałem. Zamknął oczy, starając się wyrównać oddech i uspokoić serce... już.
Odwrócił się na plecy, wciąż nie otwierając oczu, sięgnął do ładownicy, wyciągnął, skręcił z dwóch części pękaty, nieporęczny pistolet. Odetchnął głęboko, ułożył się nieruchomo, czując pod potylicą wilgotną ziemię.
Czekał.
Kroki narastały powoli, miarowo chrzęścił pod butami żwir, słyszalna stała się wygwizdywana półgłosem melodyjka. Reinhardt uśmiechnął się do siebie po raz kolejny; było zupełnie jak tamtego dnia, tyle lat temu, na pokładzie „Pabiedanosjeca”... Jego pierwszy prawdziwy abordaż powietrzny w Luftkriegsmarine, jeszcze u boku komandora. Wszystko, co zdarzyło się potem, zaczęło się od tamtej jednej chwili, gdy pierwszy raz skoczył w pustkę. Wszystkie szturmy, potyczki, awans na podoficera, potem szkoła kadetów, kurs lotników, upragniony stopień oficerski, własne stanowisko, a w końcu największa nagroda, jaką mógł wymarzyć sobie marynarz Luftkriegsmarine – zawsze kojarzyło mu się z tamtą chwilą, gdy podobnie jak teraz, leżał, ściskając broń w ręku, a nieświadomy jeszcze niczego żołnierz przeciwnika zbliżał się do niego coraz bardziej i bardziej, nie mając pojęcia, że...
Kroki zwolniły, zatrzymały się nagle; skrzypnął rzemień ściąganego z ramienia karabinu. Reinhardt otworzył oczy, wycelował w ciemniejszą na tle nieba sylwetkę i ściągnął palec wskazujący.
Pistolet podskoczył w ręku, szczęknął sucho przeładowujący zamek, ale nie było huku ani błysku; masywny, niewygodny, zasłaniający przyrządy celownicze cylinder nakręcony na wylot lufy fuknął tylko krótko, urywanie, plunął ledwo widoczną smużką dymu ciągnącego się za wylatującą kulą. Żołnierz przez chwilę stał zupełnie nieruchomo, ale gdy Reinhardt miał już-już pociągnąć za język spustu raz jeszcze, przechylił się powoli i osunął na ziemię, wypuszczając karabin.
Kapitan podczołgał się do wroga, gotów w każdej chwili sięgnąć po nóż, ale nie było już potrzeby. Popatrzył przelotnie na wąsatą, pobrużdżoną zmarszczkami twarz, na której zastygł już na zawsze wyraz bólu i zaskoczenia; zapewne jakiś weteran Wojny, przeniesiony do służby wartowniczej na tyłach. Może miał nadzieję, że przetrwa jakoś do spokojnej wojskowej emerytury? Może miał wracać do domu za miesiąc, za tydzień albo nawet jutro – do żony, dzieci, wnuków... Do spokojnego, sielskiego życia, pełnego ciepłych popołudni na ganku domu, prostych, ale smacznych obiadów i rozgwieżdżonego nieba wieczorami. A teraz nie wróci już nigdzie, tylko zapakują go w prostą trumnę z sosnowych desek i pochowają w mogile oznaczonej wyłącznie numerem ewidencyjnym.
Potrząsnął głową: nie czas na takie przemyślenia. Podniósł się, sapnął, zarzucając sobie ciało na ramię, po czym przebiegł szybko ku najbliższemu budynkowi, wynosząc trupa poza zasięg reflektorów. Widział już – albo wydawało mu się, że widział – jak na zboczu poruszają się jego szturmowcy. Po chwili przez trasę wartowniczą zaczęły przemykać skulone, szare sylwetki. Jako ostatni pod drutami przeczołgał się Egon, który nieco dłużej zamarudził przy ścieżce, zacierając po wszystkich ślady.
– Godzina dwadzieścia osiem do świtu – rzucił półgłosem Reinhardt do Kurta, patrząc na fosforyzujący promieniotwórczą farbą zegarek. – Przygotować się do podejścia pod hangar. Potem żadnego otwartego ognia ani broni palnej.
– Pamiętać, szczury lądowe! – warknął bosman. – Niech mi się żaden nie waży strzelić...!
– Co to za różnica, w jaki sposób ten sterowiec wysadzać? – Otto wzruszył ramionami. – Ja rozumiem, Herr Bootsmann, że można zgodnie z zasadami wszystko zrobić. No, ja to wszystko popieram, rozumie pan, żeby porządnie ładunki założyć i potem odpalić. Ale nieszczęśliwy wypadek tym razem może być szczęśliwy... chyba...
Zająknął się, zauważywszy, jak patrzą na niego zarówno Kurt, jak i Reinhardt: ten pierwszy ze smutnym zrozumieniem, jak gdyby lekko zafrapowany, natomiast ten drugi z wyrazem graniczącego z pogardą niesmaku na twarzy. Bosman westchnął ciężko, popatrzył na dowódcę, który skinął tylko głową.
– Powiedzcie im, Herr Bootsmann.
– Otóż, kapralu Pfilch... Kto wam powiedział, że będziemy ten sterowiec niszczyć?
– No... – zaczął ostrożnie Otto, czując, że stąpa po kruchym lodzie. – No przecież ćwiczyliśmy podstawy budowy. I wspinanie się po wręgach wewnętrznych było, i systemy sterowania. I mówił pan bosman nawet niedawno, że musimy przejąć sterowiec przeciwnika. I po to nam pokazywali rozkład ścieżek komunikacyjnych, tłumaczyli dojścia do gondoli i do silników. Więc...
Urwał. Zamrugał i spojrzał na Kurta.
– O Mateńko Przenajświętsza... – jęknął. – Pan bosman nie chce powiedzieć chyba, że...
– Za mną! – syknął Reinhardt, podrywając się z ziemi. Pobiegli za nim, dopadli do ściany budynku koszarowego, schylając się tak, żeby trzymać głowy poniżej parapetów, prześliznęli wzdłuż muru, skręcili za węgieł.
– Herr Bootsmann, pan chce powiedzieć, że my... – Otto dogonił Kurta, który obserwował właśnie, jak Reinhardt wyciąga zza pazuchy i rozprostowuje czarną czapkę kapitana Luftkriegsmarine. Promień reflektora błysnął odbity na wpisanym w koło zębate krzyżu, prześliznął się po otoku ze srebrnych liści. – Że będziemy...
Reinhardt nasadził czapkę na czoło, przeciągnął palcami po daszku. Wyprostował się, popatrzył na swoich ludzi. Otto zachłysnął się niedokończonym po raz kolejny pytaniem, które utkwiło mu w gardle; odruchowo wyprężył się w postawie zasadniczej, zasalutował do gołej głowy. Kapitan odwrócił się do nich plecami i nie oglądając się, ruszył spokojnym, miarowym krokiem przez oświetlony plac przed hangarem – jak gdyby szedł po bulwarze w samym Berlinie.
Czuł, jak bardzo jest spięty. Jak potwornie dłuży mu się droga, jak ciężko przestawiać jest nogi, robić kolejny krok za krokiem. Napięcie narastało w miarę, jak masyw hangaru robił się coraz większy i większy, przysłaniał powoli gasnące gwiazdy.
Wszedł w plamę cienia, rzucanego przez potężną konstrukcję; kątem oka zauważył ledwo dostrzegalny ruch gdzieś przy dłuższej ścianie, ale nie miał już czasu, by o tym myśleć. Jego droga była prosta, wiedział, czego chce. Przeszkody należało wyeliminować niezależnie od kosztów.
Zatrzymał się przed posterunkiem wartownika; ten zauważył go już wcześniej, teraz wyszedł z budki, włączył latarkę i poświecił na niespodziewanego o tej porze gościa. Zalśniła chłodną stalą proteza twarzy. Zaskoczony strażnik otworzył usta, żeby o coś zapytać albo zawołać, ale zamiast zaczerpnąć powietrza, zachłysnął się tylko własną krwią.
Próbując zatamować chlustającą z rozpłatanego gardła juchę, obrócił się do stojącego za nim Egona, który uśmiechnął się i wbił mu nóż w splot słoneczny. A potem raz jeszcze. I znów. Reinhardt popatrzył, jak nożownik delikatnie, niemalże pieczołowicie układa ciało na ziemi, składając ręce zabitego na piersiach, poprawiając mundur i układając włosy... Kiwnął zdawkowo głową, podszedł do drzwi hangaru i zastukał.
– Oui? – Uchyliła się wąska szpara szczeliny obserwacyjnej, w której pokazała się para zaspanych oczu. Kapitan podniósł po prostu pistolet z tłumikiem i strzelił; twarz zniknęła w chmurze dymu, we wnętrzu echem rozległ się łoskot upadającego na betonową podłogę karabinu.
– Meier, do mnie! – warknął krótko Reinhardt, nie oglądając się nawet i nie zastanawiając, gdzie też może znajdować się wywołany. Heini przecisnął się przed szturmowców, uklęknął, rozwinął na ziemi zestaw kluczy, pilników i wytrychów, trzęsącymi się rękoma zaczął grzebać w zamku.
– Szybciej... – syknął kapitan, nie spuszczając wzroku z drzwi, jak gdyby miał nadzieję, że ustąpią przed samym jego spojrzeniem. – Szybciej...
– Herr Kapitän, staram się, ale naprawdę...
– On nie mówi do ciebie, mały. – Obok niego przykucnął Otto, patrzył, jak Reinhardt nerwowo zaciska i otwiera dłonie. – Nawet nie jest chyba świadom tego, że tu jesteśmy.
– Co? – Heini strzelił oczami w bok, ale w tej samej chwili coś szczęknęło i przeskoczyło w mechanizmie. Reinhardt złapał go za ramię, bezceremonialnie odepchnął, po czym szarpnięciem otworzył drzwi i niemalże wpadł do środka.
Wnętrze potężnego hangaru remontowego tonęło w bladym półmroku, rozświetlanym tylko pojedynczymi światełkami palących się co kilkanaście metrów żaróweczek w kloszach z grubego szkła. Szumiały i mruczały cicho kompresory, warczały silniki pomp i agregaty ładujące. Wchodzącym szturmowcom w pierwszej chwili wydało się, że hala jest pusta, ale gdy oczy przyzwyczaiły się do skąpego oświetlenia, zorientowali się, że...
– A niech mnie wszyscy diabli... – sapnął Heidrich. Ci, którzy znali go dłużej, obrócili się zaskoczeni; była to chyba najdłuższa kiedykolwiek wygłoszona przez niego kwestia.
– Qui... qui êtes-vous? – rozległ się nieco wystraszony głos. Spomiędzy plątaniny kabli i rur wyjrzał młody technik w mundurze, patrzący na nich szeroko rozwartymi oczami. – Qu’est-ce que vous faites ici?!
Podszedł do Reinhardta, który zdawał się go nawet nie zauważać, chciał chyba o coś zapytać, ale dostrzegł Heidricha, zbliżającego się ku niemu drapieżnym krokiem. Cofnął się i dopiero wtedy rozpoznał oznaczenia na czapce kapitana. Strzelił oczami w bok, widząc leżące na podłodze u wejścia ciało w kałuży krwi.
– Les Huns!! – wrzasnął na całe gardło. – Alarme!
– Bierz go! – Reinhardt pchnął Heidricha niczym łowczy spuszczający charta ze smyczy.
Olbrzym skoczył naprzód z zaskakującą dla siebie chyżością, ale technik zerwał się do biegu niby zając, wpadł pomiędzy wijące się rury. Ręka wielkoluda wystrzeliła za nim, dłoń wielkości łopaty złapała za kołnierz, ale chłopak zerwał ją z siebie, wykręcił się, zostawiając w pięści prześladowcy bluzę, skoczył dalej, ku podświetlonemu na czerwono przyciskowi na ścianie.
– Nie dajcie mu włączyć alarmu! – ryknął Kurt, wyszarpując z kabury pistolet. Reinhardt spojrzał w bok, jak zaczarowany, beznamiętnym wzrokiem popatrzył na próbującego przedrzeć się pomiędzy maszynami Heidricha. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, gdy młody Francuz gołą ręką zbił szybę i krwawiącą dłonią wdusił przycisk sygnalizatora.
Rozbłysły czerwone lampy alarmowe, zabuczały syreny – z początku niegłośno i nisko, ale ich wycie stopniowo nabierało mocy, aż w końcu rozległo się ponad całym kompleksem donośnym, wysokim jazgotem.
Gdzieś na zewnątrz odezwał się jeden dzwonek, zaraz za nim drugi; to poszczególne budynki koszarowe włączały swoje własne alerty.
Technik chciał zrobić jeszcze coś – sięgnąć po broń, być może dopaść do konsoli sterowania maszynami – ale nie zdążył. Potężna ręka Heidricha zamknęła się na jego twarzy, druga złapała za kark, objęła tak, jak dorosły bez trudu okala palcami szyję dziecka; chrupnęło, bezwładne ciało osunęło się i zawisło na metalowej barierce.
– Herr Kapitän... – Heidi całym sobą wyrażał skruchę za niewykonanie rozkazu. – On się...
– Nie czas na to! – krzyknął Kurt. – Doerflein, Scheef, odczepiać rury tłoczące! Deeg, uruchomić mechanizm wrót! Schweikart i Kubis, maszynownie tylne! Pfilch i Meier, odczepiać cumy dolne! Ruchy, ruchy, wy cholerne szczury ziemne! Żeby pan kapitan...
Ale Reinhardt nie słuchał.
Patrzył jak zahipnotyzowany na wyrastający z mroku ponad nimi ogromny, poliedryczny kształt powłoki balonu nośnego, na którego czarnym poszyciu odblaskami igrały światła rozbłyskających i gasnących czerwonych lamp. Nie zważając na biegających wokół niego, skaczących przy zaczepach mocowań i przekrzykujących się żołnierzy, zdjął czapkę i zmiął w ręku, przycisnął do piersi, niczym wchodzący do kościoła grzesznik. Powoli podszedł ku gondoli bliżej, niedowierzająco wyciągnął przed siebie rękę. Samymi koniuszkami palców dotknął zimnego metalu...
Wypuścił pistolet, który brzęknął o posadzkę, przyłożył obydwie dłonie do nitowanych blach poszycia, podniósł głowę i uśmiechnął się absolutnie rozmarzonym, niemalże dziecięcym w swej radości uśmiechem.
– „Marlene”... – szepnął. Po srebrnej powierzchni maski stoczyła się pojedyncza łza, która przez chwilę tańczyła na koniuszku śruby mocującej, po czym poleciała w dół, rozpryskując się zaraz obok podeszwy wojskowego buta.
Zamknął oczy. Zaczerpnął głęboko tchu.
– Bosmaaan!!! – ryknął na całe gardło.
– Herr Kapitän! – Wyprężony niczym struna, lekko pobladły Kurt dosłownie zmaterializował się z powietrza, jakkolwiek część ludzi gotowa byłaby przysiąc, że przed chwilą znajdował się zupełnie gdzie indziej.
– Raport o stanie osobowym załogi. – Pośród pandemonium wycia syren, zgrzytu odciąganych na bok żelaznych rusztowań i tupotu nóg biegających ludzi głos Reinhardta był spokojny i idealnie wyważony, jakkolwiek można by zapewne ciąć nim stal.
– Melduję załogę w pełnym składzie, Herr Kapitän! Dwadzieścia dwa plus jeden.
– Na stanowiska.
– Na stanowiska! – powtórzył Kurt, chociaż po panującym przy wejściach na pokład zamieszaniu widać było, że chyba tylko głusi i ślepi nie zdążyli jeszcze zorientować się, że właśnie tam mają się znaleźć... A w każdym razie próbować.
– Tam nie ma przejścia! – Egon wychylił się przez luk w poszyciu. – Cholerne żabojady, zupełnie inaczej u nich to wygląda...! Herr Bootsmann, nie da się przejść!!
– Jak to nie da się...! – Kurt wskoczył do gondoli, skręcił ku drabince na górę i wpadł prosto na niedużą, drewnianą ściankę działową. – Piekło i szatani, gdzie też to tutaj... Schweikart, gdzie drabina na górę?!
– Z boku, za konsolą! – dobiegło go wołanie skądś z góry. – A tu w środku w ogóle burdel taki, że... Nie tak nam to pokazywali!
– Donnerwetter... – Kurt splunął pod nogi na żelazny pokład. Potem zreflektował się, rozejrzał: na szczęście kapitan jeszcze był na zewnątrz. Czym prędzej wytarł plwocinę rękawem, podniósł się i odchrząknął. – Herr Kapitän, statek powietrzny gotów na pana przyjęcie...
– Dziękuję, Herr Bootsmann. – Reinhardt wszedł po żelaznym trapie. Rozejrzał się. Popatrzył na Kurta pytająco. – Co to ma znaczyć?
– Wygląda na to, Herr Kapitän, że zrobili to... po swojemu.
– Po swojemu... – powtórzył Reinhardt, patrząc na opisane francuskimi tabliczkami tarcze zegarów, znajdujących się w zupełnie niewłaściwym miejscu. Przejechał ręką po rzędzie manetek, na próbę puknął jedną, która przemieściła się w górę po skali i opadła na sam dół, nie stawiając żadnego oporu. – Zrobili, powiada pan?
– No cóż... – Kurt rozłożył ręce.
Jeden z tylnych silników zakaszlał, rzygnął czarnym dymem i zaterkotał; nawet przez jego warkot dało się słyszeć tryumfalne wycie Kubisa.
– Wszyscy, którzy nie będą potrzebni do otwarcia i obrony wrót, na pokład! – zakomenderował Reinhardt. – Proszę wyznaczyć i przeprowadzić przyspieszone szkolenie dla operatorów wysokości i sterowych, resztę poinstruujemy już w powietrzu, jeżeli uda nam się w ogóle wystartować. Dać pełną obsadę na działka dziobowe i rufowe, przygotować się do szybkiego wznoszenia!
– Jawohl!
Warknął drugi silnik, po nim trzeci i kolejny. Hangar napełnił się ogłuszającym wręcz turkotem, hukiem i zgrzytem, rozchodzącym się dodatkowo echem od sklepionej kopuły, na to nakładały się wciąż wyjące syreny i dzwonki alarmów; jazgot i huk mieszały się w absolutnie ogłuszającą kakofonię.
– Heidi, pomóż, do cholery!! – darł się tymczasem od kurtynowej bramy Deeg. – Zaklinowało się chyba, cholerne gówno... No już, dalej! Ra-aaz!!...
Mechanizm otwierający rzęził i skrzypiał, z obudowy zaczynały już wydobywać się pojedyncze strużki sinawego dymu, powietrze wypełniał zapach topiącej się gumy i przegrzewającego metalu. Naparli w kilku na mające przesuwać się lekko po suwnicach skrzydło bramy, cal po calu pchając i ciągnąc oporny metal... W końcu coś przeskoczyło, wrota popełzły naprzód.
Przez coraz szerzej otwierające się skrzydła widać było, że na całym terenie jest już jasno jak w dzień, promienie reflektorów miotają się z lewa na prawo, a pomiędzy budynkami biegają ludzie.
– Niezauważenie to już nam się raczej nie uda – mruknął Otto. – Ale chociaż fajerwerki będą... Mały, dawaj, odwiązuj tę swoją linę i wszystkie nogi na pokład, czy jak to się tam mówi!
Heini popatrzył na niego spod oka, nie przestając szarpać się z cumą. Lewa dłoń praktycznie nie nadawała się do użytku, z trudem mógł utrzymać kubek herbaty, więc wszystko robił wyłącznie prawą. W końcu zaczep puścił, lina zwisła luźno, ale zaraz potem zaczęła niespiesznie sunąć za sterowcem, przesuwającym się nieskończenie powoli ku wrotom hangaru.
– Silniki, lewo tył, zmniejszyć obroty. – Reinhardt zauważył, że dziób maszyny niepokojąco podnosi się ku górze, skręcając jednocześnie w prawo. Rolki prowadzące powinny teoretycznie pozwolić im wyśliznąć się z hali bez problemów, ale nie miał zamiaru ryzykować. Przytknął jeszcze raz usta do rury komunikatora. – Silnik lewo tył, obroty w dół!
Przez chwilę maszyny pracowały tym samym rytmem, potem jeden z tylnych motorów ryknął wściekle, żeby zaraz ścichnąć, niemal dławiąc się paliwem. Po kilku sekundach jego praca ustabilizowała się na nieco niższym poziomie, jednocześnie interkom zadudnił głosem Egona:
– Jawohl, zmniejszyć obroty. Przepraszam, Herr Kapitän.
– Idą! Idą!! – krzyknął od wrót Deeg. – Herr Kapitän, przeciwnik w zasięgu wzroku!
– Silniki front, cała naprzód! Wszyscy na pokład!
– Wszyscy na pokład!! – zawołał Kurt, wychylając się z gondoli i jednocześnie patrząc z zaniepokojeniem na wciąż otwierającą się szczelinę bramy. – Herr Kapitän, za pozwoleniem: nie przejdziemy!
– Przejdziemy. – Reinhardt zmrużył oczy, przeciągając niemalże lubieżnym gestem po kole sterowym. – Załoga sterów wysokości, meldować się na stanowiskach!
Przez chwilę nasłuchiwał odpowiedzi.
– Stery wysokości, meldować!
– Pan pozwoli... – Kurt delikatnym ruchem przesunął się obok niego. – Spehl, Felber! Jesteście tam?
– Jawohl! – dwie odpowiedzi przyszły prawie równocześnie, zlewając się w jedno w mosiężnych rurach.
Potem odezwał się Spehl:
– Już, panie bosmanie? Mam ciągnąć za tę wajchę? Bo ja...
– Nie, nienienie! – zamachał rękami Kurt. – Jeszcze nie! Odpowiadajcie tylko, jak was wołają! Ufff...
Od strony wrót rozległy się pierwsze strzały; to Deeg odstraszał przeciwników, którzy najwyraźniej już zorientowali się, że coś jest nie tak w hangarze.
– Stanowisko dziobowe, zezwalam na otwarcie ognia po wyjściu przez wrota. – Reinhardt delikatnie skontrował sterem, ustawiając nos statku na środek szczeliny. Przez krótką chwilę, dosłownie przez mgnienie oka, wydawało mu się, że na samym środku wylotu z hangaru stoi chuda, koścista postać w strzępach wojskowego płaszcza i porwanej masce przeciwgazowej, przez którą przebłyskują bielą kości. Poszarpane, poprzecierane spodnie, schodzone buty, plecak, na którego materiale wybrzuszeniami znaczyły się sfery czaszek...
Zamknął oczy, odetchnął głęboko spalinami, zapachem smaru, kauczuku i żelaza. Ujął mocniej koło sterowe.
– Uwaga, rozpoczynamy manewr wyjścia... przygotować się... już.
– Heidrich, ognia! – ryknął Kurt w interkom.
Stojący w nazbyt wąskim dla niego włazie na dziobie wielkolud szarpnął do siebie dwie dźwignie przeładowania naraz, naprowadził karabiny na cel i ściągnął uchwyty spustów. Sprzężone lufy bluznęły ogniem, posyłając ku biegnącym przez otwarty asfaltowy plac żołnierzom śmiercionośną nawałnicę ołowiu, rykoszetującego od nawierzchni i rwącego pasy lądowiska.
– Herr Kapitän, nie przejdziemy! – Dziób sterowca wpasował się już niemal cały w prześwit pomiędzy stalowymi połówkami bramy hangaru, a silniki wciąż pchały ich naprzód. – Deeg, co ja mówiłem! Na pokład, ale to już!!
Wywołany szturmowiec obejrzał się, machnął ręką: zdążę! Przeładował karabin po martwym strażniku, przymierzył po raz kolejny, dał ognia; z satysfakcją przygładził wąsa, widząc, jak przeciwnik zwija się na ziemi.
– Przejdziemy, Herr Bootsmann. Uwaga, na moją komendę... jeszcze nie... Dziób w górę!
– Dziób w górę! – zawołał Kurt w interkom. – Spehl, Felber, ciągnąć te wasze blokady!!
Pozornie bez żadnego wysiłku i czyjegokolwiek udziału przód maszyny ledwo zauważalnie uniósł się do góry. „Ledwo”. Stojący za karabinami Heidrich aż zachwiał się, poleciał do tyłu, posyłając serię pocisków smugowych wysoko w szarogranatowe, skrzące się blednącymi gwiazdami niebo; wyczołgujący się właśnie z tylnej gondoli silnika Egon zaklął, czując, jak podłoga ucieka mu spod nóg. Niemal odgryzł sobie język, w końcu złapał się jakiegoś wystającego elementu nad głową i zawisł z nogami w powietrzu nad pracującym wałem silnika. Zaś mający właśnie zamiar wskoczyć na gondolę Deeg uświadomił sobie, że jego stopa zamiast na ażurowy stopień trafiła w pustkę.
– Hę? – Popatrzył zaskoczony na oddalające się wejście, podbiegł kawałek, podskakując kilka razy i próbując dostać się na podnoszący się trap, ale z przerażeniem uświadomił sobie, że wejście jest coraz wyżej i wyżej, a sterowiec tylko przyspiesza...
– Gondola nawigatora! – Kurt pokazał mu palcem na podwieszony nieco dalej kiosk. – Starszy szeregowy, czy wam się może wydaje, że ja wydaję rozkazy bez sensu?!
– W żadnym razie nie, Herr Bootsmann!! – Deeg pocwałował ku tyłowi zeppelina, mijając przelatujące obok krótkie liny cum i ciągnące się za maszyną elementy rusztowań. Gondola była coraz bliżej, pędząc mu na spotkanie. Przygotował się już do skoku, ale zauważył z przerażeniem, że ona też zaczyna podnosić się coraz wyżej i wyżej, a rampa, po której biegł, zaraz się kończy...
Zahamował gwałtownie, modląc się, żeby odległość do skoku nie była zbyt duża, wymierzył, sprężył się w sobie – i skoczył.
A chwilę potem leżał półtora metra niżej, nie do końca rozumiejąc, co się stało.
Ponad nim nadal przenosił się kadłub potężnego sterowca, dudniącego karabinami maszynowymi, ryczącego silnikami i rzygającego sinym dymem z przeciążonych maszyn, podnoszącego się coraz wyżej i wyżej, o grubość włosa dosłownie muskającego grzbietem balonu nośnego górną krawędź hangaru – a on został tutaj, na ziemi.
– O nie... – na pół jęknął, na pół warknął. Nad jego głową zahuczały gondole z silnikami, wiatr od propellerów cisnął pyłem w oczy. Deeg zobaczył jeszcze twarz Egona, machającego do niego gorączkowo i pokazującego mu na migi, że jest skończonym idiotą. – O nie!
Po prostu poderwał się i pobiegł.
Biegł, przesadzając leżące w kanale technicznym kawałki żelastwa i drewniane kozły, wyciągając nogi tak daleko, że aż chrupało mu w stawach. Biegł tak bardzo, że przed oczami zaczęły mu latać kolorowe plamy, a w skroniach zaczęła dudnić krew, grożąc, że zaraz przebije bębenki i tryśnie uszami. Tak bardzo całym sobą biegł, jak do tej pory tylko raz w życiu, gdy całe dziesięciolecia temu okazało się, że głupi, stary i wredny ogrodnik sąsiada ma nie tylko astmę i wszy, ale też wielkiego, czarnego, złego psa.
Biegł i coraz bardziej widział, że zwyczajnie nie zdąży.
Zaczął płakać, jeszcze biegnąc, gdy rozpacz wylała się z serca niepowstrzymaną falą. Te wszystkie ataki i kontrataki, cholerne zmarnowane lata w okopach, potem nieskończenie długie miesiące w kompanii karnej, te wszystkie idiotyczne pomysły i bohaterskie wypady na terytorium wroga, wszystko po to, żeby zginąć – w taki sposób?? Zostawiony, zapomniany...? Dobiegł do otwartych na całą szerokość wrót, upadł na kolana i zaszlochał gorzko, widząc wysoko ponad sobą wciąż wznoszącą się rufę potężnego statku.
Opuścił głowę, popatrzył bezsilnie na własne ręce, pokryte smarem i brudem z drzwi, które to przecież on otwierał... I na sunącą mu między kolanami linę cumy.
Zamrugał. Po prostu tam była – długa, skręcona z konopnych powrozów lina, sunąca z sykiem i szelestem po betonowej posadzce, ciągnąca się pozornie bez końca wąziutką kreseczką za oddalającym się powietrznym statkiem. Wiła się tak i wiła dokładnie pomiędzy jego kolanami, a sterowiec był coraz dalej i dalej.
Ciekawe, jak długa może być taka cuma? – pomyślał mózg starszego szeregowego Deega. Na szczęście dla starszego szeregowego Deega jego ciało nie zadawało sobie podobnych retorycznych pytań. Dlatego też, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, starszy szeregowy Deeg rzucił się szczupakiem naprzód, łapiąc uciekającą linę obydwiema rękami.
Niespełna dwie stopy przed jej końcem.
– WwwwaaahaaahaaHAAAAAAaaahahaa!!! – Deeg wrzasnął, gdy lina pociągnęła go za sobą po betonie.
Zamknął tylko oczy, czując, jak błyskawicznie przeciera mu się materiał na kolanach i łokciach, potem przekręcił się na plecy, gdy z pewnym zdumieniem skonstatował, że od ziemi odrywają mu się najpierw łopatki, potem dolna część pleców, potem szorują po niej pośladki, w końcu obcasy butów, a potem...
– Łaaaaa...!
– Herr Kapitän, coś za sobą ciągniemy! – Kurt wychylił się z gondoli, patrząc na oddalający się i malejący w oczach pejzaż lądowiska, po którym wciąż biegały błyskające iskierkami karabinów ludzkie mrówki. – Wydaje mi się, że... że to lina cumownicza, Herr Kapitän.
– Wyślijcie Schweikarta, żeby ją odciął, gdy wyjdziemy wyżej. – Reinhardt złapał się drugą ręką za uchwyt w suficie, praktycznie wisząc na pochyłej podłodze. – Rozpocznijcie manewr wyrównania, gdy wyjdziemy na trzysta pięćdziesiąt... I każcie zrzucić wszystko, co Francuzi mogli już załadować. Niepotrzebny nam dodatkowy balast.
– Jawohl, Herr Kapitän. Co do tej liny jednak...
– Tak?
– Wydaje mi się, Herr Kapitän, że na jej końcu wisi starszy szeregowy Deeg.
– Doprawdy? – Reinhardt przesunął się nieco bliżej okna, przez chwilę wpatrywał w pejzaż za rufą.
– Tak, Herr Kapitän. Wydaje mi się też, że krzyczy.
– No cóż, zajmiemy się nim później. Na razie, Herr Bootsmann...
– Kurwa! Lecą na nas! – zadudniła tuba komunikatora. – Albert, widzisz ich?!
– Są! Są, też widzę jebanych synów! – odezwał się drugi głos. – Weź no przekaż na mostek, żeby tam stary...
– Panowie marynarze! – Kurt złapał za lejek, widząc, jak brew Reinhardta wędruje do góry. – Proszę o przepisowe meldunki i nienadużywanie systemów Sprechanlage!
Na chwilę zapadła cisza.
– Dwa samoloty od... eee... – zdecydowanie cichszy, bardziej pokorny głos zająknął się i zawahał.
– Rufy – podpowiedział ten drugi.
– Od strony rufy, Herr Bootsmann.
– Kontynuować wznoszenie, Herr Bootsmann. Wysłać ludzi na stanowiska bojowe, niech od razu otwierają ogień.
– Na stanowiska bojowe!! – ryknął Kurt w komunikator, aż rury zadźwięczały echem.
Reinhardt popatrzył na wschód, ku linii frontu. Nieduży, różowy pasek chmur podświetlonych pierwszymi promieniami wstającego słońca zwiastował rychłe nadejście nowego dnia. Zatrząsł się – po części z nerwów, po części z dotkliwego, przenikającego przez cywilne ubranie chłodu. Nie mieli nic cieplejszego, żadnej wody ani żywności... Ale też lot nie miał być szczególnie długi. Raz jeszcze dotknął koła sterowego, popatrzył na wskaźniki gazomierza, delikatnie popchnął od siebie manetkę steru wysokości, żeby lepiej przyjąć nadchodzący powiew wiatru. Uśmiechnął się do siebie. I do niej.
– Dzień dobry, „Marlene” – szepnął.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.