Читать книгу Bramy ze złota - Michał Gołkowski - Страница 8
ОглавлениеOpowieść pierwsza
Drus, poczekajże na mnie!... Skaranie z tobą, tak pędzisz!
Idący przodem młodzian obrócił się, machnął wesoło ręką do wyłaniającego się spomiędzy drzew, lekko już siwego towarzysza i zawołał:
– Piękny dzień, Gert! Spójrz, jesień w pełni... Grzyby tylko rwać, same w ręce się pchają!
Ten uśmiechnął się, pokręcił głową. Ledwie co prowadzał tego chłopaka za rękę, własnym ciałem osłaniał od zamieci śnieżnej, oddawał co lepsze kąski mięsa i sam plótł mu pierwsze łapcie z łyka... A teraz to tamten go łaja i jako pierwszy rusza w drogę.
Drus wyrósł pięknie, Gert zaś był z niego naprawdę dumny. Sprężysty chód, szerokie plecy, wąska kibić, kark jak u młodego byka. Oczywiście musiał się jeszcze sporo nauczyć. Nadal jego młodzieńcza siła i entuzjazm łatwo obracały się przeciwko niemu, a doświadczenie starszych bez trudu zapędzało w kozi róg jego pewność siebie, czy to w pracy, czy podczas zapasów... Ale jeszcze dwa, trzy lata i to on stanie się tym, który już zawsze będzie przewodził.
Drus zatrzymał się, rozłożył szeroko ręce, przymknął oczy i odchylił głowę. Pozwolił, żeby przesączające się przez korony drzew światło słońca prześlizgnęło mu się po twarzy, zagrało kolorowymi plamami po lnianej tunice, barwionej wywarem z rdestu i wierzby, musnęło spleciony z rzemieni pasek, przetykany białymi kulkami muszelek.
Kiedy idący wolniej Gert w końcu się z nim zrównał, Drus odetchnął głęboko i zapytał:
– Poczekasz?
– Poczekam, poczekam... Zawsze czekam przecież. A ty może mi kiedyś w końcu powiesz, co tam jest?
Drus zawahał się, w jego oczach błysnęło coś... Coś, co Gert czasami tam zauważał i nie wiedział, co o tym myśleć. Jakby głęboko w duszy skrywana tajemnica, coś bardzo, ale to bardzo osobistego.
– Kiedyś tak – odparł, zostawiając na ścieżce swój pakunek. – A teraz popilnuj... staruszku!
– Och, ty szczeniaku! – krzyknął Gert, chciał złapać tamtego za grzywę, ale Drus tylko wykręcił się, skoczył w paprocie i śmiejąc się głośno, pobiegł w las.
Wiekowe, porośnięte grubą warstwą mchu drzewa wznosiły się potężnymi kolumnami pni, dźwigających na sobie ciężar łączących się w jednolite sklepienie koron. Jeszcze niedawno zielone liście barwiły się już odcieniami rudości, brązu i żółci, przez co rozciągający się wysoko ponad głową Drusa kobierzec skrzył się tuzinami kolorów, niczym najpiękniej barwiona szata.
Uwielbiał las jesienią. Całym sobą chłonął tę porę, kiedy lato już zaczynało chylić się ku końcowi, a noce robiły się chłodne, ale jeszcze nie nadeszły słoty i przenikliwy ziąb zbliżającej się zimy. Wtedy najbardziej i najmocniej czuł, że świat wokół niego żyje, że cały podporządkowany jest tym samym prawom młodości, dorastania i nieuniknionej starości.
Cały – z wyjątkiem niezmiennie trwającej na mokradłach Istoty.
Wyszedł spomiędzy gęstych zarośli, spojrzał na przebijające się przez listowie słońce i skręcił nieco w prawo. Znał tu każdy zakątek.
Jako że było jeszcze dość ciepło, a charakterystycznie zgięte wpół drzewo na wprost nie zmieniło koloru w pełni, wybrał ścieżkę wczesnej jesieni, prowadzącą obok wystającego z ziemi omszałego głazu.
Przez te lata, kiedy przychodził na bagna, odnalazł właściwą drogę na każdą porę roku, dnia i nocy. Wiosną szedł od lewej strony, pomiędzy zdradliwymi czarnymi jeziorkami pełnymi mętnej wody, gdzie kwitły żółte kwiaty na długich łodygach.
Latem wybierał trasę na wprost, pomiędzy dwoma rozchylonymi na boki dębami, które w jego umyśle symbolizowały porę przejścia, połowę mijającego roku.
Jesienią, tak jak teraz, zmierzał skrajem trzęsawiska, gdzie krzewiły się gęste jarzębiny, a dalej, na stoku pagórka, rosły w szerokich kręgach białawe grzyby; podejście było wtedy trudniejsze, ale widział przed sobą już z daleka rozłożyste konary prastarego dębu i wychodził z drugiej strony drzewa, za którym spoczywał jego Opiekun.
Zimą natomiast ruszał okrężną drogą, ostrożnie stąpając po warstewce lodu na kałużach i trzymając się ośnieżonych gałęzi na wpół uschłych buków.
Wszystko miało swoje miejsce. Każda droga, nieważne, jak bardzo okrężna, prowadziła w miejsce, które Drus zaczął uznawać za centrum swojego świata i czcić.
Zatrzymał się przy nasadzonej na rosochaty kij czaszce jelonka, którego upolowali z Gertem trzy lata temu. Skrzyżował ramiona na piersiach i pochylił głowę na znak szacunku: wkraczał na świętą ziemię, gdzie każdy krok miał swoje znaczenie.
Zrozumiał to rok temu, kiedy pomylił drogi. Niewiele później skręcił kostkę, Gerta podrapał ryś, na którego legowisko nieopatrznie weszli pod rosochatą sosną, a zagrodę jednego z ich zaprzyjaźnionych gospodarzy zaatakowali rabusie. Drus od razu wiedział, że to wszystko jego wina, że to on nieopatrznie zawinił przeciwko Istocie... Ale nie mógł o tym nikomu powiedzieć!
Gert oczywiście zauważył od razu, że jego podopieczny czymś się gryzie, że coś go trapi. Próbował wypytywać Drusa, ale ten milczał jak zaklęty, myśląc tylko o tym, jak może przebłagać Istotę.
Powoli docierało do niego, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na jego barkach. Aż bał się myśleć, co mogłoby się stać, gdyby miał tam przypadkiem trafić ktoś niewiedzący, jak należy się zachować, co robić, jakich słów używać! A przecież mokradła były całkiem niedaleko od ścieżki, łączącej dwie osady po grobli między jeziorami. Mógł tam trafić, zabłądzić ktokolwiek.
Mimo to Istotę znalazł właśnie on, Drus. I nie mogło to być dziełem przypadku.
To właśnie jego wybrała na swego sługę, obrońcę i powiernika.
Teren opadał, po obydwu stronach dróżki przebłyskiwała już woda. Rozpięte pomiędzy wysokimi trawami pajęczyny lśniły od kropel wilgoci, gdzieś wysoko kwilił jakiś niewidoczny wśród listowia ptak. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, na której promienie słońca kreśliły długie, lśniące stożki pomarańczowego blasku.
Stanął na skraju trzęsawiska. Powtykane w ziemię kije z zawiązanymi wymyślnymi węzłami z kory wyznaczały pierwszy z trzech kręgów, jakie zbudował dla swojego Opiekuna. Drugi składał się z układanych w misterne kopczyki resztek ofiar, skorup glinianych garnków i wszystkiego, co tylko Drus dał radę znieść w ramach podarków. Trzeci wyznaczały czaszki upolowanych zwierząt, pozbawione mięsa kości wisiały zaś w powiązanych łykiem długich pękach na suchych gałęziach drzew.
A tam, u stóp ogromnego dębu, leżał On.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.