Читать книгу Ołowiane dzieci - Michał Jędryka - Страница 5

Jeszcze jeden pogrzeb

Оглавление

Dlaczego jest ciąg dalszy? Groby są świeże.

Dlaczego trzeba kontynuować?

Czasami to, o czym chcielibyśmy zapomnieć,

co miało odejść w przeszłość, wcale nie odchodzi.

Czasami to do ciebie wraca.

Stephen King, To

Umarł Fiszer, kolega z podstawówki. Postać ważna, gdyż jego dziadek, stary Fiszer, miał kiosk. Można było tam dostać spod lady komiksy z serii: Kapitan Kloss, Kapitan Żbik albo Podziemny Front – dla nas absolutne rarytasy, a także czerwone Carmeny i niebieskie Caro, towar jeszcze bardziej pożądany, zważywszy, że były to pierwsze w życiu papierosy palone przez nas w krzakach. Już w piątej klasie.

Fiszer umarł nagle, niespodziewanie i kłopotliwie. Zrozpaczona wdowa musiała transportować jego zwłoki z południa Francji. Zdecydowaliśmy, że dla uczczenia jego pamięci trzeba się napić, i z takim postanowieniem udaliśmy się na pogrzeb. Na cmentarzu w Dąbrówce Małej przy świeżo wykopanym grobie czekała na kondukt grupka żałobników. Za nimi, przy głównej alejce, ustawili się dyskretnie grabarze. Wczesną jesienią, ciepłą i kolorową, pasującą bardziej do spaceru z psem lub grzybobrania niż do śmierci, na cmentarzu parafialnym kościoła pod wezwaniem Świętego Antoniego, patrona między innymi od spraw beznadziejnych, po prawie czterdziestu latach spotkałem szkolne koleżanki i kolegów z podstawówki. Oprócz garstki obecnych wspomnijmy też całą resztę: nieobecnych lub martwych. Najpierw my, obecni. Zbliżyliśmy się do pozostałej grupki stojącej przy grobie.

– Coś nie za dużo nas – powiedział Groszek, odkręcając nakrętkę.

– Zostaw tę flaszkę!

Groszek, z wykształcenia inżynier, z przekonania śląski autonomista i w mediach społecznościowych radykalny zwolennik teorii o wyższości silników diesla nad elektrycznymi, posłuchał chóralnej sugestii. Na razie.

Chyba nie powinno się pić na cmentarzu, przynajmniej w tym kraju i w tym obrządku. Nawet w dobrej intencji. Poza tym, co powiedzą nasi dawno niewidziani znajomi, jak nas zobaczą…? Pewno nic. Zestarzeliśmy się. To będzie największą atrakcją. Jako „słoik” przybyły z Warszawy byłem obiektem szczególnego zainteresowania. Nic tak nie pobudza do, nazwijmy to, wyrażania zdania odrębnego jak Warszawa. Łączy całą Polskę w wyrażaniu jednolitego, solidarnego, wspólnego ponad podziałami uczucia nienawiści. Zaraz się zacznie. Nadchodzi moja młodsza siostra z koleżanką i kolegą. Wcześniej zdążyłem dowiedzieć się, że koleżanka jest świeżo po rozwodzie, a kolegę zobaczę o kulach.

– Cześć, siostra – przywitałem się z jedyną z tej grupy osobą, z którą miałem kontakt przez te lata.

– Cześć, brat.

– Cześć, Daisy. Cześć, Hanka – Groszek też się przywitał.

Jeżeli najważniejsze jest pierwsze wrażenie, a – pocieszmy się – nie jest, to powinniśmy być w szoku, oceniając nasz aktualny wygląd. Czas zatarł podział na trochę starszych i trochę młodszych, wyrzucając nas wszystkich na tak kiedyś odległą mieliznę średniego wieku. Dalej dotarł tylko Fiszer. Gdzie są te niegdysiejsze loki, smukłości i gładkości?! Dziewczynki i chłopcy zmienili się najpierw w panie i panów, by potem przeistoczyć się w… kogoś takiego. Tylko po co tyle fałdek, zakoli i podbródków? Protez, licówek, okularów? Jeżeli oni pomyśleli o mnie to, co ja o nich, to są z nich świnie! Po chwili oczywiście nam przeszło, ale pierwsze wrażenie… Hanka? Waldi? To naprawdę wy? A ta starsza pani to kto? Nie, pomyłka, ta pani to nie od nas – z innego pogrzebu.

– No, ciebie to już dawno nie widziałam. Bardzo dawno… – Hanka przyglądała mi się badawczo.

– Cześć. Chciałaś może powiedzieć, że nic się nie zmieniłem?

– Nie. Nie chciałam.

– To teraz będziesz widywać mnie częściej. Wybieram się do ciebie po szafy i kuchnię. Urządzam się – oznajmiłem Hance, która była lokalną bizneswoman w branży meblowej.

– W twoim wieku? No, lepiej późno niż wcale. Oczywiście, przyjdź, zapraszam do salonu.

Witamy się z kolejnym kolegą ze szkoły. To szef Daisy w przychodni stomatologicznej. Chodzili razem do klasy.

– Cześć, Waldi. Co ci się stało w nogę?

– Chłop z kryką? Nie za wcześnie? – dodaje Groszek.

– Endoproteza. W tym wieku jest już potrzebny serwis pogwarancyjny. Niedawno była operacja, jeszcze trochę pochodzę o kulach.

– Do wesela się zagoi – dodaje optymistycznie Daisy.

– No, najpierw to musiałby się rozwieść. Polecam, ja tam bardzo dobrze na tym wyszłam – w ten sposób podsumowuje Hanka ostatnie rewelacje w swoim życiu.

– Chodźcie do Fiszera. Potem sobie pogadacie – postanawiam.

– A nieobecni? Sławek nie przyjdzie. Jest znowu gdzieś na końcu świata – wyjaśnia siostra.

Sławomir był artystą konceptualnym (jak mawia Daisy, współczesna sztuka nie jest od tego, by ją rozumieć), wykładowcą i podróżnikiem, postacią nieprzeciętną. Mało małomiasteczkową. Miał być, ale ostatecznie nie dojechał. Zabrakło też Mirka, filozofa amatora i diamentowego konsultanta Amwaya. Był nieobecnym usprawiedliwionym, na stałe mieszkał we Włoszech. Łączył się w bólu na Facebooku.

A martwi? Po uroczystości Groszek, czyniąc cmentarne honory domu, wyciągnął wreszcie okolicznościową flaszkę i zaproponował, by odwiedzić resztę naszych na kwaterach, tę „umarłą klasę”. Oczywiście w tym momencie zmyślam. Groszek by tak nie powiedział. Groszek był po politechnice.

Są tu prawie wszyscy nasi klasowi umarli! Nie chce się wierzyć! Ze łzami w oczach pociągnęliśmy z gwinta i ruszyliśmy w obchód. Zostawiliśmy świeży grób Fiszera z wieńcami, kwiatami. Z przyjmującą kondolencje zapłakaną i śmiertelnie zmęczoną żoną. Niewprawnym zygzakiem poruszaliśmy się za Groszkiem pomiędzy grobami po wąskich cmentarnych ścieżkach, szukając klasowych nieboszczyków. Tandetne walentynkowe grobowce nowych zmarłych z asymetrycznymi serduszkami obok zmurszałych, starych niemieckich pomników. Skremowana klasa ekonomiczna w lastryko obok otoczonej masywnym łańcuchem, zapuszczonej mogiły Bojowników o Wolność z Dawno Minionych Czasów. Sylikonowy anioł z wtryskarki obok sepiowych fotografii z niemodnymi krawatami i fryzurami w stylu świętej pamięci Waldemara Koconia. Nazwiska niemieckie, polskie, nieczytelne. Cmentarny opis obyczajów minionego wieku.

Po krótkich poszukiwaniach stanęliśmy obok grobu, który, zamiast pomnika, wieńczyła marmurowa piłka.

– To już druga, mniejsza. Poprzednią zajebali – wyjaśnił nasz przewodnik.

Grób Roberta. Adam leży obok. Adam i Robert Mitwerandu. Czarni śląscy bracia. Czarniejsi od węgla! Owoce internacjonalistyczno-seksualnych uniesień czarnoskórego studenta, który po skończeniu w Polsce studiów zabrał się z powrotem na Czarny Ląd do proklamowanego w miejsce dawnej Rodezji Zimbabwe, zostawiając dwójkę małych Murzynków i ich śląską matkę w infamii. Nie sprawdziło się czarnowidztwo śląskiego klasyka, Janoscha, który pisał o tych stronach: „Bo żaden Murzyn by się tu nie uchował. Każdego odmieńca ukradkiem nocą by zatłukli”.

Na przekór temu. chłopcy dobrze radzili sobie w dzieciństwie pośród śląskich rówieśników ze szkolnego boiska. Być może pomagała w tym siła pięści i kopniaków Roberta. Poza tym dwójce trudniej było spuścić łomot niż jakiejś pojedynczej sierotce. W każdym razie trzymali się razem i w podstawówce, zamiast ofiarami rasizmu, częściej byli obiektami podziwu, zwłaszcza wśród koleżanek. Choć nie tylko młodociane adoratorki były pod ich urokiem.

Pamiętam zachwyt mojej matki, chyba w latach osiemdziesiątych, gdy zobaczyła pod szkołą nr 46 dwójkę czarnych braciszków, starszego Adama i cztery lata młodszego Roberta, kłócących się zawzięcie w najczystszej, bezbłędnej, pięknie brzmiącej śląskiej mowie.

– Zobocz, jak się oni gryfnie nauczyli godać! – pochwaliła. Dopiero gdy z ust chłopaków zaczęły lecieć kurwy i chuje, dodała z ledwo wyczuwalną już nutką podziwu: – A chachory z nich som…

Groszek zaczął wspominać:

– Robert nawet dobrze się zapowiadał jako zawodnik. Miał talent. Grał chyba w okręgówce, ale miał przenieść się do pierwszej ligi. Nie pamiętam – do Gieksy?

– Nie tylko, grał w ekstraklasie siedem razy, a nawet powołano go do reprezentacji Polski juniorów – Waldi był w kwestiach futbolu dobrze zorientowany.

– I nagle umarł. Podobno na serce. Wada wrodzona? Zawał? Doping? Nie wiadomo – dodała moja siostra, krzywiąc się od cmentarnej wyborowej.

– A Adam? Dlaczego Adam? – zapytałem.

Groszek miał z nim kontakt na studiach:

– On się nigdy nie umiał odnaleźć. Był wybitnie zdolny na polibudzie. Z matematyki. Ale to był raczej typ filozofa. Kiedy miał dobre dni, dziewczyny za nim szalały. Kiedy miał złe, lądował na Korczaka, u czubków.

(Dopisek topograficzno-historyczny: To adres lokalnych Tworek, w bliskim sąsiedztwie wieży wodnej. Stary budynek szpitala, tak jak wieżę, zaprojektowali Zillmannowie. Teraz zrujnowany, w czasach świetności stylem przypominał sopocki Grand Hotel, tyle że zamiast na molo wychodziło się z niego na końskie doły, dawne wyrobiska po piasku do kopalni. O ile się wychodziło, bo z psychiatryka na ogół łatwo nie wypuszczali).

– Chciał się zabić już wcześniej – kontynuował Groszek. – Bezskutecznie próbował odszukać ojca. Po śmierci młodszego brata wytrzymał rok. Przed nim odeszła matka. Dołączył do nich. Teraz leżą obok siebie. Matka i dwóch śląskich czarnych braci.

Hanka zapaliła po lampce na obydwu grobach. Wyciągnęła z torebki papierosy.

– Myślicie, że można tu palić? – spytała.

Nikt nie odpowiedział. Zapaliła. Poczęstowany fajką odmówiłem. Jak piję, to nie palę.

– Tylko po co komu była marmurowa piłka? – zadumałem się.

– Może do ćwiczeń? Lekarskie piłki też są ciężkie – postawiła hipotezę siostra.

– Tu wszystko zajebią. Zawsze można spróbować sprzedać za gorzałę – wytłumaczył Groszek przyjezdnemu ze stolicy.

Idziemy dalej. Grób Marzeny Orzeł. Rak mózgu. Umarła młodo. Na pogrzebie w odkrytej trumnie leżała z głową w bandażach. Była inna, nierzeczywista, uroczysta i dostojna. Zamieniona z niepozornej szkolnej koleżanki w obiekt adoracji i powód lamentu jej rodziny, a jednocześnie w budzące nasze niezdrowe zainteresowanie martwe zwłoki. Była delegacja ze szkoły. To była pierwsza nasza klasowa umarła.

– A co stało się z Guciem? – pytam, przypominając sobie szkolnych kolegów.

– Jego ojciec był wojskowym, mieszkali w wojskowych blokach. Wyjechali potem gdzieś pod granicę. Nie wiem którą. Zapił się podobno. Podobno. Ale może chodziło o kogoś innego – Groszek nie jest pewny.

– A Gorol? – przypominam sobie ksywę dawnego osiłka o ospowatej twarzy.

– Ten chyba jeszcze się nie zapił. Ale jest na dobrej drodze. Możesz go spotkać na osiedlu pod sklepem. Razem z innymi: Dyjakiem, Maligłówką… Pamiętasz ich jeszcze?

– To nie Gorol – zaprzecza Hanka. – Gorol już tu dawno nie mieszka.

– A kto? – pyta Groszek.

– A bo ja wiem? Wszyscy są do siebie podobni.

– Grzesio też z nimi stoi? – jestem ciekaw. – Wiecie, Szalony Grzesio. Piroman. Na parterze mieszkał. Kiedyś podpalił drzwi Aśce.

– Coś ty? To ty nie wiesz? – Groszek kręci z dezaprobatą głową. – Został dyrektorem ekonomicznym huty. Ale teraz jest na rencie.

A inni? Znikali po kolei. Jeden po drugim.

– Coś wyjątkowo często sięgają z naszej półki – zauważam.

Biorąc pod uwagę, że nasza garstka żywych też nie prezentowała się jak okazy zdrowia, uwaga była jak najbardziej uzasadniona. Walencki – endoproteza, Daisy – choroba układu odpornościowego zwana też autoagresją, ja – przewlekle, nieuleczalnie i postępująco. WTF?

W naszej parafii pod koniec pogrzebu ksiądz zawsze odmawiał modlitwę za tego spośród nas, który „następny znajdzie wieczne mieszkanie w niebie i stanie przed sprawiedliwym obliczem, ponieważ śmierć jest początkiem lepszego życia, a nasza rozłąka ze zmarłymi jest przejściowa”. Czy jakoś tak. Odmawiając dziś z różnym zaangażowaniem Ojcze nasz, patrzyliśmy uważnie na siebie. Kto teraz? On? Ona? Ja? Groszek mamrotał modlitwę niemal bezgłośnie, trzymając dwa palce na krzyż. Miałem ochotę uzupełnić jego dyskretne sygnały, pokazując faka, ale odpuściłem.

Idąc wolno cmentarną alejką, utkwiliśmy w ulubionych przez dojrzałych ludzi pogawędkach o chorobach. Wszak w pewnym wieku każdy jest wybitnym ekspertem od siedmiu boleści. Daisy jednak wzięło się na dalsze wspominki:

– A pamiętacie, jak w podstawówce zniknęła połowa klasy? Jak musieli z dwóch klas, piątej A i piątej B, zrobić jedną? Jak znikały dzieci?

To prawda. Już kiedyś znikały. Z klasy. Z dziennika. Z listy obecności. Ze szkoły. Współczesne groby przypomniały nam znikające dzieci sprzed wielu lat. Znikającą klasę.

Ołowiane dzieci

Подняться наверх