Читать книгу Daleko od Wawelu - Michał Majewski - Страница 6
ОглавлениеCzęść pierwsza
Straszny dwór
TYTUS
Mały piesek rasy terier szkocki wabił się Tytus. Gdy Tupolew rozpędzał się po pasie startowym, prezydent albo prezydentowa trzymali go na smyczy. Kiedy maszyna osiągała wysokość przelotową, biegał po pokładzie, a czasem wchodził do kabiny pilotów. Bywało, że – gdy para prezydencka nie widziała – lotnicy musieli Tytusa poczęstować lekkim kopniakiem. Wtedy pies stawał przy drzwiach do salonki. Najpierw patrzył na swoje odbicie, a potem zaczynał ujadać. Potrafił tak przez 15 albo 20 minut. Pasażerom pękały głowy. Byli bezradni. Pan prezydent, widząc na sobie błagalne spojrzenia współpracowników, tylko rozkładał ręce: „No co mam zrobić? Przecież go nie oddam!”.
Teriera pomogła wybrać Kaczyńskim znajoma – Hanna Fołtyn-Kubicka. Już w hodowli odradzano tego szczeniaka, bo wyraźnie trzymał się z daleka od grupy, ale Kaczyńscy się uparli i nie było wyjścia. Tytus był kompletnie niewychowany. Kiedy wychodził na przechadzkę z Pałacu, prezydenccy urzędnicy informowali się nawzajem: „Bestia w ogrodzie!”.
Tytus był łącznikiem z dawnym normalnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu. Był więc nietykalny, cieszył się absolutną wolnością. Łapał za nogawki, kąsał nieważne, czy ministra, czy oficera BOR-u. Nie przepuszczał nawet właścicielowi. Kaczyńskiemu głupio się było przyznać, że szarpie go własny pies. Opowiadał więc lekarzowi bajki. Na przykład, że zaczepił nogawką o ogrodzenie.
Choć domowe zwierzę zawsze „dobrze robi” politykowi (jak mówią fachowcy od PR-u, „ociepla wizerunek”), ludzie bliscy Kaczyńskiemu niechętnie rozmawiali o Tytusie:
„Co mam wam powiedzieć? Że prezydent nie radzi sobie z terierem? Zaraz zapytalibyście: »A z Polską sobie radzi?«” – mówił jeden z jego współpracowników.