Читать книгу Sztywny - Michał Gołkowski - Страница 8

Оглавление

Krótki prolog w formie epitafium

Leżę sobie i krwawię.

Konkretnie – leżę sobie na dnie studzienki kanalizacyjnej i krwawię z rany postrzałowej w brzuch. Nawet szczególnie już nie boli, zostało tylko jakieś takie przyćmione wrażenie, odzywające się od czasu do czasu krótkim ukłuciem i rozlewające po otrzewnej tępym brakiem czucia. Ręce mam całe upieprzone własną juchą, która zdążyła dokumentnie przesiąknąć kurtkę i spodnie... Nie, mało co już czuję. A może... Może tak naprawdę właśnie to mnie boli, i to potwornie boli, tylko że nie czuję nic, bo wszystko przyćmiewa uczucie wypływającego mi przez uszy mózgu o konsystencji rzadkiej jajecznicy? Nie jestem już nawet do końca pewien, ale chyba tak – jednak głowa boli bardziej. Bądź co bądź, leżenie sobie pod gołym niebem podczas emisji to nie przelewki.

A zatem leżę sobie i krwawię, w dodatku szalejący nade mną huragan anomalnej energii powoli zmienia mi mózg w kaszę. Gałki oczne zdążyły już chyba ugotować się na twardo, język napuchł, wylazł z ust i majta się gdzieś w okolicy szyi. Cały pokryty jestem własnymi rzygowinami i krwią. Nie ma co, piękny sposób pożegnania się z życiem dla (w miarę) szanującego się stalkera.

Leżę tak i umieram powoli, zastanawiając się tylko, czy zdążę się wykrwawić, czy też zabije mnie przysłowiowy gniew Sarkofagu; nie mogę się zdecydować, czy bardziej odczuwam pulsującą krwią ranę brzucha, czy bąblujący pod czaszką mózg. Szkarłatne niebo przelewa się, ryczy i wyje jak rzeźnia pełna upośledzonych umysłowo dzieci, a ja czuję, jak finalnie zaczyna odpływać ode mnie świadomość. Na chwilę, zanim pochłonie mnie otchłań niebytu, w moim udręczonym, na wpół usmażonym mózgu rozbłyskuje jeszcze i gaśnie pytanie:

Cholera...

...jak w ogóle do tego doszło?


Flatline: minus jakieś dwa tygodnie

– Ej, Sztywny!

Cholera, może odpuści, pomyślałem sobie wtedy. Może da spokój i się odpieprzy, może uwierzy, że nie słyszę. Na wszelki wypadek przyspieszyłem kroku, spuściłem głowę niżej i udawałem, że myślę o czymś zupełnie innym.

– Sztywny, ej! No poczekaj no!

Wciągnąłem głowę w ramiona, zastanawiając się, czy mogę przyspieszyć jeszcze bardziej, ale tak, żeby nie wyszło na to, że uciekam. Telefon w ręku, ręka pracowicie udająca, że biega po klawiszach, wysyłając jakiegoś Bardzo Ważnego Sesemesa. A co...

– Hej, poczekaj!

Stukot szpilek po chodniku. Cholera, nic z tego. Gdy była już naprawdę blisko, odwróciłem się, wciąż trzymając w ręku telefon – ot tak, żeby sobie nie myślała, że nie miałem zupełnie nic do roboty.

– Cześć, Oksana. – Zmusiłem się do uśmiechu, jednocześnie oceniając swoją sytuację i rozważając warianty zachowania.

– Heeej! – Na szyję rzuciło mi się pięćdziesiąt parę kilo futra z norek, lakierowanej na czerwono skóry, złota, pudru i równie ciężkiego zapachu perfum. Od razu na szybko wykreśliłem w myślach wariant wstępnego walnięcia z liścia w twarz, chyba nie będzie to jedna z TYCH rozmów... No, chyba że Oksana w końcu zaczęła chodzić na te zajęcia z rozwoju osobowości, o których mi opowiadała od roku, i sprawdziła w słowniku znaczenie słowa „decepcja”. Do tej pory była pewnie przekonana, że to albo sequel słynnego kilka lat temu filmu, albo rodzaj pigułki wczesnoporonnej.

– Sztywny, mmmm... – Jak zwykle zaczęła od wymiany płynów ustrojowych i rewizji osobistej; nie powiem, żeby w innych okolicznościach miało mi się to nie podobać, ale ostatnio stawało się jakby nużące. Poza tym poczułem wyraźnie, jak drgnęła, kiedy jej ręka prześliznęła się po pistolecie tkwiącym u mnie za paskiem. Dałem radę w końcu zrobić w ustach trochę miejsca też dla własnego języka, odsunąłem od siebie dziewczynę, wierzchem dłoni starłem z warg szminkę. Smak miętowego tic-taca pozostał.

– Co tam, Oxi – stwierdziłem bardziej, niż zapytałem, bo i tak wiedziałem, co mi powie.

– Stęskniłam się za tobą, Sztywny. – Płaczliwie-zalotny głosik i trzepot doklejonych rzęs ni cholery nie pasowały do okoliczności naszego ostatniego rozstania, ale wiedziałem, że to tylko klasyczna zagrywka. Westchnąłem ciężko, sięgnąłem do kieszeni po papierosa.

– Oxi, nie mam czasu teraz. Spieszę się.

– Oj, no weź, Sztywny, no... – Przylgnęła do mnie całym ciałem, patrząc w oczy wzrokiem chętnej suczki. Tak, Oxi zawsze była dobra w te klocki. Mój mózg to wiedział, moje ciało to wiedziało, ale pewnych reakcji organizmu nie da się kontrolować; Oksana uśmiechnęła się szeroko, czując pod ręką najbardziej nieposłuszną z moich kończyn. – Chodź...

– Nie mogę, mała. – Wydmuchując dym, rozejrzałem się po okolicy. Tak, to pewnie ten; wielka maska przedłużonej beemwicy z czarnymi szybami wyglądająca niezobowiązująco zza rogu bloku. Ot, akurat na tyle, żeby kierowca nas widział, ale bez rzucania się w oczy. Jak krokodyl w tropikalnej rzece: „Jestem tylko małą, szarą, deszczową chmurką”. – Mówię ci przecież, że się spieszę.

– Na pewno znowu do niej idziesz. – Wydęła wargi, udając, że się dąsa. – Znowu będziesz spał z tą zdzirą.

– Nie – skłamałem. – Słuchaj, muszę iść, Oxi. Czekają na mnie.

– Nie kochasz mnie już. – Zrobiła ruch, udając, że chce odejść. – A ja mam w domu coś nowego...

Poczułem, jak zasycha mi w gardle. Nie jestem typem, na którym byle co mogłoby zrobić wrażenie, ona też z niejednego już pieca chleb jadła – ale jeżeli Oksana mówi, że ma coś nowego, to naprawdę musi to być niezły wynalazek. Przez krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie zaryzykować, ale właśnie ten moment wybrał kierowca samochodu, żeby wrzucić wsteczny i cofnąć się kawałek za blok. Pewnie uznał, że za bardzo rzuca się w oczy. A więc stali na włączonym silniku, złamasy jedne...

– Muszę lecieć, Oxi – uśmiechnąłem się nieszczerze – pogadamy jutro.

Odwróciłem się i ruszyłem żwawym krokiem.

– Jutro to możemy już nie zdążyć, Sztywny. – Głos Oksany doleciał do mnie razem z szumem zbliżającej się beemwicy. – Szary pytał się o ciebie.

Nogi jakby mi ktoś przyspawał do chodnika. Nagle zrobiło mi się gorąco, poczułem, jak świat dookoła zawirowuje, potem uspokaja się nieco. Zaciągnąłem się, odwróciłem, starając się, żeby mój głos brzmiał na tyle niezobowiązująco, na ile to możliwe.

– Szary? – Stalowy potwór podjechał już praktycznie na wysokość Oxi, ale przez przyciemnioną szybę nie widziałem, kto siedzi za kierownicą. Ani obok. Ani z tyłu. Chyba nie było sensu strzelać, szkło na pewno pancerne. – No popatrz, jaki zbieg okoliczności. Wpadnę do niego w wolnej chwili, co tam u niego?

– Szary cię szuka. – Głos Oksany nie miał już w sobie nic z poprzedniej słodyczy, teraz były to po prostu słowa. – Tym razem ostro przejebałeś, Sztywny.

Wydmuchnąłem dymek, strzyknąłem śliną na ziemię.

– Spierdalaj.

Odwróciłem się i ruszyłem dalej, nie czekając nawet na cokolwiek, co będzie mi chciała jeszcze powiedzieć. Nie miało to już najmniejszego znaczenia, a ja wciąż musiałem załatwić swoje sprawy. Trzasnęły drzwi, beemwica, wyjąc silnikiem, przeleciała obok, zostawiając mnie w chmurze sinych spalin.

Szedłem sobie tak po trotuarze, mijając ludzi i samochody, i myślałem intensywnie: co tu, cholera, zrobić? Po lewej i prawej migały okna i podwórka, gdzie nie spojrzeć, wszechogarniający syf, jak to w naszej mieścinie: kilkupiętrowe bloki pokryte odłażącym syfnym tynkiem, niedomyte syfne okna, zabudowane nierównej wielkości szybami syfne balkony pełne syfu, którego właścicielom zbyt małych, ciemnych, syfnych mieszkanek nie chciało się znosić na dół albo szkoda było wypieprzyć. Tak mnie uderzyło – te mieszkanka są tak samo syfne, jak i ludzie. Każdy z nas ma gdzieś w sobie taki zabudowany balkon, który z założenia miał być miejscem, gdzie powinno się odpoczywać, cieszyć świeżym powietrzem, słoneczkiem i widokiem. A ponieważ inni ludzie zabudowują swoje balkony i psują nam ten widok, w dodatku przez większość roku pogoda jest cokolwiek chujowa, to zabudowujemy te nasze balkony i trzymamy na nich syf. Syf zbyt duży, żeby go zmieścić do codziennego zsypu, zbyt nieporęczny, żeby znosić po schodach, zbyt sentymentalny, żeby go wyjebać z okna. Chwilowo postanowiłem wynieść Oksanę na mój duchowy balkon; może kiedyś ją odkurzę i znów będę używał, a na tę chwilę jest syfem. Wielkim, nieporęcznym, sentymentalnym syfem.

Na szczęście do Akwarium nie było już daleko, więc z pewną ulgą powitałem zaparkowane przy schodach znajome samochody. Znajome – tak; czy przyjazne – to się okaże.

– Cześć, Iwan, co dobrego? – rzuciłem od wejścia do wykidajły, który bez pytania pokazał mi ręką drogę przez bramkę. Oczywiście detektor zawył, jak pies z jajcami obwiązanymi drutem kolczastym, ale ochroniarz skrzywił tylko pokrytą szramami mordę i machnął: wchodź, kto by się przejmował.

– Jużeśmy myśleli, że nie wrócisz. – Moja ręka dosłownie utonęła w uścisku jego łapy, wielkiej niczym bochen razowego chleba. Przez chwilę myślałem, że może wreszcie udało mi się go dobrze złapać, ale potem były bokser przycisnął i musiałem spasować. – Co tam się stało?

– Nic, jak to w pracy bywa. – Wzruszyłem ramionami. – Były zawirowania, ale przecież jestem, nie?

– No jesteś. – Uśmiechnął się krzywo. – Zobaczymy, jak długo.

– Iwan, weź się pierdol, co? – Poczułem, że już-już wracający dobry nastrój znów ulotnił się jak rozlany spirytus. – Nie masz co powiedzieć?

– Sztywny, no coś ty? – Bramkarz rozłożył ręce, tępa twarz neandertalczyka wyrażała nieudawane zdziwienie i wręcz skruchę. – No co? Przecież nie wiadomo, kiedy znowu pójdziesz, nie? Coś nerwowy jesteś...

– Nieważne – uciąłem. – Źle spałem. Kto jest?

– No, są już Prosiak, Strusiu, Prawiczek... – Trzy paluchy grubości pęta kiełbasy wyznaczyły nieprzekraczalny dla Iwana horyzont myślowy. – I paru innych.

– Szef?

– U siebie.

Wszedłem do mocno już zadymionej sali niby-klubu nocnego. „Niby”, bo jak to ujął sam Szef, bardziej z Akwarium nocny niż klub. Teoretycznie są podesty dla dziewczyn, wystrój też taki bardziej w klimacie burdelu niż pijalni piwa, ale jakoś się z biegiem czasu lokal zmenelił. Jak byłem młodszy, to sam pamiętam, że pod drzwiami się stało, gwizdało za wychodzącymi w wysokich butach lalkami i próbowało na różne sposoby wyminąć albo oszukać wykidajłów, żeby wśliznąć się do środka i popatrzeć na wijące się na niklowanych rurach tancerki, ale ostatnio jakoś nam to nasze Akwarium zarosło, że tak powiem, glonami. Tancerek nie ma już dłuższy czas, w barze podają w zasadzie tylko to, co piją nasi, klientela też nieszczególnie zróżnicowana. Dzięki temu lokalne cwaniaczki, cała szpana i inne mażory przeniosły się do lepszych lokali – takich, gdzie wybite w asfalcie parkingu dziury nie spowodują konieczności przymusowej ewakuacji z tjuningowanej bryki na obniżonym zawieszeniu, a zarzygany kibel ma przynajmniej działający zamek w drzwiach. Tak, dokładnie tak: duże, błyszczące ryby odpłynęły sobie na czystsze wody, a my sobie spokojnie w naszych glonach wegetowaliśmy. Żadnej dilerki, żadnych burd... no, przynajmniej od tej strzelaniny rok temu, ale wtedy też Szef podjął decyzję o zastosowaniu środków odstraszających gówniarzerię. Kto chce, ten przyjdzie, kto się nie wystraszy, ten zostanie. Innych nam tu nie było potrzeba.

Grubego akurat nie było za kontuarem, więc sam wyciągnąłem sobie browca z lodówki, otworzyłem obrączką i pociągnąłem solidnego łyka. Nie należy jednak o suchym ryju pchać się do ludzi, a wyschło mi gardło na wiór. I to w sumie nie wiem dlaczego – co ja, nie spodziewałem się z Oxi spotkać? No spodziewałem. Tylko jakoś... za szybko tak jakoś poszło. No i nie sądziłem, że Szary mógł się już dowiedzieć.

– Joł, Sztywny! – pomachał do mnie od swojego stolika Prosiak. – Łasap, madafaka?

– Orrajt men, siekierałt. – Podniosłem rękę, ale nie poszedłem się witać. Jeszcze nie teraz; czas na ruski rap i opowieści Prosiaka o jego nieletnich kochankach będzie potem. Zresztą wyglądało na to, że właśnie bajerował jakąś hipsterkę... Szczególnie ładna nie była, ale on miał oko do tych spraw, potem się na zdjęciach oceni dokładniej. Akurat w tym nie byłem w stanie nawet zrozumieć jego gustów, ale on sam podsumowywał to zawsze krótkim: „Na bagietę akurat usiądzie”.

– No proszę, czyli jednak wróciłeś – poklepał mnie po ramieniu Zek. – Dobrze cię widzieć.

– Dobrze być widzianym, brat. – Objęliśmy się na misiaczka, mocno, prawie że do bólu. Potem Zek odsunął mnie, popatrzył prosto w twarz, uśmiechnął się, objął jeszcze raz.

– Masz? – zapytał mnie, wymownym ruchem głowy pokazując na plecak.

– Mam. – Kiwnąłem tylko. – Zaraz do Szefa idę, tylko musiałem po Oksanie gardło przepłukać.

– A co z nią? – zaciekawił się Zek. – Znowu jesteście razem? To chyba nie gardło musiałbyś płukać. Chociaż Daria mi mówiła, że podobno jak były na studiach, to...

– Nie chcę wiedzieć – zastrzegłem się. – Nie, nie jesteśmy razem. Jak chcesz, to ją bierz.

– Serio? – Zek spojrzał na mnie tak bardzo zdziwiony, że aż przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. – Słuchaj, zawsze mi się wydawało, że jesteście parą.

– Czasem parą, czasem trójkątem albo inną figurą geometryczną. – Dopiłem piwo, posłałem butelkę w krótki lot na dno żelaznego kosza. – Chociaż dwa punkty to raczej odcinek tworzą, a w każdym razie powinny. Nie chce mi się o tym teraz gadać.

– Dobra, spoko. – Zek kiwnął ze zrozumieniem. – A gdzie Eliasz i Czarny?

– Nie ma Eliasza i Czarnego – mruknąłem do siebie, mijając go w drodze do drzwi wiodących ku części biurowej na tyłach Akwarium. – Potem ci opowiem.

Przycisk dzwonka, chwila oczekiwania, spojrzenie w szklane oko kamery pod sufitem, potem brzęczyk powiadamiający o zdjęciu blokady. Popchnąłem drzwi i ruszyłem wąskim korytarzem, mijając po drodze zakratowane pomieszczenia składzików, chłodni i rozdzielni elektrycznej. Kolejne drzwi, kolejna kamera, kolejny brzęczyk i wszedłem do prywatnego salonu Szefa.

– No i co, Sztywny? – Szef przywitał mnie, jak zwykle, bez śladu uśmiechu ani emocji.

– Cześć, Szef. – Nie zwlekając, ściągnąłem z ramienia plecak, zacząłem wypakowywać na żelazny stół zawartość. – Dziś ryczałt czy sztuki?

– Sztuki.

Nie powiem, żeby mnie to ucieszyło, ale co zrobić. Po kolei wyjąłem z plecaka pojemniki, Szef już zdążył naciągnąć na siebie ciężki, ołowiany fartuch i rękawice; jeden po drugim otworzyłem zamki i wytrząsnąłem na stół ostatni zbiór artefaktów.

– Taaak... – Handlarz nachylił się nad stołem, po kolei przeciągając spektrometrem nad świecącymi, podskakującymi tworami, porównując odczyty z leżącymi obok dokumentami. – Nieszczególnie bogato, co, Sztywny?

– Zona nie dała – mruknąłem, patrząc na wiszący na ścianie kalendarz. Dziewczyna odwrócona tyłem, widać tylko wypięte apetycznie pośladki w minimalistycznej bieliźnie, ale nagle dotarło do mnie, że to na sto procent Oksana. Widziałem już tę fotkę tyle razy, a dopiero teraz poznałem, że to ona. I kalendarz stary przecież, zastanawiałem się nie raz, po jaką cholerę go Szef trzyma... No to już wiem. – Na wódkę wystarczy chyba.

– Zobaczymy, zobaczymy. – Głos Szefa nie wyrażał żadnych emocji, normalnie jakbym rozmawiał z komputerowym syntezatorem dźwięku. – Powinno wystarczyć.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza, tylko Szef pstrykał aparaturą i liczył coś na kalkulatorze.

– A co z Czarnym? – rzucił niby od niechcenia, nie patrząc na mnie. Spodziewałem się tego pytania, rozpatrywałem też różne warianty odpowiedzi, ale nie dałem rady wybrać tego jedynego, właściwego. Czas na namysł minął, więc zdecydowałem się na najprostszy.

– Czarny został w Zonie – próbowałem wypowiedzieć to na tyle nonszalancko, na ile potrafię, ale słowa zabrzmiały jakoś głucho. Szef nie zareagował, nawet nie dał po sobie poznać, że usłyszał odpowiedź, więc po chwili dodałem: – Eliasz też.

– A ty wiesz, Sztywny, co mówią o ludziach, którzy wracają bez towarzyszy? – Szef podniósł na chwytaku dorodną „kroplę” i chwilę patrzył, jak odblaski ultrafioletu tańczą po powierzchni artefaktu. – A weź mi powiedz, w jaki sposób zostali?

– Razem.

Szef odłożył artefakt, zdjął rękawice, dopiero potem spojrzał na mnie uważnie. Nie lubię, jak Szef na mnie patrzy, bo nigdy wtedy nie wiem, co sobie może myśleć. Niby wyglądał jak szczyl, normalnie gówniarz jakiś: ledwo mu się broda sypała, twarz jak u pacholęcia, a było w nim coś, co przypominało ulicznego kundla – mały, bury, niepozorny taki, a człowiek mimo wszystko się boi. Bo tacy jak Szef nie rodzą się silni, ani nawet nie nabierają tej siły z czasem. Oni po prostu przeżywają, dokładnie jak te uliczne kundle. Oni przeżywają, gdy więksi i silniejsi giną pod kołami samochodów, od ran i od chorób, od zimna i gorąca, złapani przez rakarzy albo zakatowani na śmierć kijami przez bandę podrostków. Tacy jak Szef przeżywają, a jak spojrzą ci w oczy, to wiesz, że ciebie też mogliby bez trudu przeżyć.

– Dlaczego? – zapytał krótko. Nie powiem, ulżyło mi. Ulżyło mi, bo nie musiałem opowiadać o nożu, którym jadłem wtedy tłustą, zimną konserwę, a który wbiłem Eliaszowi bez ostrzeżenia w szyję. Nie musiałem rozwodzić się nad tym, jak pół nocy bawiłem się w podchody z Czarnym, aż w końcu udało mi się go przypadkiem trafić rykoszetem w ramię. Nie było konieczności relacjonować, jak błagał mnie i zaklinał, zalewając się łzami bólu i żalu, cały upieprzony własnymi smarkami, żebym jednak go oszczędził, a ja strzeliłem mu w głowę. Nie trzeba było też wspominać, że słabo idzie mi strzelanie do ludzi na zimno, więc trzęsły mi się ręce i musiałem strzelić jeszcze raz.

Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki wdech, żałując, że wypiłem już całe piwo, bo chętnie bym czymś teraz zwilżył gardło. Nadal miałem wrażenie, że czuję w ustach posmak tic-taca po Oksanie.

– Czarny i Eliasz próbowali mnie przekonać, żebyśmy sprzedali towar komu innemu – wyrzuciłem z siebie jednym tchem. – Nie było wyboru.

– Hm. – Nie wiedziałem, czy miało to być potwierdzenie, czy wyraz wątpliwości. – Komu?

Pistolet uwierał mnie w kość ogonową, starałem się nie dać poznać, że miałem go przy sobie.

– Nie chcieli powiedzieć.

– Hm.

Nastała długa chwila ciszy, podczas której Szef tylko patrzył prosto na mnie. Nagle poczułem, że mam gacie mokre od potu.

– Hm.

Wyobraziłem sobie, jak wyszarpuję pistolet zza pleców, jednym płynnym ruchem podnoszę, przyrządy celownicze układają się w linię... Naciskam spust, głowa Szefa eksploduje czerwonym bryzgiem, a ten idealnie pokrywa wypięty tyłek Oksany substancją, o której chyba nie marzyła w najbardziej nawet wynaturzonych snach. Potem wyobraziłem sobie, jak wyszarpuję pistolet, płynnym ruchem podnoszę, przyrządy układają się w linię, ciągnę za spust i pudłuję. A potem zacząłem się poważnie zastanawiać, czy na pewno wprowadziłem wcześniej nabój do komory.

– Masz mi coś do powiedzenia, Sztywny?

– Nie.

– No to jesteś wolny. Kasa do odbioru u Grubego.

– Dzięki.

Wyszedłem z salonów Szefa na miękkich nogach, mając ochotę oprzeć się od razu o ścianę i zapalić, ale wiedziałem, że on patrzy w stojące na biurku monitory i zastanawia, co zrobić. Pewnie miał już Grubego na linii, a Gruby miał gotową dla mnie albo kasę, albo kulkę. Nie no, zresztą tak w klubie chyba mnie nie zastrzelą, raczej na ulicy potem... O ile zdążą przed Szarym. A zresztą, chuj. Zwolniłem zamek przyciskiem, popchnąłem drzwi, wszedłem w siwobłękitny opar dymu w głównej salce.

– Gruby, daj wypić! – Oparłem się ciężko o kontuar. Na chwilę zamknąłem oczy, próbując zepchnąć na dno świadomości obraz błagającego mnie o życie Czarnego i Eliasza, usiłującego rękami zatamować chlustającą z szyi krew. Gdy podniosłem wzrok, stała już przede mną pełna szklanka piwa, więc nie czekając na nic, upiłem solidnego łyka. Posmak tic-taca pozostał.

– Sztywny, dawaj do nas! – pomachał mi od stolika Struś. No tak, Prosiak już się zmył, nie ma też jego małoletniej ofiary, więc jutro nad ranem na dropboxa spłyną zdjęcia, a w przeciągu dwóch-trzech dni pojawi się filmik na RT. Prosiak to popierdolony gościu, swoją drogą – zbudował sobie mieszkanie jako tajne studio do nagrywania nielegalnego porno. Kamery ma chyba wszędzie, przynajmniej tak by wynikało z pewnych ujęć na jego filmikach, na które na mur-beton nie zgodziłyby się nawet najbardziej ujarane nastolaty. Nikogo ze znajomych nigdy do siebie nie zaprasza – „to sposób okazania szacunku dla waszej prywatności, rozumiecie sami” – ale chatę musi mieć niezłą... No cóż, każdy na coś kasę wydaje, nie? Tylko ja nigdy nie wiem, co z moją dolą robię. Wziąłem piwo, pokazując Grubemu, żeby potem podał jeszcze trzy – po jednym dla każdego przy stoliku. Co prawda gościa siedzącego obok Zeka nie znałem, ale zakładałem, że skoro siedzi przy naszym stoliku, to musi być ktoś swój.

– Sztywny – Jądro. Jądro – Sztywny – dokonał na szybko prezentacji Zek. – Siadaj, brat. Sprawę omawiamy akurat, zainteresowany?

– Zek, cholera, dopiero wróciłem. – Przeciągnąłem się, czując, jak bolą mnie wszystkie mięśnie. – Jeszcze odkazić się muszę, tabletek nie zdążyłem wziąć nawet.

– No, jak poszedłeś, to zadowolony jesteś; a ja niby co? – Pokręcił głową. Fakt, mieliśmy iść razem, tylko Zekowi akurat wezwanie donieśli na sprawę. Nic wielkiego, bo tylko posiadanie na użytek własny, ale donieśli w przeddzień wyjścia do Zony. Nie wiem, listonosz chory był, zagubiło się na poczcie czy coś, cholera wie, dość, że doręczyli mu do rąk własnych parę godzin przed tym, jak mieliśmy zaplanowane wyjście. Na swojej własnej sprawie przecież musiał się pokazać, nic się nie dało już zrobić, więc ja poszedłem sam z Czarnym i Eliaszem. – Niektórzy się nie wybiegali odpowiednio jeszcze.

– Jasne, brat, sory. – Podniosłem ręce. – Moja wina. Swoją drogą, może i lepiej, że nie poszedłeś.

– No, na to wychodzi. – Kiwnął głową. – Słuchaj, jest sprawa, Jądro ma namiar... Zainteresowany?

– Kiedy?

– Cztery dni.

– Mało... – Odchyliłem się na kanapie, obserwując, jak Gruby niesie do nas kufle. – Co tak szybko?

– Taka konieczność.

– Pomyślę. Ale nie krępujcie się, kontynuujcie, panowie, ja muszę się sponiewierać.

Jednym uchem słuchałem rozmów, ale tak naprawdę to przyglądałem się gościowi po drugiej stronie stolika. Gdzieś już go widziałem kiedyś... Ostre uszy, trochę jak u wilka, ale to pewnie taka uroda albo go przy porodzie za te uszy wyciągali z mamuśki. Jasnoszare oczy uśmiechają się niby, ale jestem więcej niż pewien, że facet ma broń. Jądro. Niby charakterystyczna ksywa, a jakoś nie mogę skojarzyć.

– ...tam ostatnio spadł transport – cichym głosem wyjaśniał wyżej wspomniany. – Śmigłowiec bojowy, amerykański, Black Hawk.

– Jak na filmie, hry, hry – wtrącił Struś. Struś zawsze się śmiał, jakby chrumkał, więc często go mylili z Prosiakiem, z którym siedzieli w jednej ławce w podstawówce. – A ciapate brudasy będą? Hry, hry.

– Struś, cicho bądź. Idź się przejdź, jak za dużo wypiłeś. – Zek spojrzał piorunująco, Struś się zamknął. – Mów dalej, Jądro.

– Tutaj spadł. – Pokazał palcem na wydrukowany kwadrat mapy. – Zadanie jest proste: dojść, znaleźć, odebrać towar, wynieść. Nic radioaktywnego.

– Dlaczego tak szybko? – po raz kolejny zwokalizowałem tę samą wątpliwość. – Jak spadł, to raczej poleży. Nóg nie dostanie chyba, prawda?

– Pindosy w trzy dni akcję ratunkową zorganizują. – Jądro zdawał się zdegustowany moim brakiem przenikliwości i myślenia strategicznego. – Potem nie będzie po co iść.

– Skąd wiesz, że zorganizują? – Zek uprzedził mnie z pytaniem.

– Bo wiem.

– Sztywny, co ty na to? – Brat spojrzał na mnie pytająco. Pociągnąłem łyk piwa, popatrzyłem na mapę, potem w błyszczące oczy potencjalnego zleceniodawcy.

– Nie. – Odstawiłem kufel. – Nie.

– Nie to nie. W takim razie... – zaczął Jądro, ale Zek przerwał ruchem ręki:

– Nie bierzemy tego. Sory, nie tym razem. Struś?

– Yyyy... wiecie co, ja się zastanawiam... – Struś to porządny gościu, ale jako część składowa grupy miewa kłopoty z samodzielnym myśleniem. – Bo ja, yyyy, znaczy...

– Dobra, wy obgadajcie sprawę, a ja i brat wysiadamy. – Zek podniósł się, wziął swoje i moje piwo. – Zostajemy, Sztywny?

– Nie-a. – Dopiłem resztkę mojego. – Zjebany jestem, muszę się umyć i zaruchać. Idziesz?

– Idę, brat.

Wyszliśmy razem na dwór, w przenikliwy chłód kwietniowej nocy. Wyjątkowo paskudna pogoda w tym roku, niby już wiosna powinna być, a drzewa cały czas gołe... Może jest tak, jak ludzie mówią, że Zona się rozlewa poza Kordon i zmienia też wszystko dookoła?

– Dlaczego nie? – Zdążyliśmy odejść już spory kawałek w milczeniu, ale nie byłem zaskoczony pytaniem.

– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Nie podobała mi się ta robota, i tyle. I chyba skądś tego gościa pamiętam.

– Tak? – zaciekawił się wyraźnie Zek. – A patrz, ja nie kojarzę jakoś... Coś konkretnego?

– Nie no, ale... Ty no, nie wiem, brat. – Podrapałem się po trzydniowej szczecinie na twarzy. – Jakoś nie leżał mi, i to wszystko.

– Aha. A co z tamtymi?

– Jakimi tamtymi?

– No, trzech was poszło, nie? – Zek spojrzał na mnie spode łba.

– Ach... – Zrobiłem nieokreślony gest ręką. – No tak.

– Tak wyszło?

Jeszcze zanim zdążyłem odpowiedzieć, Zek zatrzymał się, złapał mnie za rękaw. Poczułem, jak ściska moją dłoń.

– Brat... Nie będę pytał. Jeśli tak zrobiłeś, to tak było trzeba.

– Dzięki. – Objąłem go ramionami. – Dzięki, brat.

Pożegnaliśmy się na skrzyżowaniu, on ruszył do siebie, ja w zasadzie też. To znaczy nie tak do końca do siebie. Nie chciało mi się jak sto skurwysynów, ale co zrobić... Poszedłem na piechotę dwa kwartały do garażu, tam odsunąłem na bok stare pudło ze śrubami i inną armaturą, pod którym była sobie dziura. Ot, taka sobie dziura w betonie, była tam, odkąd mogłem spamiętać. No więc w tej dziurze schowałem pistolet, a zamiast niego wyciągnąłem zawiniętą w stare szmaty torbę na ramię i z tą torbą potuptałem na róg, żeby złapać taksę.

– Lejtnanta Aczałowa, drugi dom – rzuciłem do siedzącego za kierownicą chłopaczka. Ubrany w lekko odblaskową kurteczkę gówniarz spojrzał na mnie, jakbym mu ojca harmonią zabił.

– A gdzie taka ulica w ogóle? Ja o takiej ulicy nie słyszałem.

– Na nawigacji będzie.

Ruszyliśmy. Gówniarz cały czas przyspieszał i zwalniał, grzebiąc przy tym w ekraniku dotykowym dżipiesa, przy okazji prawie przejeżdżając zabłąkanych o tej porze pieszych, a ja patrzyłem w okno, na syfny pejzaż naszego syfnego miasta.

Nie powinno się tak robić wszystkiego na łapu-capu, ale wyjątkowo mnie ten ostatni wymarsz zmęczył. Nawet nie tyle sam wymarsz, ile powrót na Dużą Ziemię potem. Spotkanie z Oksaną, wszystkie te durne pytania... Tak, głównie durne pytania.

Owszem, prawda jest taka, że poleźliśmy w Zonę we trzech – ja, Czarny i Eliasz. Poleźliśmy tam po towar dla Szefa, kanałami Szefa, czołgając się przez sektory opłacone przez Szefa, nawet sprzęt mając zafundowany przez Szefa. Tylko że szliśmy tam ze szczerym postanowieniem, że więcej dla Szefa nie będziemy chodzić. No co ja poradzę – czasami tak bywa, że człowieka chuj już strzela i trzeba coś zmienić. Ja akurat poczułem, że pora zmienić zleceniodawcę, a przyjście do Szarego z cudzym towarem byłoby idealnym początkiem nowej, światłej, lepiej płatnej kariery. W ogóle to miało nas czterech iść, i gdyby poszedł też Zek, to nie byłoby całego tego ambarasu. A tak Zek nie poszedł i teraz tamci dwaj leżą gdzieś w Zonie, powoli zamieniając się w gówno w kiszkach tuszkanów i ślepych psów.

– Nie no, ja takiej ulicy w ogóle w nawigacji nie mam. – Gówniarz zahamował ostro na przystanku. – A jaki tam adres jest dokładnie?

– Adres ulicy? – Popatrzyłem ciężko na wygolonego na krótko dzieciaka. – Lejtnanta Aczałowa, w Manieżskim rejonie.

– No ja o takiej ulicy nie słyszałem w ogóle. To co, pan adresu nie zna dokładnego? Jak ja mam tam dojechać, przecież to dom wariatów jakiś...

Ostateczne postanowienie o wydymaniu Szefa zostało wyartykułowane jakoś tak w międzyczasie, chyba jak już Pograniczem szliśmy. Zagadał do mnie Czarny, on zawsze był bardziej ogarnięty, i tak wyczułem po nim, że Eliasz już wie i się zgadza... Albo że on czuje, że tamten się zgodzi. No to uradziliśmy, co trzeba, znaleźliśmy towaru, ile trzeba, nabiliśmy pojemniki pod dekiel – i powiem wam, że wtedy złapały mnie wyrzuty sumienia. No, może nie wyrzuty sumienia, ale jakieś takie wątpliwości. Bo może nie ma sensu psuć dobrych kontaktów z Szefem? Ot, pogadaliśmy, pożartowaliśmy, ponarzekaliśmy i poteoretyzowaliśmy, no ale wracamy przecież do Szefa, nie? Chłopaki...? Jak sądzicie...? I do mnie wtedy właśnie dotarło, że oni sądzą zupełnie inaczej. Co więcej – sądzą na tyle MOCNO inaczej, że chyba popełniłem naprawdę poważny błąd, że się z moimi wątpliwościami wygadałem. Tak więc, siedząc przy ognisku i jedząc zimną kaszę nożem, uświadomiłem sobie, że niespecjalnie mam wybór.

Szkoda chłopaków, pewnie; ale samego siebie bardziej, bo przecież bliższa ciału koszula. Tak więc zostawiłem ich tam, po tamtej stronie Kordonu, a sam powlokłem się z dwoma plecakami artefaktów z powrotem.

– Nie no, to jakiś, kurwa, dom wariatów jest w ogóle – gadał do siebie mój młodociany kierowca, lecąc pod prąd jakąś zapomnianą przez Boga i ludzi uliczką. – Co to jest za adres, Aczałowa, to ja trzy lata tu jeżdżę i o takiej ulicy nie słyszałem nawet. Kurwa, a tu jednokierunkowa, jeden kierunek tutaj...! A ja pod prąd jadę! Zabiorą, prawko mi zabiorą, no i co ja wtedy, kurwa, zrobię...! Ja już zaczynam żałować w ogóle, że się na to podpisałem. Jak ja mam tam dojechać niby, kurwa...? Tu jednokierunkowa, to co, ja znowu mam do Karola Marksa zawijać? Co to, kurwa, za adres...

No właśnie – i tu pojawiła się kwestia drugiego plecaka. Bo skąd niby miałem przypuszczać, że na moją nieśmiałą kompromisową propozycję sprzedania towaru pół na pół – Szefowi i Krzywemu – chłopcy zareagują grobowym milczeniem? W końcu dopiero co mówiliśmy o wyruchaniu Szefa w pełnym wymiarze i przejściu do Szarego, a ja zaproponowałem, że tak powiem, rozwiązanie w pół drogi z trzecim kupującym. Nie miałem pojęcia, że z Krzywym jest jakiś problem.

W zasadzie, wróć: wiedziałem, że z Krzywym jest problem z punktu widzenia Szefa, dlatego też siedziałem cicho, dopóki myślałem, że oni są wobec Szefa lojalni. Natomiast miałem nadzieję, że propozycję częściowego wydymania Szefa przyjmą nieco bardziej entuzjastycznie... No, dość rzec, że nie wiem, w czym tak naprawdę był problem. Po prostu siedząc przy ogniu, rzuciłem hasło o Krzywym, zobaczyłem, jakie wymieniają spojrzenia, a kiedy Czarny kiwnął do Eliasza, to wydarzenia potoczyły się same.

Czasem tak bywa, że się człowiek pogubi w swoich zobowiązaniach, a wtedy zabicie wszystkich świadków staje się – wierzcie mi na słowo – najmniej skomplikowaną opcją.

– Nie no, kurwa, ja naprawdę żałuję, że się na to podpisałem! – Mój pożal się Boże kierowca właśnie stanął z piskiem opon. – Dom wariatów normalnie. Tu nie ma, kurwa, takiego adresu. Pan patrzy, no wbijam „dwa” i mi tylko „jedenaście” wychodzi... Tańka! – wydarł się w słuchawkę telefonu. – Tańka, gdzie tutaj Aczałowa ulica jest?! Bo mam klienta... no ja nie wiem, turysta jakiś chyba, sam nie wie, dokąd jechać chce... Aczałowa, tak! Masz? Dom wariatów... Weź mnie poprowadź, bo tutaj takiego adresu nie ma...

No i do tego dochodzi jeszcze element Szarego. Prawda jest taka, że Szary już od pewnego czasu chciał zakręcić ze mną romans, a mnie ten romans się nie uśmiechał. Pomyślałem więc przed wyjściem w Zonę: jak nie romans, to może jednorazowy numerek? No i obiecałem Szaremu, że mu część towaru z Zony wyniosę. Bez żadnych zobowiązań, bez kasy, bez zaliczek mu obiecałem. Niby nic, nie? Mowa-trawa, nie takie się ludziom rzeczy mówiło. Problem jednak polega na tym, że powiedziałem mu to osobiście, w twarz. I podałem rękę. Potem tamci dwaj idioci mi zaproponowali, żeby Szefa wystawić do wiatru, a ja – jeszcze gorszy idiota – się zgodziłem. A jeszcze później się jednak rozmyśliłem... Może nie w czas trochę, ale rozmyśliłem, pomyślałem dla odmiany: jednak pójdę tylko do Szefa, jemu oddam towar, jednak wierność najważniejsza. No i tamten jebaniec Szary myślał teraz, że byłem mu coś winien, a ja lazłem do Krzywego z teoretycznie przypadającą Szaremu częścią towaru. Towaru, którego mu nie obiecałem, towaru, za który mi nie dał nawet złamanego grosza, i nie wiem, czy będzie w ogóle chciał go dać.

W zasadzie to nawet nie wiedziałem, czy Krzywy chociażby jest w domu.

– Dom wariatów, naprawdę, kurwa, dom wariatów. Ja tu, kurwa, kółka kręcę, tu jeden kierunek, tu tylko w prawo można! A tam przecież ludzie na mnie czekają, klient czeka...! Jak ja mam, kurwa, trafić, jak ona się tu zaczyna, a dwa kwartały dalej się kończy i idzie, o tak! – Taksówkarz zrobił ręką wściekłego zygzaka w powietrzu. – Dom wariatów, mówię, a tam czekają na mnie...!

– Ile? – przerwałem jego tyradę, gdy w końcu stanęliśmy na miejscu.

– Dwadzieścia pięć... A w ogóle to trzydzieści! – wybuchnął mi w twarz gówniarz. Wyjąłem, zapłaciłem, wysiadłem. Srebrny moskwicz wyrwał z piskiem opon po dziurawym asfalcie i wkrótce zniknął w ciemnościach.

Odrapana winda z oplutym sufitem dojechała na czwarte piętro i stanęła z półuchylonymi drzwiami, więc przecisnąłem się na zewnątrz i na piąte wszedłem już piechotą. Powiew wiatru z podwórka, wyjącego w nieszczelnych, brudnych szybach tkwiących w powypaczanych ramach okiennych, podniósł smród ze zsypu, wtłaczając aż tutaj ciężki odór odpadków. Kto powiedział, że po takie wrażenia do Zony trzeba iść...? Wcisnąłem przycisk; na sygnał dzwonka w mieszkaniu obok zaczął wściekle ujadać pies, więc naciągnąłem tylko kaptur głębiej na głowę, przysiadając lekko na nogach. Nie mam zamiaru nikomu ułatwiać pracy przy ewentualnym rozpoznaniu na posterunku.

– Kto tam, kurwa? – Głos ledwo przebił się przez obite paradermą drzwi, ale i tak poznałem Krzywego. – Odsuń się, bo cię nie widzę, do światła podejdź... Ktoś ty?

– Sztywny.

W drzwiach coś chrobotnęło, zgrzytnęło, smuga światła przecięła na pół zakurzony beton podłogi.

– Sztywny...? – Będące częścią zarośniętej twarzy oko wyrażało daleko posuniętą nieufność. – A tobie czego tutaj?

– Mam coś. Dasz wejść czy na korytarzu gadać będziemy?

Mieszkanko Krzywego było równie paskudne, jak je zapamiętałem z wizyty sprzed kilku tygodni – mała klitka, jak zresztą wszystkie u nas, pod sufitem bździ się samotna żarówka pośród pustych oprawek tandetnego żyrandola. Spojrzałem mimochodem na zegar – późnawo już, nie dziwota, że Krzywy w piżamie. Zza zamkniętych drzwi do sypialni jak zwykle darł się jego ojciec, odkąd tylko pamiętam przykuty inwalidztwem do łóżka.

Weszliśmy do ciasnej kuchenki, pachnącej tłuszczem z patelni. Krzywy wskazał mi miejsce na taborecie pod oknem, sam usiadł po drugiej stronie stolika. Poczułem, jak rękawy kurtki przyklejają się do przykrywającej blat ceraty w gruszki i kwiatki.

– Co tam przywlokłeś? – Pokazał głową plecak.

Wyciągnąłem kilka secondhandowych pojemniczków, ustawiłem rządkiem, on popatrzył na mnie pytająco.

– Mam niby sam zaglądać, żeby mi oczy wypaliło? Gadaj, co tam w środku masz.

Mruknąłem coś niewyraźnego, podałem mu wymiętą kartkę w kratkę z tylnej kieszeni spodni. Przebiegł po niej szybko wzrokiem, pokiwał głową, podrapał się po czuprynie.

– Tak. I co, pewnie jeszcze byś pieniądze dziś chciał?

– No, przydałoby się. Trochę krótki jestem z gotówką...

– Nie da się. – Krzywy oparł się o lodówkę. – Nie mam teraz.

Popatrzyłem na Krzywego, Krzywy popatrzył na mnie. Zegarek tykał, stary coś marudził za ścianą.

– Ja jebię – skonstatowałem. – Na kiedy dasz radę?

– Jak znajdę kupca.

– Krzywy, ty miałeś być kupcem...

– Wam to się wydaje, że każdy na gotówce śpi. – Odkręcił butelkę mineralnej, pociągnął łyka. – Zostaw mi towar, do końca tygodnia upłynnię.

No i co miałem zrobić? Pewnie, mogłem zabrać dupę w troki i poszukać innego pasera; tylko że wtedy jeszcze ktoś poza Krzywym by się dowiedział, że dorabiam na boku... A już nawet on to było za dużo. Zostawiłem pojemniki u Krzywego, który upchnął je w śmierdzącej naftaliną i butami szafie, wziąłem od niego marniuśką zaliczkę i powlokłem się do domu.

Zimno i ciemno już było, paskudnie. Syfnie, jak to się wcześniej rzekło. Zmarnowałem dwadzieścia minut, czekając na autobus, który nie przyjechał, potem w końcu polazłem piechotą pomiędzy pudełkami bloków, mijając puste place zabaw i wybazgrane kolorowym graffiti śmietniki.

Nie wiem nawet, o czym myślałem. Szedłem z rękami w kieszeniach, starając się raczej właśnie nie myśleć, a jeśli już musiałem, to myślałem o gorącym prysznicu, wódce i dupach.

Koleżka wyłonił się z cienia przede mną niczym duch; w jednej chwili go tam nie było, a potem się zmaterializował. Bezszelestnie, błyskawicznie... A może to ja tak się zamyśliłem, nie wiem. Dość, że przegapiłem moment. Szczęknął odwodzony kurek, spojrzałem prosto w lufę pistoletu z tłumikiem. Zamarłem. Zdawało mi się też, że zamarł cały świat dokoła, że nagle wszystko zeszło na drugi plan, zamieniło się w tło. Została tylko ta oksydowana na czarno lufa patrząca mi prosto między oczy.

– Pod ścianę – warknął najemnik. – I żadnych głupot.

Cholera. Zdarza wam się coś takiego czasem, że ktoś każe wam coś zrobić, a wy wiecie, że jeśli to zrobicie, to tylko pogorszycie swoje położenie? W sensie, najrozsądniej byłoby nie robić tego, co mi mówił, bo było oczywiste, że nie będzie chciał strzelić mi w głowę na środku chodnika... Ale człowiek w takich chwilach głupieje.

Podniosłem ręce nad głowę, próbując jednocześnie rozpoznać twarz. To mógł być ktokolwiek w tej bluzie z kapturem. A miejsce wybrał nieźle, akurat widoczna zza jego ramienia latarnia bez klosza świeciła mi prosto w oczy.

Cholera jasna... Czyli jednak Szary zadziałał szybciej, niż się mogłem spodziewać. Jak to powiedziała Oxi? Że do jutra mogę nie zdążyć? No, czyli w końcu wpierdoliłem się na grubo.

– Pod ścianę i ręce za głowę – powtórzył najemnik.

Nie miałem szczególnie wyboru, więc tylko westchnąłem sobie ciężko, ruszyłem ku ciemnym płytom ślepej ściany bloku. Już wcześniej widziałem prowadzące do węzła ciepłowniczego schodki, nie miałem więc wątpliwości, dokąd prowadzi moja droga.

– Na dół – zakomenderował. Zszedłem pierwszy, wszystkie trybiki w mojej głowie kręciły się desperacko, próbując wymyślić jakiś błyskotliwy plan ucieczki, jakąś sprytną gadkę na zyskanie czasu, cokolwiek, ale jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Sięgnąłem ku klamce, pociągnąłem drzwi, twarz owionęło mi ciepłe, zatęchłe powietrze podziemi...

Nie wiem, dlaczego mi na to pozwolił. Może był przekonany, że nie będę niczego próbować? A może nie wpadł na to, że zrobię coś aż tak głupiego? Nie wiem, nie mam pojęcia. W ogóle słabo sobie radzę z empatią, więc rzadko kiedy wiem, co ludzie sobie myślą; nawet jeśli wiem, to rzadko mnie to obchodzi.

Uderzyłem zupełnie bez sensu, raczej na zasadzie aktu desperacji niż planowanej taktyki – ot, zaraz i tak dostanę kulkę, więc chuj, gorzej już przecież nie będzie.

Nóż w kieszeni noszę od jedenastego roku życia, parę razy już się przydał. Kiedyś był to fragment płaskownika, który zaostrzyłem i zahartowałem na warsztatach szkolnych; taki sobie kawał ostrego jak chuj diabła żelaza, owinięty taśmą klejącą dla lepszego chwytu. Ledwo wystaje z pięści, gdy go zacisnąć, ale w miękkie wchodzi nie gorzej niż pedalskie wymysły niby-płatnerzy z Internetu.

Po prostu wyszarpnąłem go z kieszeni, rzuciłem się na najemnika i pchnąłem z całej siły ku górze, celując w okolice serca-krtani-gardła. Mało precyzyjnie, wiem; ale jakoś tak nie miałem czasu przyłożyć się bardziej. Więc pchnąłem, on przewrócił się na plecy, ja upadłem na niego...

Leżałem tak, nie bardzo wierząc w to, że jeszcze żyję. Nie usłyszałem strzału, ale to o niczym nie świadczyło. Nie czułem bólu, ale to też nie byłby pierwszy raz. Dyszałem ciężko, a najemnik pode mną rzęził, gulgotał i drgał konwulsyjnie. Po ręku lało mi się coś ciepłego i lepkiego, ale nie odważyłem się nawet rozewrzeć palców, tylko leżałem tak, zupełnie bez sensu... Nawet nie wiem, jak długo. Zbyt długo.

Gdy w końcu się podniosłem, leżący nieruchomo typek o twarzy jak pergamin patrzył w niebo szklanymi, niewidzącymi oczami. Trafiłem go chyba prosto w aortę, bo krwi wszędzie dookoła było... O cholera jasna, ile jej było. Na jego kurtce i na schodach, na moim ręku, na bluzie, no wszędzie normalnie. I on tą krwią cały zalany, i ja...

Zerwało mnie na rzyga, ale kulturalnie przełknąłem treść żołądkową. Nie pora teraz na słabości.

Ciągnąc niedoszłego hitmana za nogi, zwlokłem go na sam dół. Przy okazji przypomniało mi się, jak w Winnipuchu tak samo Kristofer Robin ciągnie miśka, a tamtemu główka stuka o schodki: tuk-tuk-tuk-tuk... Znowu zebrało mi się na pawia, więc odwróciłem się, spojrzałem w zasnute chmurami nocne niebo, podświetlone od dołu łuną sodowych lamp, odetchnąłem sobie głęboko raz i drugi. Taaaak.

Przyświecając zapalniczką, przetargałem trupa w najdalszy kąt węzła ciepłowniczego, wepchnąłem za jakieś rury. Nie chciał się, skurwiel, zmieścić, wąsko było, więc musiałem nogą go dopchnąć, wszystko jęczało i skrzypiało, każde kopnięcie rozchodziło się echem po rurach z gorącą wodą, rezonując w całym pionie sześciopiętrowego bloku nade mną. Jakoś w końcu go skompresowałem, upchnąłem i przyrzuciłem starymi workami. Na podłodze został rozmazany ślad szkarłatnej krwi, więc wziąłem się do zasypywania go piachem, liśćmi i szeroko pojętym brudem; chyba jeszcze nie do końca docierało do mnie, co w ogóle zaszło, jechałem na tak zwanej „zimnej opcji” – input, przetworzenie informacji, output. Bieżące działania, logistyka, kalkulacja.

Gdy jako tako ogarnąłem wnętrze piwniczki, wziąłem się do zacierania śladów na schodkach. Szmaty, worki, ziemia, liście, cokolwiek i wszystko, co mogło pomóc mi zamaskować krew... Zgrzałem się jak świnia, zadyszałem, pot kapał mi z twarzy, ale wiedziałem tylko, że muszę, cholera! – muszę jakoś to wyczyścić.

Gdy wszystkie stopnie były już jednakowo brudne, mój wzrok padł na leżący sobie w rogu pistolet. O cholera. Przez rękaw kurtki złapałem za długaśny tłumik, przeniosłem do piwniczki i z braku lepszych pomysłów wrzuciłem do kratki odpływowej. Rozejrzałem się jeszcze w chwiejnym świetle ogienka benzynówki – no, niby w porządku... A potem się porzygałem.

Wylazłem z piwniczki, najpierw ostrożnie się rozejrzawszy po okolicy. Pusto, cicho, tylko gdzieś daleko alarm wyje. Nie bardzo jeszcze kojarząc, wróciłem na chodnik z popękanych płyt, wsadziłem ręce w kieszenie i polazłem dalej.

Szedłem tak sobie, a w głowie tabunami pędziły mi myśli. Co jest? Co jest? No do cholery, co jest? Szary wysłał na mnie zabójcę? Ale za co? Po co? Co takiego zrobiłem albo czego nie zrobiłem? Albo co mogłem zrobić, a nie zrobiłem, że poczuł się aż tak bardzo dotknięty? A może to wcale nie on? Może to zwykły przypadek, że...?

Nie. Co jak co, ale przypadek to nie – pistolet z tłumikiem to nie przelewki.

Przez chwilę pożałowałem, że nie sprawdziłem dokumentów albo nie przyjrzałem się twarzy mojego niedoszłego mordercy. Albo pistoletu nie wziąłem. Albo chociaż amunicji... No ale tak to już bywa, jak człowiek prawie zginie, że się nie do końca ogarnie sytuację. Ale wracać się nie będę, nie ma bata. Może tu nie Zona, ale zginąć tak samo można.

Nie wiem nawet, która była godzina, jak się wreszcie dowlokłem do siebie. Po drodze zorientowałem się jeszcze, że cały rękaw i połę kurtki mam poplamione krwią... Jakieś dwa podwórka przed domem wrzuciłem ją do pojemnika i podpaliłem zalegające tam papiery; nawet jak przyjadą strażaki i to zgaszą, to raczej nikt nie będzie wnikał w skład śmieci.

Na górę wdrapałem się piechotą – częściowo po to, żeby się rozgrzać, bo jednak bez okrycia wierzchniego zimno było jak cholera, częściowo po to, żeby uniknąć spotkania z kimkolwiek w windzie. Nie wiem, no teoretycznie nie byłem ubabrany krwią, ale cholera wie. Posiedziałem na półpiętrze, wyrównałem oddech, przygotowałem sobie klucze.

Na szczęście moja stara już spała i nie obudziło jej nawet zgrzytanie z deczka przyrdzewiałych zamków. Od razu zrzuciłem z siebie ciuchy, obejrzałem wszystko dokładnie, z miejsca wpakowałem do pralki i zasypałem na gęsto proszkiem. Sam wlazłem pod prysznic, szybciutko namydliłem się cały, zacząłem trzeć gąbką jak wariat, próbując zedrzeć całą warstwę pokrytego radioaktywnym pyłem naskórka... Pożałowałem, że nie wziąłem ze sobą gorzały, ale nie będę teraz z kabiny wychodzić.

Mniej więcej w połowie kąpieli wyłączyli mi ciepłą wodę, więc dokończyłem mycie chłodną, a płukałem się już lodowato zimną. Prychając i chrychając, wyskoczyłem na kafelki podłogi, które zdawały się niemalże gorące, wytarłem się szybko, owinąłem ręcznikiem i potuptałem do zamrażarki po wsadzone tam cztery dni wcześniej pół litra. Pierwszą szklankę osuszyłem duszkiem, drugą wypiłem na dwa razy, dopiero potem zagryzłem ogórkiem ze słoika. O tak, od razu lepiej... Czując rozlewającą się po członkach przyjemną błogość, wytrząsnąłem na rękę garść tabletek z nieoznakowanych buteleczek, stojących w tylnym rzędzie w apteczce, wrzuciłem głęboko w gardło, zapiłem wódką. Dowlokłem się jakoś do kanapy, czując, jak zaczynają boleć mnie wszystkie mięśnie, naciągnąłem jeszcze na siebie dwa gryzące, wełniane koce, pociągnąłem kolejnego łyka, potem jeszcze jednego. Świat zawirował, góra i dół zamieniły się miejscami, zacząłem odpływać...


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Sztywny

Подняться наверх