Читать книгу Papuga i ratlerek - Michał Głowiński - Страница 6
ОглавлениеCZĘŚĆ II
Małe szkice
(2008–2017)
.
Rudy
Pamiętam tę scenę doskonale, choć trwała chwilę, była drobną migawką w porządku świata – i w sumie nie miała żadnego znaczenia. Mam ją wciąż przed oczami w postaci wyrazistej i zdumiewająco konkretnej. Jestem w stanie z dużą precyzją uplasować ją w czasie, stało się to wkrótce po powrocie z Turkowic do Miasteczka, w sierpniu roku 1945, kiedy trwały jeszcze wakacje, a Dziadek nie odzyskał swego drewniaka przy ulicy Trzeciego Maja. Stałem przed domem na Szkolnej, w którym wówczas mieszkaliśmy. Przechodziła radziecka żołnierka, wyposażona w karabin, objuczona plecakiem. Spojrzała na mnie i powiedziała: „wot riżij”. Słowa te zabrzmiały sympatycznie, tak jakby zdziwienie łączyło się z rozbawieniem, ale też pewnego rodzaju współczuciem. Rudy jest w jakiś sposób naznaczony, wyróżnia się, a więc jest – czy mu się to podoba, czy nie podoba – inny. W dzieciństwie byłem rudy, choć nie była to rudzizna jaskrawa, nie musiała rzucać się w oczy, moje włosy dość szybko zresztą ściemniały. Żołnierka okazała niewątpliwy zmysł obserwacyjny, może stosunkowo rzadki kolor włosów z czymś się jej skojarzył, z jakąś osobą znaną z czasów, w jakich nie musiała trudnić się wojennym rzemiosłem, przypomniał jakieś wydarzenie. Zareagowałem na to „wot riżij” niechętnie. Ona poszła dalej i niewątpliwie po chwili zapomniała o słowach wypowiedzianych, kiedy zobaczyła rudego dziesięciolatka. Wielokrotnie pisałem o tym, że nie chciałem się czymkolwiek wyróżniać nie tylko wtedy, gdy musiałem ukrywać się po aryjskiej stronie, także później, bo ten odruch pozostał we mnie na długie lata, lęk nawet przed spojrzeniem osób nieznajomych, w tym przypadkowych przechodniów, odzywał się we mnie także wtedy, gdy nie miał już realnego uzasadnienia.
.
Chodzić do kina
Z najwcześniejszego dzieciństwa zapamiętałem przerwaną wyprawę do kina. To, że nie dotarliśmy do celu, z pewnością mocno mnie rozczarowało, skoro to wydarzenie mam w pamięci do dzisiaj. Była pełnia lata, wczesne popołudnie, chyba rok 1938, a może 1939. Wybieraliśmy się z Matką i z Babką do pruszkowskiego kina, które przed wojną mieściło się w pałacyku Sokoła, mieliśmy obejrzeć Królewnę Śnieżkę. Ale gdy idąc sobie w ten piękny dzień spacerem, przechodziliśmy nieopodal stacji kolejowej, wyszedł z niej ktoś z bliskiej rodziny, który niespodziewanie, bez zapowiedzi, przyjechał z Warszawy w odwiedziny. Trzeba było zawracać. Z powodu takiego, jakże dla mnie niekorzystnego, biegu wydarzeń w kinie przed wojną nie byłem.
Oczywiście, lata okupacji stanowiły dla mnie czas bez kina. Nie tylko dlatego, że obowiązywał bojkot, lapidarnie zalecany w znanym sloganie „tylko świnie siedzą w kinie”. Brakowało po temu okazji, nawet gdyby chciano mnie na jakiś seans poprowadzić. W warszawskim getcie kina nie było, po stronie aryjskiej zaś miałem status zaszczutego żydowskiego dziecka, nie myślało się o rozrywkach, chodziło o życie. Na ogół zresztą przebywałem w miejscach, w których kina nie było – i nie ma go także dzisiaj.
Po raz pierwszy w roli widza wystąpiłem jesienią roku 1945, gdy dobiegałem jedenastego roku życia. Wówczas kino pruszkowskie wyniosło się z pałacyku Sokoła, wykorzystywanego do jakichś innych celów, mieściło się na ulicy Kraszewskiego i nie wiedzieć czemu nazywało się Metro. To w nim właśnie zobaczyłem rosyjski film pod tytułem Szyrmet-chan. Byłem zachwycony. Nie potrafię opowiedzieć jego fabuły, w każdym razie – nie mam w tej kwestii wątpliwości, gdy patrzę z odległej perspektywy – była to historia w stylu amerykańskich filmów z Dzikiego Zachodu, z tą różnicą, że sławiła dzielnych carskich bojowników, walczących z barbarzyńskimi Azjatami i zdobywających nowe tereny dla rosyjskiego imperium. Dzisiaj pewnie bym powiedział, że to wytwór ideologii kolonialnej. Nie wiem, kiedy dzieło to wyprodukowano, nie jestem świadom, jak brzmi nazwisko reżysera. W wielotomowej historii filmu Jerzego Toeplitza, w której padają setki tytułów, o Szyrmet-chanie wzmianki nie ma, czemu trudno się dziwić.
W następnych latach byłem dość częstym gościem kina Metro, choć repertuar w pierwszej powojennej dekadzie był nader marny. Fascynacja sztuką filmową pozostała mi do dzisiaj. Nie przepadam za oglądaniem filmów w domu, lubię chodzić do kina – z różnych powodów, także dlatego, że to czas wydzielony z codzienności, na swój sposób odświętny. Kiedy przyglądam się publiczności, stwierdzam od wielu lat, że jestem na sali widzem najbardziej wiekowym. Starsi państwo wolą oglądać filmy, siedząc w fotelu przed telewizyjnym ekranem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki