Читать книгу Stalowe Szczury 3. Königsberg - Michał Gołkowski - Страница 7
Rozdział I
ОглавлениеRok 1917, Prusy Wschodnie
Zgrzytając i piszcząc hamulcami, sycząc i plując kłębami pary, pociąg wtoczył się na dworzec główny Königsberga. Po raz ostatni przeraźliwie jęknęły stalowe koła, skład szarpnął i zamarł w bezruchu. Tragarze podskoczyli ku wagonom, zaczęli otwierać drzwi i pomagać wysiadającym z przedziałów pasażerom pierwszej klasy.
Fahnenjunker Gerhard Keller przeciągnął się na peronie, złapał jeszcze ostatniego macha i wydmuchnął dym, który od razu uniósł delikatny zefirek. Ziewnął rozdzierająco. Rozleniwił się tak, siedząc na ławeczce w promieniach ciepłego, jarzącego się kojącą żółcią słońca i czekając na spóźniony jak zwykle ekspres z Berlina.
Wstał, zdusił cygaretkę w popielniczce i poprawił mundur, rozglądając się jednocześnie po tłumku wysypujących się z pociągu podróżnych. Kobiety w szerokich kapeluszach i bardziej praktycznych podróżnych czapeczkach, dżentelmeni o wypomadowanych wąsach, modnisie w surdutach, w spodniach o wąskich, przykrótkich nogawkach... Żołnierze w pikielhaubach, kilku żandarmów.
– Teodor! – zawołał, podnosząc rękę. – Hej, hej! Tutaj!
Stojący na peronie oficer drgnął, obejrzał się – a potem zauważył go, rozciągnął twarz w szczerym uśmiechu radości. Gestem podziękował już zabierającemu się do jego bagażu tragarzowi, złapał walizę i szybkim, sprężystym krokiem ruszył ku Kellerowi.
– Teodor... Herr Leutnant! – Keller zasalutował i strzelił obcasami tak, że aż obejrzało się na niego kilka dam.
– Herr Fahnenjunker... Gerhardzie. – Podporucznik Teodor Grossmann rozłożył szeroko ręce, objął dawno niewidzianego przyjaciela w kordialnym uścisku. – Uff...! Uważaj, żebra jeszcze bolą, a tobie siły nie brakuje.
Keller odsunął się o krok, otaksował Grossmanna uważnie i niedowierzająco pokręcił głową.
– Mój dobry Boże! Ponad rok, odkąd się widzieliśmy, a ty nic a nic się nie zmieniłeś!
– Wszyscy się zestarzeliśmy, Gerhardzie. Przybywa nam lat, blizn i przebytych mil.
– Front? – skrzywił się Keller. – Widzę, że i ty nareszcie dorobiłeś się swego Krzyża...
– Arras. – Grossmann kiwnął, jak gdyby ta odpowiedź wszystko wyjaśniała. – Wybacz, nie chcę o tym mówić.
– Rozumiem. Chodź, weźmiemy taksówkę i pokażę ci miasto!
– Zacznijmy może od koszar, jeśli pozwolisz. Jestem trochę zmęczony po podróży, nie spałem zbyt dobrze w pociągu.
– Naturalnie.
Wsiedli do wąskiego, niskiego automobilu, Keller podał kierowcy adres i ruszyli. Samochód podskakiwał i turkotał na kocich łbach, hamując i wymijając przebiegających przez ulice pieszych i kluczących bez jakiegokolwiek poszanowania zasad rowerzystów. Grossmann wychylił się przez okno, spojrzał w górę, na mijaną właśnie ścianę Zamku Królewskiego, zieleniącą się pysznym bluszczem.
– Pięknie tutaj u was. Chyba wreszcie raz w życiu wysłali mnie w jakieś rozsądne miejsce, co?
– Lepszego przydziału byś nie dostał, zapewniam cię!
Grossmann popatrzył na niego uważnie, cmoknął z dezaprobatą i pokręcił głową.
– Gerhard... Nie miałeś chyba z tym nic wspólnego, prawda?
– Absolutnie, nic a nic! – szelmowsko uśmiechnął się Keller. – Ale przyznasz sam, że chciałeś tu trafić?
– No wiesz, po tym, co napisałeś mi o tutejszych kobietach...
– Ty stary draniu! – roześmiał się Fahnenjunker, objął przyjaciela ramieniem, potrząsnął. – Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę, że tu jesteś.
– Ja też, Gerhardzie. Ja też.
Zajechali pod Defensionskaserne Kronprinz. Keller sięgnął do kieszeni po pieniądze, żeby rozliczyć się z taksówkarzem, ale Grossmann uprzedził go, podał kierowcy kilka monet.
– Dziękuję, reszty nie trzeba.
– Rozrzutny się zrobiłeś – mruknął Gerhard, gdy wysiedli i ruszyli ku budce wartownika. – Aż tak bardzo odkułeś się na awansach?
Teodor wzruszył ramionami.
– Jestem na urlopie, nie mam pojęcia, kiedy znów mnie wezwą na front. Kiedy mam te marne grosze wydać, jeśli nie teraz?
– Oj, nie zabraknie ci okazji, zobaczysz! – Keller parsknął śmiechem, wyciągnął przepustkę i podał wachmanowi; ten pobieżnie zerknął na dokumenty, zasalutował i ponownie wbił wzrok w pustkę.
Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec koszar, potem ich kroki zadudniły po parkiecie korytarza budynku kancelaryjnego. Gerhard zastukał do drzwi sekretariatu, nacisnął klamkę.
– Ach, pan Fahnenjunker Keller. – Kancelista podniósł głowę. – Jak mogę panu pomóc w ten piękny dzień?
– Kapralu, jest tu ze mną podporucznik Grossmann, który dostał do nas przydział tyłowy na czas urlopu. Przydałoby się wydzielić jakąś kwaterę...
– Königsberg wita miłych gości, panie podporuczniku. Coś się znajdzie, oczywiście; mogę prosić o dokumenty?
Grossmann wręczył papiery urzędnikowi. Czekając, aż ten przestudiuje wszystkie wpisy i pieczęcie, oparł się o drewniany parapet i wyjrzał za okno. Kompania żołnierzy w pikielhaubach i pełnym regulaminowym oporządzeniu maszerowała przez plac defiladowy, nieco dalej kolejny oddział ćwiczył składanie się do salw w dwuszeregu: przedni rząd klęczący na jednym kolanie, tylny gotów dać ognia ponad głowami towarzyszy broni. Prychnął, pokręcił głową.
– Niedorzeczność...
– Oj, pan generał von Pappritz nie zgodziłby się z panem podporucznikiem – rzucił znad swych papierów kancelista.
– Słucham?
– Widzi pan, przywiązujemy tutaj w Königsbergu dość dużą wagę do kwestii dyscypliny. Słynny pruski dryl, rozumie pan podporucznik. Maszerowanie w nogę, zwroty wykonywane zwartą formacją i takie tam inne podręcznikowe manewry.
Grossmann popatrzył na skrobiącego coś w księgach kaprala. Otwierał już usta, żeby coś powiedzieć, ale wychwycił spojrzenie Kellera i uśmiechnął się wyrozumiale: faktycznie, lepiej mieć w kancelarii gadatliwego sprzymierzeńca niż niepotrzebnego wroga. Westchnął tylko, pokręcił głową.
– Chciałbym ich zobaczyć, jak utrzymują ten szyk, kiedy pełznie na nich brytyjski Panzer.
– Musi pan wiedzieć, że nasz generał nie wierzy w czołgi, Herr Leutnant. Nie wierzy też w żarty i w posiadanie własnego zdania. Przez innych, rzecz jasna. – Kancelista przycisnął dokument suszką kołyskową i podał go Teodorowi. – Proszę, oto pański przydział kwaterunkowy.
– Dziękuję. Oznaczenia znajdę na budynkach?
– Zaprowadzę cię – zaoferował się Keller. – Dziękujemy, kapralu Scheyenbach.
Urzędnik kiwnął głową, puścił porozumiewawczo oko.
– Zawsze do usług, Herr Fahnenjunker!
Przeszli przez podwórzec, kierując się do północnego skrzydła budynku koszarowego. Zaciekawiony Grossmann rozglądał się dokoła, taksując wzrokiem dwupiętrowe budynki z czerwonej cegły i równiusieńko przystrzyżone rabatki na klombach. Przyglądał się też mijanym żołnierzom.
– Masz tu chyba dość dobre, hm... układy, nieprawdaż? – zwrócił się do Kellera, gdy wspinali się na piętro kazarmy numer sześć. – Moja przypadkowa alokacja na wcale nie krótki urlop, a teraz stosunki z tym kapralem, które też trudno uznać za służbowe.
– Arthur Scheyenbach to porządny młody człowiek... a że nasi rodzice znali się przed wojną, cóż poczniesz? Tutaj się urodziłem, to moje miasto. Staram się żyć dobrze ze wszystkimi, nikomu nie wadzić. – Keller rozłożył ręce.
– Pochwały godna postawa życiowa.
Stanęli przed drzwiami kwatery opatrzonej numerem sześć osiem, Keller przekręcił w klucz w zamku. Lokum nie było szczególnie duże – „przytulne” cisnęło się samo na usta – ale czyste i schludne: stół i dwa krzesła, pojedyncze łóżko, nieduża szafa, jakimś cudem zabłąkana kozetka, w rogu umywalnik z emaliowanymi naczyniami. Wystarczy.
– Rozpatrz się w tym wszystkim, zamelduj u dowodzącego garnizonem – poradził Keller. – Odpocznij trochę przede wszystkim, odetchnij świeżym powietrzem. Wpadnę po ciebie – no, jakoś tak koło szóstej.
– Planujesz coś szczególnego?
Gerhard wyszczerzył się w uśmiechu.
– Wypadałoby uczcić twój przyjazd, więc muszę pokazać ci miasto. Ze wszystkimi jego... atrakcjami. Zobaczysz, że mamy tu tego niemało.
– Dziękuję. – Leutnant Teodor Grossmann uścisnął rękę kolegi, poklepał go po plecach, po czym, gdy tamten odszedł, zamknął drzwi i szczęknął zasuwką.
Jessauł Fiodor Grigoriewicz Wielikow szczęknął zasuwką, odwrócił się tyłem do drzwi i odetchnął głęboko, z ulgą. Podszedł do okna, popatrzył już z innej perspektywy, niemalże innymi oczami na wewnętrzny dziedziniec. Zobaczył jeszcze, jak Keller zbiega po schodkach, a potem rusza swoją drogą. Zakonotował w myślach rozkład budynków, jednocześnie rozpinając niewygodne, cisnące haftki pod szyją. Prawie dwa lata w tym mundurze, a jeszcze się do tego nie przyzwyczaił!
Odpiął Krzyż Żelazny, chciał odrzucić na stół, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i ostrożnie, nawet z pewną czcią, odłożył zaszczytne odznaczenie. W końcu pamiętał, ilu żołnierzy z jego oddziału zginęło w tej akcji, gdy...
Nie! Potrząsnął głową, ścisnął skronie rękoma. Nie jego oddziału! To nie był JEGO oddział, to nie był ON!
Spojrzał na swoje odbicie w lustrze, przeciągnął dłońmi po mundurze. Tylko ręce i twarz należały do niego. Reszta... reszta była naciągniętą maską, która ostatnio zaczynała przylegać tak szczelnie, że sam zaczynał się w tym gubić.
Zamknął oczy, odetchnął głęboko raz i drugi. Przeżegnał się szeroko, od prawej do lewej, po prawosławnemu.
Miał tu misję do wykonania.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.